wtorek, 16 lipca 2013

2. O co tam chodzi - ciąg dalszy, dalej na podstawie meczu z Falconami :)


Kiedy na spokojnie przeczytałam pierwszy wpis, zdałam sobie sprawę, że miliona rzeczy nie napisałam. Będę to wszystko powoli uzupełniała, żeby takie ciemniaki, jak ja, nabierały pojęcia o grze. Jednocześnie chciałam przeprosić osoby, które się nastawiały na jakieś profesjonalne relacje. Nic podobnego tu się nie zdarzy, przynajmniej przez najbliższe półtora roku (zakładając, że się zdarzy w ogóle). Nie jestem osobą, która namiętnie czyta sprawozdania z meczu typu „Kowalski zdobył pięć punktów, a po skomplikowanej (tu profesjonalna nazwa ruchów, blokad i ustawień) Malinowski wykończył akcję”. Jest to straszne nudziarstwo i nie będę tego robiła zdobytym świeżo czytelnikom. Na meczu trzeba być, albo oglądać go w telewizji. Nawet słuchanie radia mnie wkurza, bo komentator zwykle nie zwraca uwagi na to, na co ja zwracam. Punkty są ważne, jasne, ale dla mnie najbardziej istotna jest walka i szacunek graczy dla siebie. Tego mi nie napiszą, ani nie opowiedzą. To po prostu trzeba zobaczyć. I uczciwie powiem, że wolę mecz przegrany po walce niż wygrany na odwal. Dlatego w piłce nożnej doceniam młodych i niedoświadczonych, bo może nie grają pięknie, ale z zapałem i zaangażowaniem niedostępnym dla zblazowanych często gwiazd.

Wracając do futbolu amerykańskiego. Mecz składa się z czterech kwart po 12 minut każda. Czyli może trwać trzy i pół godziny na przykład :) Bo czas się zatrzymuje w razie czego. Jeszcze nie wiem, w razie czego poza napadnięciem wszystkich graczy na tego z piłką, ale spokojnie, nauczę się. Pierwszych zatrzymań czasu jako widz zupełnie nie zauważyłam. To znaczy zauważyłam, ale nie wiedziałam, że to zatrzymanie czasu. Sędziowie wykonują gest machania łapyma nad głową w sposób, który w większości dyscyplin oznacza „nic nie było”, ewentualnie „nie uznana akcja”. Ponieważ nie miałam bladego pojęcia, co się na boisku dzieje, uznałam, że widać panowie przytulili się nieprzepisowo i nie uznano im zdobyczy. Po czym okazywało się, że jednak uznano. Nie mogąc rozgryźć problemu zapytałam moje źródło informacji. Źródło sprostowało moją niewiedzę.  Przerwy między kwartami I i II oraz III i IV są tak długie, że jednej zwyczajnie nie zauważyłam i zaskoczył mnie widok naszych zawodników prujących w stronę własnego pola punktowego. Przerwa w połowie meczu jest dłuższa, umilają ją tańcujące piękności, a także gimnastyka w grupach obu drużyn. Dla widzów płci męskiej i zawodników niewątpliwie ta pierwsza atrakcja jest fajniejsza, mnie bardziej do gustu przypadła druga. Co chyba jest normalne. Co jeszcze można zrobić w przerwie napiszę przy okazji wrażeń z meczu Husarii z Królami z Krakowa…

