poniedziałek, 30 września 2013

2. The Hammer of the Year 2013


Jakiś czas temu zaczęły się pojawiać komunikaty o imprezie kończącej husarski sezon. Brzmiały bardzo oficjalnie, więc nie szykowałam się na nią, aż do momentu, kiedy Mario wyraźnie napisał, że to nie tylko dla fiszy, ale i dla małych i szarych też. Wystarczy, że wspierają Husarię. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy się nie włączyć. Argument był jeden zawodowy - dawno nie było nic o drużynie. Argumentów osobistych było więcej, część nawet wyjawię. J Monika nie dała się długo prosić, pewnie też tęskniła za FA. Do Katarzyny Joanny nie dało się dodzwonić, ale zauważyłam, że do imprezy dołączyła samodzielnie. Do Katarzyny Anny nie dotarłam, mimo prób - pewnie jej syn zabrał telefon i odciął od internetu.

Piątek nadszedł jak zwykle dość niespodziewanie, ku ogólnej radości wszystkich. Piątek sam w sobie jest dniem bardzo optymistycznym i radosnym, husarska impreza była zatem wisienką na torcie. Wprawdzie okazało się, że aby wziąć w niej udział, muszę stoczyć walkę z kilkoma grupami znajomych, którzy uparli się, że chcą mnie na swoich baletach w tym samym czasie, ale jako absolutnie zdecydowana poradziłam sobie bez problemu

Ponieważ na poprzednią imprezę drużyny przyszłam punktualnie, o godzinie podanej w anonsie i okazało się, że równie punktualny był właściwie tylko personel lokalu, postanowiłam upewnić się, że tym razem będzie więcej znanych twarzy. Czekając wtedy na ludzi czułam się jak babka klozetowa, tylko talerzyka nie miałam… Zapytałam oficjalnie i niezawodny Piotr odpowiedział od ręki. Impreza oficjalna jest, z mediami, z nagrodami, zaczynamy o dwudziestej.  Byłam za pięć. I nie byłam pierwsza! J

Witając się ze znajomymi trafiłam do pomieszczenia, w którym na pewno dwa dni wcześniej Leszek „jeździł na rowerze”. Patrzyliśmy ze zgrozą na żółte kiedyś ściany, obecnie schlastane krwią niczym w rzeźni. I z respektem na Kamilę, bo jednak męża ma futbolistę i do takiego stanu doprowadzić i chłopa i pomieszczenie to duża sztuka. Obstawianie, czym się naraził, było drugą atrakcją wieczoru. Niemniej jednak nie chował się ze wstydem za filarami, tylko śmiało cmokał namiętnymi wargami w stronę co przystojniejszych kolegów (więcej nie napiszę, bo się w życiu nie wygoi, a kto uwierzy w dwa wypadki na rowerze w tak krótkim czasie?).

W oficjalnym miejscu ustawiono stół z futbolowymi ingrediencjami, obok stał drugi, uginający się od nagród. Za stołem zasiadły władze, czyli Gosia, Przemek oraz Olaf, więc i reszta uczestników zajęła wolne i nie wolne miejsca. Wysłuchaliśmy „słowa na piątek” oraz podsumowania pracy drużyny w minionym okresie. Oczywiście szalenie miłe były wszelkiego rodzaju podziękowania, w tym także za moją ciężką pracę u podstaw, w uświadamianiu ignorantów. Szczególnie zainteresowały mnie przedstawiane przez Olafa plany na przyszłość, w których pojawiało się wiele interesujących rzeczy jeszcze w bieżącym roku. Szkolenia, spotkania, kontakty ze specjalistami, gwiazdami i autorytetami… Podobały mi się wszystkie aluzje dotyczące jednoczenia środowiska FA w Szczecinie, ponieważ pokrywa się to z moimi obserwacjami, że tylko połączywszy siły jesteśmy w stanie powalczyć o lepszą pozycję dyscypliny. Nie wnikając w szczegóły – jeśli będzie fun, będzie fan. Jeśli będzie kwach, zostaniemy z ręką w nocniku, nadąsani jak przedszkolaki.

Przyszedł czas na rozdanie nagród. I tu zawaliłam sprawę, bo nie wzięłam niczego do pisania, a nie wpadłam na pomysł, żeby nagrywać. W związku ze związkiem nie pamiętam wszystkich nagrodzonych. I nie pamiętam za co, poza Hammer of the Year, a i to głównie za sprawą cudownego zdjęcia, na którym to po imprezie Hammer kimał w zabawkach swojego syna.

 Z tych zapamiętanych nagrody otrzymali:

1.      Pierwszy Młot Sezonu (jakoś to dziwnie na polskie się tłumaczy, już wiem, skąd te ciągłe amerykanizmy) – Paweł (ten od Marty), nr 22

2.      Drugi Młot Sezonu – Marcin (ten od Interceptions), nr 18

3.      Trzeci Młot Sezonu – Maciek (ten od Natalii), nr 36  

Panowie otrzymali mniejsze lub większe ( w zależności od zajętego miejsca) elementy zastawy stołowej.

Właśnie na TwarzowejKsiążce pojawił się Piotr (Ten, na Którego Zawsze Można Liczyć) i razem z nim, dziwnym zbiegiem okoliczności, moja pamięć wróciła. J Księciem Roku, czyli Największym Klejnotem Ofensywy został Piotr (znany też z osiągania naddźwiękowych prędkości na treningach, numerka dwanaście i cudnych łydek, które są jednym z bardziej gorących tematów na fb). Najlepszym Newsem Roku został Maciek, ale nie ten od Natalii, bo z nr 58. To jest ta nagroda, którą może zdobyć każdy, kto się postara 11 października 2013 roku i załapie się do Husarii, jeśli tylko odpowiednio popracuje w następnym sezonie. Nie musisz mieć pięknych łydek, ani nawet oszałamiającej fryzury, aczkolwiek w tym sezonie News był poza tym, że dobry w sporcie, to jeszcze naprawdę atrakcyjny optycznie J. Teraz zmierzamy do tych, którzy zdobyli moje serce najszybciej, czyli liniowych. Najlepszym ofensywnym liniowym został Kacper (nr 68). Kacper jest mi bliski z racji takiej, że dał się pomolestować na fb. Oczywiście jego pobyt w Koszalinie był smutnym zbiegiem okoliczności, a nie konsekwencją mojej propozycji spotkania w celu pogadania :D Najlepszym defensywnym liniowym został właściciel mojej ulubionej koszulki, Rossi (gdyby ktoś nie pamiętał, to nr 92). W momencie rozdawania nagród go nie było, ale uspokojono mnie, że się pojawi. No musiał, miałam wszak do niego wielki biznes, który czekać nie mógł. Najlepszym Wingsem sezonu został Gracjan (82), a Runnerem Tomasz (39). Patrzyłam i patrzyłam i bardziej mi to przypominało wybory Mistera 2013, bo co jeden wychodził to większe ciacho. Stawkę wzmocnił jeszcze Norbert (52), jako najlepszy Linebacker, bo Marcin (18) już stał, dostał tylko drugą nagrodę, jako najlepszy Defensive Back (cokolwiek to znaczy). Kiedy stał już na środku sam kwiat zawodników (bez Rossiego), reszta kwiatów uczciła zwycięzców optymistycznymi okrzykami. Moment dla fotoreporterów i chwilę później po oficjalnej imprezie nie było śladu, a nas wszystkich zaproszono do zabawy. Analizując sprawę nagród, jeśli masz na imię Piotr lub Maciej, a wybierzesz sobie numer koszulki z ósemką lub dwójką, to nagrodę Czegoś Roku masz właściwie gwarantowaną.

Usiadłam przy Joannie Katarzynie i ekipie, która z nią przybyła. Przed nami stały puste szklanki i kieliszki, oraz różne dziwne rzeczy, wglądające na produkty spożywcze. Przy następnym stole trwało śledztwo, mające na celu ustalenie, co to jest i jak bardzo jest jadalne. Długotrwałe analizy, przeprowadzone z użyciem latarek w telefonach komórkowych, musiały zakończyć się sukcesem, gdyż po wyłączeniu dodatkowego światła część ekipy przystąpiła do degustacji. Ktoś się odważył spożyć to, co leżało na łyżeczkach, żeby móc tej łyżeczki użyć następnie do opróżnienia małej miseczki, z sałatkopodobną zawartością. Alternatywą było wsadzenie paszczy bezpośrednio do miseczki, ale poziom imprezy i jej oficjalność wykluczały podobną swobodę. Pełno się kręciło fotografów, którzy robili zdjęcia oficjalnie, ale i z zaskoczenia. Obrazek gwiazdy zespołu z nosem w majonezie mógłby znaleźć się na okładce niejednego brukowca, a my się przecież dopiero przyzwyczajamy do bycia w mediach.

Impreza się rozkręcała, co chwila wszyscy zmieniali miejsca, postanowiłam zaczaić się na Monikę, bo nigdzie jej nie widziałam. Ponieważ okazało się to zadaniem niewykonalnym, zaczepiłam Adama, który jako jej połówka powinien wiedzieć, gdzie przebywa. Wiedział. Uspokojona, że Monika mnie nie olała, tylko zwyczajnie jej nie ma, będzie później, udałam się do swoich. Odebrałam podziękowania od klubowej władzy, za moją wywrotową działalność na niniejszej stronie i inne głupie pomysły, które wraz z innymi psychofanami rozprzestrzeniam wśród ludności. Witałam się ze wszystkimi, których znałam, już pamiętałam, a także z tymi, których pamiętałam, ale nie znałam, próbując ogarnąć twarze i imiona. W międzyczasie wyszłam z Joasią na parkiet, czy jak tam oficjalnie nazwać tę przestrzeń taneczną, dzięki czemu inni też ruszyli tyłki i zaczęła się zabawa po całości. Napływały duże ilości młodych ludzi płci obojga, albowiem w tym samym miejscu, acz nieco później, odbywać się miała także zabawa dla studentów PUM. Szwendając się w różnych miejscach trafiłam na Rossiego, który właśnie był uprzejmy dołączyć do nas, zwiewając z wesela. Wręczono mu zaległą nagrodę oraz porwano w wir objęć i kieliszków. Pojawili się obaj ulubieni koledzy, czyli Sławek i Adrian, zwany Blondyną, który oszałamiał dodatkowo uczesaniem. Ponieważ towarzystwo zasiadło trwale, a ja czaiłam się na Rossiego, trochę z nimi nie przebywałam. Koło najlepszego liniowego defensywy ciągle był tłum i podjęłam decyzję odpuszczenia sobie dyskrecji, bo wprawdzie planowałam go rozebrać, ale przecież nie tu i teraz. Kiedy tylko się zdecydowałam i ruszyłam w stronę wyjścia, gdzie akurat stał, ludzie znikli i wyszło całkiem kameralnie. Pojechałam sentymentalnie, czym udało mi się go rozbawić, do tego myślę, że zmiękczyła go nagroda i uwielbienie gawiedzi. Cokolwiek się na to złożyło – nie ważne. W każdym razie dostałam deklarację, że kiedy przyjdzie czas zmiany odzieży na lepszy model, starszy trafi w moje łapska. J Zatem zadanie wieczoru zostało wykonane. Rozebranie tego upatrzonego z ofensywy zostawiłam sobie na później, obawiając się, że kolejny sukces może mnie wykończyć, a znów ewentualna porażka zepsuje mi wieczór. Rozmawialiśmy trochę o tym, co było i o tym, co będzie, kiedy pojawił się wielbiciel mojego bloga i zaczął prezentować, co się z nim dzieje po kolejnych wpisach. Dołączył kolejny i już po chwili pół korytarza wykazywało objawy ciężkiej choroby psychicznej, w stadium niebezpiecznym dla otoczenia. Zaniepokojeni tym, co się dzieje, napływali kolejni zawodnicy, część na ratunek kolegom, część pewnie, żeby dobić tych, dla których nie było już ratunku. W każdym razie chyba muszę dopisać w nagłówku bloga, że czytanie bez konsultacji z lekarzem lub farmaceutą może grozić śmiercią lub kalectwem.  W ramach ratunku pojawił się koło nas jeden z zawodników (numer pominę milczeniem), który postanowił pochwalić się/poskarżyć (niepotrzebne skreślić) nie wiem czym, bo dyskretnie odwróciłam wzrok, kiedy tylko rozpiął pasek od spodni. Na szczęście uratował mnie Sławek. Podpowiedział, że tam, na końcu siedzą ludzie, z którymi powinnam porozmawiać, więc skorzystałam z okazji i zachowałam niewinność. J Na końcu siedział zarząd, żona trenera z mężem, wielu znanych i nieznanych, a wśród nich Kamila. Mając okazję dowiedzenia się, czym się jej Leszek naraził, usiadłam obok i rozpoczęłam rozmowę. Zachęcano mnie do alkoholizowania się różnymi substancjami, w tym czymś, co wyglądało jak płyn do garów, ale ze względu na mój spaczony gust nie skorzystałam. Dopiero uczczenia Giseli nie umiałam odmówić i kiedy wręczano jej kwiaty oraz rozlewano szampana, napiłam się nieco. Kto wie, jak się będę zachowywała po pijaku…

Co jakiś czas próbowałam iść potańczyć, ale medycyna skutecznie zapchała miejsce do gibania się. Ruszanie głową w tłoku nie jest dla mnie tańczeniem, więc poddawałam się, dołączając do różnych grup dyskusyjnych. Rozmawialiśmy o planach na przyszłość, wspominaliśmy minione wydarzenia. Przy okazji zagarnęłam trochę plakatów i ulotek reklamujących zbliżający się nabór do zespołu, bo mam zamiar włączyć się w promocję wydarzenia.

Kiedy moje towarzystwo po wesołych poszukiwaniach różnych osób, w tym mnie, podjęło decyzję o wyjściu na zewnątrz, pożegnałam się z kim dałam radę i opuściłam imprezę. Wieczór, czy może prawie sobotni poranek, uważałam za wyjątkowo udany. Olaf przedstawił wielce atrakcyjną wizję husarskiej przyszłości, zapamiętałam kolejnych zawodników, poznałam nowych, fajnych ludzi, mam obietnicę koszulki (Rossi nie pił, mam nadzieję, że pamięta :P), odbyłam kilka ważnych dla mnie rozmów, brzuch mnie bolał ze śmiechu, jak to w towarzystwie husarskim bywa…

W sobotę będę sterczała w różnych miejscach Szczecina promując nabór do Husarii, może ktoś chce dotrzymać mi towarzystwa? Być może będzie trochę chłodno, ale na pewno wesoło.

A już wkrótce rekrutacja, po której sobie wiele obiecuję J    

p.s. Ponieważ tymi łydkami Juniora dziabano mnie ze wszystkich stron, kończę z dyskrecją :P
Teraz każdy się rozpozna. Tylko po sądach mnie nie ciągać :P

poniedziałek, 9 września 2013

1. Dotarłam na trening! :)


W poszukiwaniu pożywki dla serca i mózgu użebrałam zgodę na przyglądanie się husarskiemu treningowi. Uczciwie mówiąc – nie było ciężko. Trener od razu stwierdził, że nie ma nic przeciwko, ale poprosiłam o zapytanie zawodników, bo trening to trening – trzeba się skupić na pracy, a nie poprawiać żel na włosach, bo jakieś obce, do tego babskie, i jeszcze piszące oczy się gapią. Zawodnicy podobnież też nie mieli nic przeciwko (pewnie też im się nie podoba, że nie ma czego czytać J ), dlatego decyzja zapadła – jadę. Wszyscy – i trener, i zawodnicy uprzedzali mnie, że to w zasadzie nie jest sezon treningowy, że chwilowo przychodzą dość luźno, że jak się komu chce, więc żebym się nie nastawiała jakoś potwornie. Zaczynałam się zastanawiać, czy nie chcą mnie aby zniechęcić, ale nie. To była wyłącznie troska o moje ewentualne rozczarowanie. Nasza władza miała być nieobecna na pewno, co było zrozumiałe, bo trzeba przegonić reprezentacyjną defensywę przed sobotnim meczem, kilku zawodników też powiedziało, że ich nie będzie, ale reszta milczała. Dodałam wabik w postaci ustaleń zespołu zapaleńców, który w dwuosobowym składzie przygotował kilkanaście propozycji zareklamowania drużyny w mieście. Reszta zapaleńców wspierała nas zdalaczynnie, bo termin i godzinę imprezy wybrałam taką, że większości nie pasowało. Ustalenia wydrukowałam czcionką wielką, jak dla niewidomych (co okazało się dopiero po wydrukowaniu :P), ale stwierdziłam, że trudno, trzeba oszczędzać lasy, najwyżej będą sobie zawodnicy czytać z końca boiska.

Ponieważ w ramach jednego z punktów promocyjnych potrzebne będą jakieś zabawki lub gry, zestroiłam się jak stróż w Boże Ciało i przed treningiem udałam się na żebry do jednej ze szczecińskich hurtowni zabawek. Władzy nie było, ale po wstępnych, bardzo udanych rozmowach, zostałam z nią umówiona na spotkanie pod koniec września. Spoglądając co chwilę na zegarek zakończyłam biznesowe spotkanie i pojechałam na Witkiewicza. Zawodnicy już częściowo byli. Rozdałam im zatem papiery. Panowie nerwowo próbowali przeczytać pięć stron, które stworzyłyśmy, ale uspokoiłam ich, że to do domu mają zabrać i tam czytać. Tu mają trenować. Nie przyjechałam sprawdzać, czy znają alfabet przecież!

Nastraszona nieco tymi zapowiedziami, że mało ludzi będzie, z ulgą zauważyłam, że jak na moje potrzeby jest tych Husarzy całkiem sporo. Stawiałam na pięciu… Trudno było policzyć, bo szwendali się wszędzie i co chwilę policzeni włazili w grupę niepoliczonych, ale metodą kolejnych przybliżeń ustaliłam, że mam do dyspozycji czternastu wojowników. Piętnasty doszedł chwilę po rozpoczęciu imprezy.

Dobre słowo na rozpoczęcie wieczoru wygłosił Dyżurny Instruktor. Z technicznego przemówienia zrozumiałam, ze coś osiem minut, a coś piętnaście, że woda na komendę, a generalnie nie ma znaczenia,  że Olaf Werner jest nieobecny, litości nie będzie. Tego się już domyśliłam, kiedy na granulacie boiska pojawiły się wielkie części maszyn rolniczych, elementy wyposażenia warsztatu stolarskiego, zestaw psich misek bez dna, drabinki sznurowe, zwykle oglądane w filmach sensacyjnych, w postaci zwisów z helikoptera, a także elementy bielizny pościelowej.

Nie będę pisała szczegółowo, co zawodnicy robili, bo przeciwnicy czuwają i mogą szpiegować na moim blogu. :D Mam w planach wspieranie Husarii, a nie tych z drugiej strony boiska. Mam jednak nadzieję, że korzystając z bogactwa naszego języka uda mi się opowiedzieć Wam, jak było, w taki sposób, żeby drużynie nie zaszkodzić.

Najpierw była rozgrzewka… Panowie ustawili się w liniach, po drugiej stronie stanął Dyżurny Instruktor z Asystentem. Padały życzliwe uwagi, gimnastyka się odbywała, a ja zastanawiałam się, czy nie byłoby fajnie przychodzić na te treningi, ustawić się gdzieś z tyłu i ćwiczyć razem z nimi. Chwilę później doszłam do wniosku, że to się jednak nie uda. Pajacyki, ćwiczone w wersji „US NAVY” ściągnęły do okien pobliskiego budynku kilkunastu mieszkańców, którzy wywiesili zwłoki za parapety i gapili się z zainteresowaniem, niekiedy popijając piwko.  Zdecydowanie wolę ćwiczenia bardziej kameralne.

Przeczytałam niedawno w necie, że komary lubią dużych. Byłam jedną z najmniejszych, ale widać komary nie czytały tego tekstu. Żarły, jak wściekłe, ale tylko mnie. Po czym zauważyłam, że zawodnicy zastosowali obficie różne OFFy. Na mnie te preparaty słabo działają, na nich widać lepiej, choć i tak nad głowami latało im, aż czarno. Najlepsze jednak było,  kiedy przychodzili po wodę w czasie przerw. Całe to skrzydlate żarłoctwo przyciągało do mnie. Zawodnicy napili się i wracali do treningu, bzykadła zostawały… Broniłam się, jak mogłam. :P

Trening zaczął się od biegania po drabinach i macania ustawionych do góry dnem dziurawych psich misek. Husarzy podzielili się na grupy i każda dostała zadania do trenowania. Tempo narzucili zabójcze, zmęczyłam się samym patrzeniem. Trochę to przypominało nasze ćwiczenia z psami-  agillity, flyball i jeszcze elementy obedience, ale bez niektórych urządzeń technicznych. W trakcie przerw trwały sapane dyskusje na tematy bieżące, poradnictwo techniczne w kwestii elementów uzbrojenia, a w momentach największego wyczerpania następował zdrowy plażing (zdrowy, bo ze względu na późną porę słońca nie było i nie groziły udary i oparzenia).  Największym wyzwaniem były biegi po drabinie, bo ona, w przeciwieństwie do misek, czasem biegła za zawodnikiem. Uwolnienie się od niej bywało kłopotliwe, ale najfajniej wyglądał zawodnik, który biegł za tym, którego sobie drabinka ukochała… Biegł, a tu mu urządzenie sprzed nosa uciekało…

W czasie przygotowań do drugiej porcji gimnastyki wyraźnie było widać, że najwięcej sił mam ja i pilnowacz, który spacerował po terenie sprawdzając, czy ktoś czegoś nie psuje…

Druga część była zdecydowanie bardziej widowiskowa. Nie tylko ze względu na niespotykany sprzęt treningowy, ale też z powodu jego wykorzystania. Na pierwszym planie, tuż przede mną, śmigali panowie w zawodach. Obserwując Dyżurnego Instruktora doszłam do wniosku, że już wiem, czemu wszyscy sprinterzy są łysi. Otóż kiedy prują w wielkim pędzie, wiatr wyrywa im włosy. Husaria jest jeszcze obficie zarośnięta, bo na meczach mają kaski, które nie tylko chronią głowy i twarze, ale i zapobiegają utracie kędziorów. Treningi nie powinny zaszkodzić, ale w razie czego można użyć szmacianych czepków kąpielowych. :D  

To, co się działo na drugim planie, za sprinterami, rozwaliło mnie totalnie. Zacznę od początku. Husarzy podzielili się na grupy dość luźne, w każdej była pełna rozmiarówka zespołu. Na stanowisku drugim ćwiczono parami. Jeden zawodnik miał zaplątać się w pościel i pchać się do przodu, a drugi, ciągnąc go za pozostałe kawałki materii – miał  kolegę zatrzymywać. Słuszne ćwiczenie, wielokrotnie widziałam na meczach, jak prący do przodu z piłką zawodnik na swoich lajkrach ciągnie pół załogi przeciwnika. Podziwiałam zarówno siłę gracza, jak i wytrzymałość odzieży. Te dla kobiet dziwnie szybko się drą… Chyba muszę zmienić sklep.

Moją uwagę, skupioną do tej pory na śmigających przed nosem gepardach, przyciągnęło głośne stękanie. Skrzyżowanie porodówki z filmem porno sprawiło, że w stronę źródła intrygujących dźwięków odwrócili się wszyscy. Naszym oczom objawił się następujący widok. Jeden z ćwiczących, typ Lekki Szparag Zbrojny, próbował iść do przodu. Za nim stał drugi zawodnik, typ Panzerkampfvagen PANTHER i trzymał. Proporcje rozmiarowe sprawiły, że ten pierwszy właściwie się nie przemieszczał, choć wkładał w ćwiczenie całe serce… Ogólnie wyglądało tak, że za chwilę Pantera zwyczajnie przerżnie Szparaga szmatą na pół i każda z części  Dzielnego Warzywa pójdzie do przodu oddzielnie.

- No daj mu trochę luzu! – ocknął się z osłupienia Dyżurny Instruktor.

Kiedy umęczony zawodnik dotarł do zmiany, czyli zamienił się miejscami z silnym kolegą, żeby go zatrzymać musiał się wbić piętami w granulat. Szybko jednak doszedł do takiego samego wniosku, jak ja, że się właściciel obiektu nie ucieszy, kiedy mu zaorają powierzchnię, bo z opcji „orka” przeszedł na opcję „narciarstwo na nawierzchniach sztucznych”.

Usmarkałam się ze śmiechu i już nie mogłam oderwać oczu od tamtego rogu boiska, choć kawałek za biegaczami, po lewej stronie, w bardzo efektowny sposób panowie zdemolowali część sprzętu stolarskiego (choć w sumie, sądząc z rozmiarów, to nawet kowalski był ten sprzęt, a nie tylko stolarski).

Załoga dzielnie ćwiczyła, obficie zlewając się potem, dla animuszu podsumowując od czasu do czasu co bardziej efektowne osiągnięcia kolegów, a także rzucając komentarze „to czwarta kwarta panowie!”.  W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinni na tym rolniczym sprzęcie ćwiczyć z szantami na ustach, bo to ponoć pomaga zachować rytm. I w tym momencie zabrzmiała polska pieśń patriotyczno-ziołowa o rozmarynie. O utrzymaniu powagi nie mogło być mowy, brzuch mnie bolał coraz bardziej. Popisy cowboyskie na prześcieradłach, kiedy to jeden zawodnik zachęcał drugiego do biegu marchewką były wisienką na torcie, a naloty bombowe uzupełniły atrakcje wieczoru.

Cud, że nie pękłam tam ze śmiechu, zwłaszcza kiedy jeden z ćwiczących w czasie rozciągania na zakończenie treningu dokonał odkrycia ( Urwa, ale łydka!), a drugi wstał z granulatu z ruchomym tatuażem, bo mu się do spoconych pleców powierzchnia ćwiczeniowa przykleiła. Panowie stwierdzili, że przy takich treningach przyszły sezon I PLFA wygrywają z palcem w… nosie, a ja potwierdzam. Nie tylko PLFA, ale też Mistrzostwa Europy Drwali, Wulkanizatorów, Główne Rodeo w USA, wszystkie mitingi lekkoatletyczne, oraz mogą zagrać  w filmie o terrorystach, bo drabinkę pokonali w trymiga.

Gdyby kiedyś chcieli zakończyć karierę sportową, na pewno zatrudnią ich w każdym gospodarstwie agroturystycznym. Każdy z nich, trzymając jedną ręką znarowionego konia, drugą podniesie ciągnik rolniczy i jednym celnym pchnięciem zmieni mu wszystkie cztery koła na raz. Szczególne wyrazy uznania dla zawodnika, który był tylko nieco grubszy od sprzętu kowalskiego, ale dzielnie nim wywijał, niczym boski Thor…  

Trening się skończył. Muszę powiedzieć, że przez moment zastanawiałam się, czy nie było fajniej, niż na meczu, ale na meczu są jednak zupełnie inne emocje. Nie było lepiej, ale było zupełnie inaczej. Jestem zachwycona. Treningiem, zawodnikami, zaangażowaniem… Chętnie się jeszcze pojawię, jeśli uznają, że zdałam egzamin na widza… Dziękuję!