piątek, 19 lipca 2013

5. Husaria Szczecin vs Kings Kraków, 06.07.2013 - się działo!


Trochę przesadzam z tym codziennym publikowaniem postów, ale pośpiech wynika ze zbliżającego się finału i ostatniego meczu Husarii w tym sezonie. Drużyna przygotowała niespodziankę dla kibiców – autokar na wspólny wyjazd i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że się wybiorę. Doskonale wiem, że nic tak skutecznie nie czyści pamięci jak nowe wrażenia, dlatego muszę opisać stare, zanim je zapomnę. Nie muszę dodawać, że taka inicjatywa klubu bardzo mi się podoba. Sama w te kilometry na pewno bym się nie wybrała, nie tylko ze względu na koszty, ale przede wszystkim ze względu na bezpieczeństwo. Kierowałam już pojazdem po 48 godzinach bez snu, wracając z meczów Ligi Światowej, ale jechałam z Bydgoszczy, nie z Białegostoku. Podróż nie była przyjemna i całą drogę zastanawiałam się, czy zabiję tylko siebie, czy jeszcze kogoś. Uczciwie mówiąc, żeby to nie był finał, to bym się nie pchała na drugi koniec Polski, ale w takiej sytuacji nie mogę się oprzeć. Dodatkowo – kolejne mecze Husarii odległe w czasie, a coś na tym blogu muszę opisywać… Szacuję, że wyjazd da materiału na przynajmniej trzy wpisy – wobec tego mogę nawet stwierdzić, że wyjazd będzie służbowy… :) Trochę kasy brak, ale oddaję niedawno kupione buty – dokładnie w cenie „biletu na pojazd Husarii”. I zgłosił się opiekun do mojego wielkiego psa… Widać wyraźnie – los tak chciał :), a przecież nie będę robiła „losu” wbrew, skoro tak się pięknie postarał.



Ad rem… Na mecz Husarii z Kingsami z Krakowa udało mi się namówić koleżankę. Może przesadzam z tym „namówić”. Pewnie zrozumiała, że się nie odczepię z tym dzieleniem się przeżyciami, póki nie pójdzie, nie zobaczy i nie powie, że jej to zupełnie nie leży. Nie jestem złośliwie namolna, tylko lubię się dzielić fajnymi rzeczami. Szkoda mi ludzi, których omija coś fantastycznego tylko dlatego, że nie wiedzą, że to istnieje… Argument „mnie to nie interesuje” do mnie nie dociera. Mnie też nie interesowało, póki nie zobaczyłam :P Dlatego większość moich znajomych już zadeklarowała, że się ze mną wybierze, niech się tylko sezon zacznie. Kilku chce zweryfikować moje opisy, zwłaszcza zawodników. Jedna chce zobaczyć żółtą szmatkę. Przepraszam – flagę.

Żeby koleżanka mogła delektować się meczem, musiałam po nią pojechać. Nie, żeby to było warunkiem, ale wolałam nie ryzykować, że zniechęci ją jazda w upale autobusem miejskim pełnym ludzi oszczędzających na mydle. Problem z autem jest taki, że nie można go po użyciu schować do torebki, a na półfinał przyjechało w szmaty bogaczy  - samochodów pełen parking, wszystkie boki obstawione, zagajniki wkoło i generalnie pojawiła się wizja parkowania przy CH Ster na Ku Słońcu. Udało się znaleźć coś pod świętą szkołą. Miałam tylko nadzieję, że wolno tam stawać i nie będę musiała szukać auta po Szczecinie.

Do rozpoczęcia meczu zostało kilka minut, zatem przyspieszyłyśmy nieco. Pomna ukradzenia trybun wzięłam kocyk do siedzenia. Nasza czteroosobowa ekipa gdzieś się musiała zainstalować. Po dojściu do stadionu okazało się, że trybun dalej nie ma, ale też nie bardzo jest gdzie rozłożyć kocyk. Do tego tłumy, które skutecznie zdeptałyby siedzących niżej. Pojawiły się ławy i stoły, ale w niewłaściwych miejscach. Pomysłowa ludność poobracała je we właściwą stronę, ale kiedy przymierzyłam się do siedziska wyszło, że mam nieprawidłowy wzrost. Barierka przede mną znajdowała się równo na wysokości oczu. Mogłam albo się zgarbić, albo wyciągać głowę niczym struś. Żadna z pozycji nie była wygodna.



Zanim dotarłam do miejsca, które zarezerwowały nam pozostałe dwie dziewczyny z naszej ekipy, już prowadziliśmy w tym meczu. Nie mam pojęcia jak to się stało, bo zwyczajnie nie widziałam. Zamieszanie z odnajdywaniem się, przygotowaniem wygodnego miejsca… Patrzę, a tu plus sześć dla nas… Plus jeden udało mi się dostrzec.

Skoro już straciłam początek, postanowiłam załatwić wszystkie techniczne sprawy od razu, żeby przez gamoniowatość nie stracić końca. Sklepik Husarii był otwarty, wabił licznymi promocjami, portfel tym razem miałam pełen, udałam się zatem na zakupy. I nie tylko, bo wzięłam udział w konkursie Husarii i wygrałam kalendarz J, który miał być do odebrania właśnie na ich stoisku w czasie meczu. Miło mnie to zaskoczyło, bo po pierwsze – byłam pewna, że takie konkursy wygrywają znajomi, a ja tam nikogo nie znałam, a po drugie – jeden gadżet mniej do kupowania… Kupiłam koszulkę i czapeczkę (bo z tym parasolem to trudno trafić – co chwilę któryś przeciwnik ma żółte koszulki i czarne gacie). Myślałam jeszcze o szaliku, ale głupio mi było… Po szalik wysłałam dziecko. Może nie skojarzą, że to moje. Kalendarza chwilowo nie było, ale miła pani zaprosiła mnie w przerwie.

Wróciłam na stanowisko, kątem oka zauważając watę cukrową, grilla i inne takie. Szeroki asortyment zwłaszcza dla kibiców do lat dziesięciu. Mecz trwał. Ja oczywiście ciągle się nie znam, ale bardzo mi się nasi podobali. Emocje szalały, co chwilę gubiłam a to koszulkę, a to kocyk, bo czapkę nasadziłam na głowę i jedno mniej do pilnowania było. Zarówno defensywa jak i ofensywa spisywały się na piątkę. Nim skończyła się pierwsza kwarta prowadziliśmy 14:0.

W drugiej kwarcie poszkodowany został zawodnik Kingsów… Nie zauważyłam oczywiście, w jaki sposób mu się coś stało, generalnie nawet nie zauważyłam, że mu się coś stało, póki nie wstali wszyscy poza nim. Podbiegła obsługa medyczna drużyny, nie da się ukryć, że urodziwa (pewnie chodziło o dodatkową mobilizację organizmu poszkodowanego), ale niestety okazało się, że sprawa jest poważniejsza. Zawezwano pogotowie. Pogotowie nie przyjeżdżało, bo się kierowca zaoglądał (mówiłam, że gra wciąga?). Wreszcie zaskoczył, że jest potrzebny i pierwsza pomoc dotarła. Operacje medyczne odbywały się prawie naprzeciwko mnie, a w tym czasie wszyscy zawodnicy obu drużyn klęknęli na jedno kolano. Bratanica – moje ulubione źródło informacji - pouczyła mnie, że to gest szacunku, podziękowania i solidarności i te takie tam, i że zawsze tak się dzieje, kiedy któryś zawodnik leży na murawie. Znowu mi się zrobiło miękko… Wzruszliwa jakaś jestem…


Ukradłam dla Was to zdjęcie z http://www.kierunek.szczecin.pl, gdzie zamieścili fantastyczną fotorelację z tego meczu. Mam nadzieję, że nie utną mi za to głowy…

Wracając do leżącego Króla… Obserwując ekipę zorientowałam się, że coś mu się z nogą stało. Kiedy byłam młoda i piękna (młodość minęła, uroda na całe szczęście pozostała), tańcząc w zespole „pleśni i tańca” nabyłam drogą nabawienia się kontuzję nazywaną przez mojego ortopedę nawykowym zwichnięciem kolana. Kontuzja jest niemedialna i mocno bolesna, do tego nawracająca, zatem widok wszelkiego rodzaju ataków na cudze kolano mocno odzywa się w moim. Nie mogę oglądać filmów walki, w których się kopią po nogach, boli mnie też wykręcona noga narciarza w telewizji… Kiedy ekipa podniosła leżącego w celu położenia go na noszach, biedak wydał z siebie taki dźwięk, że moje kolano poczułam aż w gardle. Nie wiem, co za specjalista tam pomagał, ale na moje oko przenosili go ZANIM usztywnili mu nogę. Zrobiło mi się go jeszcze bardziej żal, bo mało, że przejechał setki kilometrów, mało, że uziemnili go dość skutecznie prawie na początku meczu, to jeszcze specjaliści udzielają mu pierwszej pomocy. Pomyślałam, że w sumie może się cieszyć tylko z tego, że Arkońska wyremontowana. Dwa razy wieźli mnie z pokręconym kolanem po przedremontowej Arkońskiej i obsługa karetki rechocząc dziwiła się, że taka miła i elegancka dziewczyna, a takie zna wyrazy. Kocie łby znakomicie odświeżały pamięć. Biedaka w końcu zabrali i gra ruszyła dalej. W drugiej kwarcie zdobiliśmy kolejne czternaście punktów i prowadziliśmy już 28:0.

Po drugiej kwarcie była przerwa. W przerwie poszłam po swój kalendarz i szczęka mi opadła. Kalendarze większości drużyn, które oglądałam to była pierdyknięta na arkusz z cyferkami fotografia zbiorcza zespołu. Miękkość papieru ciut większa, niż okładka zeszytu. Tu dostałam przygotowany na profesjonalnej sesji fotograficznej wysokiej jakości kalendarz. Na mój gust za dużo dziewczyn, za mało zawodników, ale trudno o inną konkluzję u kobiety :) Prawda jest taka, że panie prześliczne, więc z przyjemnością się na nie patrzy, ale jednak u mnie na ścianie kalendarz nie pokazuje bieżącego miesiąca :)  (koleżanka z pracy dzisiaj stwierdziła to samo :) )

Przerwa trwała i panowie, którzy wcześniej komentowali spotkanie (właśnie – nie napisałam, a to bardzo pomocne, taki komentarz kogoś, kto się zna i wie, co się dzieje na boisku), zeszli na dół i rozdawali gadżety drużynowe oraz przeprowadzali konkursy. Próbowałam wypchnąć młodsze z naszej ekipy, ale zanim się skończyły krygować było już po konkursach. Tym razem się nie udało, ale nie ustaję w wysiłkach, bo muszę uzupełnić wyposażenie kibica o szaliczek. Dlaczego nie mam szaliczka, skoro go kupowałam, napiszę później. To jest ta moja „kompromitacja” :P

Trzecia kwarta zaczęła się i Królowie jakby się przecknęli. Właściwie nie przecknęli, bo walczyli dzielnie i wcześniej, ale przecież Husaria ma najlepszą linię defensywną, więc bez efektów. Tym razem albo determinacja wzrosła, albo nasi lekko odpuścili, fakt jest faktem – Kingsom się udało i zdobyli osiem punktów. Naszej ofensywie się to nie spodobało, więc nim kwarta się skończyła odrobili stratę prawie w całości, dopisując do licznika siódemkę. Pod koniec tej części meczu obok mnie uwiesił się silnie aromatyczny i bełkoczący pan. Pewnie świętował już sukces Husarii. W każdym razie mój żołądek zaprotestował przeciwko towarzystwu. Dostałam ultimatum – albo usunę pana, albo żołądek usunie obiad. Pan nie rozumiał zasad i strasznie się wydzierał, dodatkowo krzyczał do siedzących nieopodal znajomych. Szybko go poinformowałam, co się dzieje i wysłałam do kumpli. Przez chwilę miałam wrażenie, że jednak nie pójdzie, ale chęć zabłyśnięcia w towarzystwie wygrała. Poszedł.

A w czwartej kwarcie… No właśnie… Choćby dla tego jednego momentu czwartej kwarty warto było przewisieć na barierce te trzy godziny… Najpierw Kings zdobyli przyłożenie, a potem… Nie wiem jak, bo w kotłowaninie obok trudno było rozróżnić cokolwiek, ale wyskoczył nasz człowiek. Nie widziałam piłki, bo oczywiście chował ją pod mięśniami, ale z tego, że pruł dzikim sprintem w stronę pola punktowego przeciwnika wywnioskowałam, że tę piłkę ma. Miał przed sobą całe boisko, ale zupełnie puste, bo ci z tyłu jeszcze się chyba nie zorientowali, że piłkę ma ten, co ją ma, a nie ten, co oni myślą, że ma. Przebiegł z pięć, może dziesięć jardów, zanim reszta się pozbierała, ale kiedy wystartowali, to on był jeszcze dalej… Publika oszalała, zawodnik się oglądał, ale pruł niestrudzenie… Bałam się, że się z tego oglądania potknie i wyrąbie, ale nie… Doleciał do końca. Zmęczyłam się za niego – nie trawię biegania. Numer 18… Sprawdziłam, Marcin Kaim. Z twarzy go nie poznam, ale po numerku już tak :) Ogólnie nie wiem, czy się przed upływem roku nauczę ich rozróżniać, bo po cywilnemu są niepodpisani, a w ubrankach z numerkami zwykle mają na głowach kaski. Rozpoznanie kogokolwiek w tym stanie jest wykluczone, chyba, że podejdzie i spojrzy ci głęboko w oczy, co w czasie gry jest niemożliwe, a po grze niemożliwe jeszcze bardziej, gdyż ponieważ idą do szatni i się przebierają. Krótkie chwile bez kasków absolutnie nie wystarczą. Będę się po kawałku uczyć z kalendarza.  :)

Nie wiem, jak to wyszło, bo wydaje mi się, że to Kingsy podwyższały. Tych zasad jeszcze nie ogarniam, moim zdaniem powinniśmy dostać szóstkę, a nie tylko dwa, ale widać tak jest. Ja bym dała Marcinowi dodatkowe cztery za wartości artystyczne – naprawdę pięknie się oglądało. W każdym razie jeszcze bardziej zbudowana Husaria dobiła Krakusów zdobywając kolejne przyłożenie. Mecz zakończył się wynikiem 44:14 i w tym momencie awansowaliśmy (tak, ja też, a co :P) do finału. Radość była ogromna wszędzie, poza drużyną gości oczywiście. Husaria ustami spikera zapraszała na afterparty, ale jeszcze nie czułam się zaproszona. Za krótko jestem z nimi, żeby się poczuć częścią ekipy.