W meczu futbolu amerykańskiego, jak w większości zabaw z piłką, chodzi o zdobywanie punktów. Punkty zdobywa się na różne sposoby, byłam świadkiem trzech z nich i na razie na tym się skupię. Żeby zacząć zdobywać punkty w maksymalnej ilości i w sposób zasadniczy, czyli sześć przez przyłożenie, należy dostać się z piłką w pole punktowe, zaznaczone na każdym końcu boiska takimi pomarańczowymi kołkami. Dostać tam się można na kilka sposobów. Można tam wbiec tuląc do siebie bure jajo, można stać tam i złapać jajo rzucone przez kolegę z drużyny (ale złapać trwale), można runąć  w pole całym organizmem, razem z jajem rzecz jasna. Ważne jest, żeby jajo trwale połączone z zawodnikiem znalazło się na polu punktowym. Wywalenie się przed linią i przełożenie za nią łap z piłką przyłożeniem nie jest. Zdaje się. :D Po zdobyciu sześciu punktów można podwyższyć zdobyty wynik na dwa sposoby. Albo kopiąc piłę do bramki (bramka jest długimi, żółtymi drągami, zaczyna się jakiś czas nad ziemią, a trzeba wkopać jajo między drągi) i wtedy zdobywa się dodatkowy jeden punkt, albo przepychając się kolejny raz przez formację defensywy przeciwnika, zdobywając kolejne przyłożenie i wtedy zdobywa się kolejne dwa punkty. Czyli w wyniku jednej dużej akcji można zdobyć do ośmiu punktów.  Można ponoć jeszcze zdobyć trzy punkty kopiąc piłę do bramki bez zdobywania przyłożenia, ale tego nie widziałam, więc chwilowo nie opiszę.

Kopanie nie jest zwykłym kopaniem, jak w nożnej. Piłka do kopania albo stoi na takim specjalnym stojaczku, albo przytrzymuje ją inny zawodnik. Jest to dość oczywiste, skoro przypomnimy sobie, że piłka jest jajowata. Leżąc na ziemi swobodnie przypomina wielki pieróg i wydaje mi się, że ciężej ją trafić. Z drugiej strony, patrząc na nogi zawodników kopiących – gdyby nie trafili precyzyjnie, ani chybi połamaliby ręce trzymacza. Myślę, że taki kopacz najpierw uczy się na podstawce, która jest niewielka i jeśli się na nią nie nadepta nie powinna się złamać, a dopiero kiedy nabierze wprawy i zdobędzie zaufanie kolegów, któryś mu tę piłkę ewentualnie potrzyma. Kopanie jest dość efektowne, bo lecące w górze jajo pięknie się kręci i leci zasadniczo we właściwym kierunku, ale to kolebanie jakby groziło „ej, bo zaraz skręcę!”. Złapanie takiej piłki wygląda na bardzo trudne, ale widziałam, że dość często się udaje. Piłkę ogólnie należy łapać trwale. Piłka złapana nietrwale, czyli wypadnięta z czułych objęć zawodnika może się dostać w niepowołane łapska przeciwnika, który zwykle po przejęciu wykręca głupie numery i zdobywa punkty dla siebie. Jest to o tyle łatwiejsze, że przecież nie mamy w tym momencie na boisku defensywy.