Mecz się skończył... I tu czas na moją „kompromitację”. Noga towarzysko bolała mnie ciągle. Żal mi było biedaka, który nie mógł pomóc swoim i teraz pewnie w gipsie czekał, aż go odbiorą ze szpitala. Pomyślałam, że mu coś dam na pocieszenie. Kalendarz! Nie… Kalendarz wygrałam, nie mogę. Koszulkę też nie bardzo, miałam  co do niej inne plany. Czapka jest taka tego… Średnia… Szalik… Szalik drużyny, podarowany przez kibica, z życzeniami zdrowia… To będzie to! Moja ekipa zaczęła się nabijać: Na pewno się gość ucieszy, jak dostanie szalik tych, co mu nogę przetrącili!  Wzruszyłam ramionami. Przecież nie miał się cieszyć, tylko POcieszyć… Zignorowałam towarzystwo, podałam szalik pani z opieki medycznej. Z życzeniami zdrowia od kibiców Husarii. Pani zrozumiała od razu, o co mi chodziło i pięknie podziękowała. (Jeśli go potem wywaliła, żeby nie drażnić kolegi – pretensji nie mam).  Odwożąc bratanicę do domu dostałam jeszcze od brata. Rechotał straszliwie.
- Jasne! Na pewno na ścianie sobie powiesi, żeby pamiętać, gdzie w tyłek dostali!
- Nie powiesi, ale go ucieszy.
- No oczywiście! Gościom się pochwali, że to od tych, co mu kolano przetrącili…
- Nie znasz się. To szalik! Kibic się rozstał, żeby uczcić zawodnika!
Brat nie mógł mówić, tak się śmiał. Uznałam dyskusję za zakończoną. Może i zna się na zasadach gry, może widzi akcje i przewinienia, może wie, kto ma piłkę, ale na prawdziwym kibicowaniu się nie zna.  Zostałam bez szalika, ale sobie nazbieram i kupię w następnym sezonie.
A krakowskiego zawodnika przepraszam, jeśli się poczuł urażony.  Nie chciałam się z niego natrząsać, ale jeśli myśli, jak mój brat… W końcu oba facety, kto za nimi nadąży?


Teraz będzie przerwa spowodowana zbieraniem wrażeń. Z kilkoma osobami pewnie się spotkam jutro na meczu, reszta musi uzbroić się w cierpliwość. :) Wszyscy obowiązkowo trzymają kciuki za Husarię, a kto chce, może obejrzeć transmisję w internecie. Namiary podane na stronie wydarzenia i zdaje się, że na obu stronach Husarii też. Warto chociażby po to, żeby sprawdzić, czy nie oszukuję :)

7 komentarzy:

  1. Zawodnik z krakowa zerwał 5 z 6 więzadeł w kolanie i w szczecinie został ponad tydzień dłużej czekajac na operacje:( kilku zawodników husarii odwiedziło go pare razy, dojechała też do niego dziewczyna żeby go wspierać tu w szczecinie. Takie wieści o wspomnianym graczu. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za wieści... :( :( Jeszcze bardziej mi przykro... Dalej trzymam kciuki za jego zdrowie...
    I fajnie, że go panowie odwiedzali...

    OdpowiedzUsuń
  3. Dostałam opiernicz od koleżanki, że nieładnie się nabijać z kontuzjowanego. Chciałam zatem wyjaśnić, bo może ktoś wywnioskował podobnie jak ona, że nikt nigdy się nie śmiał z zawodnika z Krakowa, wszyscy rżeli ze mnie i mojej wielkiej gafy. Królowi z Krakowa wszyscy życzyli jak najlepiej od początku do nadal...

    OdpowiedzUsuń
  4. Mała prośba od świeżego fana - jak już się skończy sezon to nie rób przerwy, pisz cały czas. O pogodzie, poniedziałku, informacja giełdowych - o czymkolwiek. Masz genialne pióro i czyta się to wysmienicie :)

    OdpowiedzUsuń
  5. :) :) :) Nie ma nic bardziej stymulującego jak pochwały :D Pisać nie przestanę, chyba, że Husaria zrobi coś, co mnie kompletnie do nich zrazi, ale po wspólnych przeżyciach w Białymstoku to musiałaby być jakaś straszna rzecz :)To, że kończy się sezon, to jedno, a to, że mam jeszcze milion rzeczy do napisania, to drugie :)

    OdpowiedzUsuń
  6. głowy nie utniemy, jest podpis i link
    --
    pozdro

    OdpowiedzUsuń
  7. Ufff... Ulżyło mi... Jakoś się do niej przywiązałam... :)

    OdpowiedzUsuń