Dochodzę w moim chaotycznym wywodzie do kwestii pokonywania odległości. Tak, wiem, kaszanka tu jest, a nie spójne przedstawienie przepisów, ale nie da się napisać wszystkiego jednocześnie. Coś musi być wcześniej, a coś później. Poza tym nie wszystkie przepisy jeszcze znam. :P Zasadniczo drużyna atakująca pokonuje długość boiska porcjami. Może oczywiście jednym biegiem, ale to się nie zdarza często. Przy jednej porcji ma do pokonania odległość dziesięciu jardów (to jest ten dystans wyznaczany przez lizakowych). Przy pierwszej akcji zarówno lizak, jak i badylek z numerkiem (w tym momencie 1, bo akcja jest pierwsza) są w tym samym miejscu na brzegu boiska, a piłka znajduje się na tej samej wysokości, ino na boisku. Jak już pisałam – badylek wskazuje, skąd zaczniemy jeszcze raz, jeśli coś nie wyjdzie i trzeba będzie zacząć, skąd zaczynaliśmy wcześniej. Ekipa atakująca ma cztery próby, żeby się przedrzeć przez zadany lizakami dystans. Numer kolejnych prób pokazuje badylkowy, przewracając numerki na wskaźniku. Przedzieranie się może wyglądać różnie. Zasadniczo piłkę rozdaje rozgrywający, czyli Quarterback (QB). Jest to na razie jeden z dwóch zawodników, których rozpoznaję, ale tylko w momencie rozpoczynania gry. Bo to on dostaje piłkę. Drugim rozpoznawalnym zawodnikiem jest ten, który mu tę piłkę daje. Ten, co daje do rozgrywacza, nazywa się Center (tak sobie wygooglałam). Stoi w grupie przed Quarterbackiem. Cała ekipa z przodu ma za zadanie zasłonić rozgrywającego, przytrzymać przeciwników, żeby go nie złapali, zatrzymali, czy co gorsza – nie odebrali mu piłki. I rozgrywacz decyduje, czy podaje piłkę do tego kumpla, co stoi za nim, czy biegnie sam, czy rzuci komuś, wrabiając go w ofensywę.  Kiedy piłka jest już w rękach Quarterbacka zaczyna się Sodoma i Gomora. Zasadniczo wszyscy biegną wszędzie, każdy z ataku udaje, że ma piłkę, każdy z obrony leci za tym, co mu się wydaje, że ma piłkę, a kiedy wypatrzą tego, który tę piłkę naprawdę ma, to wszystko się rzuca na biedaka. Pierwszą taką akcję obserwowałam ze zgrozą. Leci sobie człowiek, postury średnio odpornej, ściska kurczowo jajo. Chwilę później podcięty, czy potknięty o przeciwnika wali się w pędzie na ziemię. Ciągle z tym jajem pod brzuchem! Mam bardzo bujną wyobraźnię. Obiad podszedł mi pod gardło. Ale mało tego! Na jajo przykryte człowiekiem wali się kolejno sześciu gości, po sto kilo najmarniej każdy! Czujecie to jajo pod brzuchem? No ja je czuję na kręgosłupie, brzuch mam rozklepany, wątroba pod pachą… Sędzia macha łapami, zatrzymują czas, ludzie podnoszą się powoli. Ten na samym spodzie leży. Dziwiłabym się, gdyby wstał, na moje oko zgon nastąpił trzy minuty temu. Po czym podnosi głowę! Cud! Źródło informacji mówi, że ten na spodzie leży do ostatniej chwili, bo może pod brzuchem tę piłkę popchnąć kawałek bliżej pola punktowego. Przepchnąć piłkę??!! Pod sobą?! Przecież on ma jelita na plecach! Jak można przepchnąć piłkę pod sobą, kiedy przyciska cię jakieś siedemset kilo mięsa, kości, plastiku i innych tworzyw! Niemniej fakt jest faktem. Gość wstaje, grzecznie oddaje piłkę, grę zaczynamy od nowa. Jestem pełna podziwu. W marcu wyrąbałam się na lodzie, wstawałam za pomocą osób trzecich. Nie upadłam na jajo, nie leciałam z prędkością  X kilometrów na godzinę, nie zwaliło się na mnie pół tony niczego, zwyczajnie – wywinęłam orła! No nie wierzę, że te ochraniaczyki, które noszą w portkach i ten plastik na ramionkach tak zabezpiecza! ( Gdyby jednak to było główne źródło ratujące życie w takim przypadku,  zainwestuję w sprzęt przed następnym oblodzeniem). Moim zdaniem oni są po prostu z gumy. Albo im coś do picia dają, albo do jedzenia, albo taki gatunek wybiera się na castingu na zawodnika. Człowiek mało, że wstał o własnych siłach, mało, że nie zataczał się po boisku, to mgnienie oka później znów pruł po murawie niczym gazela!

Muszę przyspieszyć sprawozdawanie, bo jeszcze mam mecz Cougarsów, demolkę Kingsów, a tu finał za chwilę…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz