wtorek, 31 grudnia 2013

5. Na ten nowy rok :)



Za chwilę rok 2013 przejdzie do historii. Rok pełen wrażeń, husarskich sukcesów, serc na dłoniach, radości i innych pozytywnych emocji. Kochani  - dziękuję za to, co dostałam od Was do tej pory. Za życzliwość, wyrozumiałość, cierpliwość, aktywny udział w zaproponowanych akcjach, za uśmiech, żarty, dobre słowo. Jednocześnie życzę Wam, byście w nowym roku uczyli mnie futbolu amerykańskiego jeszcze bardziej intensywnie. Żeby każdy z defensywy pokazał mi kilka razy w każdym meczu jak wygląda sack, żebym oglądała przejęcie tyle
To zdjęcie bardzo mi się podoba,
choć akurat Martę wolałabym oglądać przodem :)
razy, abym mogła je sama wykonać, żeby na sam widok ekipy Rossiego przeciwnikom nogi drżały, żeby podania Juniora zawsze trafiały w te łapy, w które są adresowane, żeby BuLi i reszta załogi pięknie czyścili pole i Juniorowi i naszym runnerom, żeby jardy leciały na licznikach zawodników niczym cyferki na dystrybutorze paliwa przy tankowaniu tira, żeby żaden nie odniósł kontuzji i cały i zdrowy doczekał momentu, kiedy kolejne złoto zawiśnie mu na torsie, żeby sprzęt był trwały i skutecznie chronił i pomagał, żeby Adrian został Rookie of the Year, a Hammer nastukał punktów, jak mrówków, żeby pojawił się sponsor, który umożliwi nam później start w TopLidze, żeby zespół się rozwijał, ale nie zmieniał, żeby wszystko szło do przodu,  żeby spełniły się wszystkie sportowe i osobiste marzenia zawodników i trenerów. 


Sobie życzę, żebym mogła w tym wszystkim brać udział, poznać wszystkich na tyle, żeby przestali się mnie bać czy wstydzić, czy co tam przeszkadza niektórym ze mną normalnie rozmawiać, żebym zakumała o co chodzi w tym wyższym stopniu wtajemniczenia kibicowskiego, żeby ludzie komentowali blogowe wpisy tutaj, a nie tylko na fb :), żeby Husarzy się rozwijali, ale nie zmieniali, byśmy następne złote medale zdobyli na własnym boisku, a także byśmy wspólnie z Cougarsami pracowali na popularyzację futbolu w mieście i okolicy.  :) Spełnienia marzeń, panie i panowie :)
p.s. no chyba, że ktoś marzy, by mnie uszkodzić, to wtedy niech mu się nie spełni :D 


Drugiego takiego życzę Husarii w 2014 roku :)

4. Aneks do Szczecińskiej Pastorałki 2013

Obejrzałam Pastorałkę. Pierwszy raz zupełnie nie słyszałam muzyki i nie rozumiałam tekstu. Czekałam na Husarię. Zapamiętałam moment, kiedy szli w stronę kamery, ściągając kaski...
Obejrzałam drugi raz. Podoba mi się czarno-biała konwencja scen z Husarią. Podoba mi się zwolnione tempo. Żałuję, że nie było więcej Husarii, choćby o te kilka sekund, żeby wszyscy zdjęli kaski. Rozumiem nostalgiczne i nieco smutnawe oblicze Pawła. Gdyby za tą szybą siedziała Marta, twarz jednego z naszych kapitanów byłaby radosna i optymistyczna. A tak - nawet  najpiękniej udekorowany stół, na którym nie ma ani żarcia ani napojów nie wywoła entuzjazmu u przeciętnego mężczyzny. :)
Po szóstym razie kojarzę muzykę. Podoba mi się. I Damian ma fryzurę jak nasz Adaś... :)


Ale i tak najbardziej zapamiętałam wolno zmierzających do nas Husarzy, ściągających kaski...

Zresztą - oceńcie sami Szczecińska Pastorałka 2013 - Damian i Husaria :)

poniedziałek, 30 grudnia 2013

3. Świętego Huzarego działalność uzdrowicielska :)


Tyle dobrego uzbieraliśmy :)
Padła propozycja, żeby zrobić akcję dla chorych dzieciaków na święta. Wymyśliliśmy, że można zrzucić się na gry dla jakiegoś szpitala, żeby leżące w nim dzieci miały chwilę oddechu od kroplówek, zastrzyków i badań. Husaria zbierała u siebie, ja u siebie i zebrało się trochę piniąchów. Kuba zamienił te trochę piniąchów na dwa wielkie pudła gier dla dzieciaków w różnym wieku. Szukając dojścia do szpitali, Joasia podsunęła nam namiary na Agnieszkę, która z ramienia IFMSA POLAND oddział w Szczecinie (Międzynarodowe Stowarzyszenie Studentów Medycyny – po naszemu) organizowała akcję obdarowywania prezentami dzieci leżące w szczecińskich szpitalach. Postanowiłyśmy połączyć siły. Husaria miała zaopatrzyć w gry szpitalne świetlice, a IFMSA dzieci w prezenty.  Obecność uzbrojonych zawodników miała dodać smaczku korowodowi świętego Mikołaja.
Ja Ci dam dwa misie, a Ty mi kask, ok?
Kuba stanął na wysokości zadania i choć mieliśmy trochę problemów ze spotkaniem się, bo albo on był zajęty, albo ja, koniec końców pod Lidlem w Dąbiu do mojego bagażnika trafiło 29 gier dla dzieci w różnym wieku.
Ponieważ trochę było problemu z kwestią gdzie i o której, a musiałam coś konkretnego podać Piotrowi, żeby rozpoczął selekcję ochotników, ustaliłam z Agnieszką, że przychodzimy we wtorek i środę od 17.00 na wskazane miejsce. We wtorek miał to być szpital na Arkońskiej, ale z rana zmieniłyśmy miejsce zbiórki na szpital przy ul. Wojciecha. Agnieszka stwierdziła, że jeśli zaczniemy od 17.00, to się nie wyrobimy, bo dzieci jednak dość szybko idą spać. Postanowili zacząć od 15.00 i zrobić Arkońską, a z nami od 17.00 lecieć Wojciecha.
Przyszły junior?
Objechałam kwartał dookoła, bo oczywiście nie było miejsca, żeby zostawić samochód. Na światłach zobaczyłam przed sobą kogoś z Husarii, bo miał naklejkę na zadzie pojazdu. Delikwent objeżdżał kompleks tak samo, jak ja. Za drugim podejściem postawiłam pojazd w pierwszym wolnym miejscu i udałam się na miejsce zbiórki po pomoc w taszczeniu gier. Rozmawiałam z Piotrem, żeby choć ze dwóch było, tych pomocników. Piotr się postarał. Przyszło siedmiu panów i jedna pani. Oraz oczywiście Monika i ja. Bardzo lubię te akcje, bo udaje mi się poznawać coraz większą ilość Husarzy. Kiedy na raz przedstawia się dwunastu, ciężko spamiętać, który jest który. Ale kiedy nowych mam dwóch czy trzech, to już bilobil niepotrzebny. Teraz z nowych dla mnie było dwóch Mateuszów, więc miałam dodatkowe ułatwienie. Poszliśmy pod moje auto i wyjęliśmy gry. Najpierw do zdjęcia wszystkie, a potem połowa została, bo na Wojciecha miały zostać dwa komplety. Jeden z Husarzy doniósł świeżo kupioną grę, bo jak wyjaśnił, nie zdążył się dołożyć do kwesty. Chwilę czekaliśmy na Agnieszkę i jej zespół, a potem poprowadzili nas do szatni. Panowie pomogli taszczyć wory z prezentami. I naprawdę mieli co dźwigać. Najpierw przebrała się Husaria, a przynajmniej część nieubrana. Bo niektórzy już przyszli w odzieniu, choć bez rusztowań. Gramolili się strasznie, dziewczynom przywdzianie księżniczkowych strojów poszło znacznie szybciej. Ekipę eleganckich futbolistów reprezentowali – Piotr we własnej osobie, Tomek, Michał, Adam, Jarek, Mateusz i Mateusz. Mikołaj z ekipy Agnieszki pasował do naszych, bo był wysoki i obłożony poduszką – miło się zaokrąglił. Broda trochę przeszkadzała, jak zauważyłam, bo generalnie miała być na gumce pod brodą naturalną świętego. Jednak w ferworze składania życzeń i przy co mniejszych pacjentach, którzy nie krępowali się świętością gościa w czerwonym chałacie i szarpali go za sztuczne uwłosienie, zsuwała się z brody podjeżdżając pod nos. Mikuś nie tylko ciągle drapał się po łaskotanym nosie, ale i wydłubywał kłaki z zębów. Niemniej jednak  - nie poddawał się i dzielnie odwiedzał oddział za oddziałem.
Przy takiej ekipie wszystko mniej boli :)
Kiedy już wszyscy się naszykowali, a nasz Tomek wdział zamiast kasku piękną mikołajową czapeczkę, ruszyliśmy labiryntem korytarzy w górę. Oczywiście kondukt wzbudzał ogromne zainteresowanie. Mało, że Mikołaj, mało, że wory wypchane straszliwą ilością prezentów, ciągane przez mięśniaków w dziwnych strojach, mało, że piękne dziewczyny, to jeszcze śpiewy i nawet gra na flecie! A jak! Sam kwiat młodzieży. Dla każdego coś miłego. Nie wiem, czy bardziej się dzieciaki cieszyły, czy my wszyscy, bo gęby się śmiały każdemu od ucha do ucha (gdyby narządów słuchu nie było, śmialibyśmy się wszyscy dookoła głowy).
Pierwszy dzień - prawie kompletny skład :)
Do małych salek szpitalnych trudno było wejść wszystkim, bo samej husarskiej ekipy mieliśmy dziesięć sztuk, a przynajmniej drugie tyle było medycyny z nami, więc wchodził Mikołaj, dwie pomocnice i tylu Husarzy, ilu się zmieściło, żeby oddychanie było możliwe. Oraz Monika, ale ona mała i drobna, więc w zasadzie wypełniała przestrzeń podpachową między Husarzami. Dzieci, jak dzieci. Jedne widziały prezenty i michy im się cieszyły, inne zahipnotyzowanym wzrokiem patrzyły na wielkie kaski z rusztowaniami, rodem z robocopa i kontakt z rzeczywistością odzyskiwały po dłuższej chwili… Przebojem imprezy okazały się misie. Miś, jak wiadomo, to antidotum na wszystkie smutki i strachy. Jest miękki i przytulaśny, a przytulanie się bardzo koi nerwy. Misie były w trzech kolorach. Ecru- zwane przeze mnie blondynami, kawa z mlekiem – czyli szatyni oraz brązowe w odcieniu pomarańczy – czyli rude (moje ulubione z racji słabości do tegoż koloru). Dla starszych dzieci były puzzle we wszelkich kombinacjach ilościowych od 60 elementów do 1000.
Gry podrzucone do świetlicy, chwila oddechu dla dostarczycieli.
W szpitalu było masakrycznie gorąco. Ubrana jak na Syberię, bo jechałam prosto z pracy, a u mnie grzeją tylko do godziny 12.00, poczułam, że za chwilę się uduszę. Nie było się z czego rozbierać, bo szpital był dziecięcy i to, co miałam pod spodem nie wchodziło w grę, jako odzież,  musiałam jakoś wytrzymać. Spojrzałam na Mikołaja, którego grzał nie tylko włochaty chałat i sztuczna broda, ale dodatkowo poducha na brzuchu. Stwierdziłam, że on daje radę, to ja też muszę.
W jednej ze szpitalnych sal Michał częstował słodyczami małego chłopczyka. Chłopczyk patrzył oczami jak talerzyki na wielkiego chłopa, przykucniętego przy nim, z wyciągniętą łapą wielkości kelnerskiej tacy, pełną słodkości. Facet ten miał pod pachą urwaną komuś głowę… Dziecko nie zwracało uwagi na słodycze i otoczenie, hipnotycznie wpatrzone w Michałowy kask.
Spadaj z cukierkiem... Taki kask bym chciał!
Adaś wzbudzał podziw w narodzie. Taszczył dwa wielkie wory, jakby niósł balony z helem. Rodzice obojga płci patrzyli z uznaniem. Niektórzy panowie z lekką zawiścią. Dostawali dobrą radę – zapraszamy na treningi. J Piotr krzepił uściskiem i zachęcał młodzież do dołączenia do ekipy. Patrząc na pełne optymizmu oblicze Tego, Który Zawsze Pomaga każdy wiedział, że szybko wróci do domu kompletnie zdrowy. Tomek świetnie zastępował Mikołaja, bo ten czasem strasznie wolno pokonywał sale. Na jednym oddziale personel szalenie nas polubił i ustawił się do zdjęcia. Ja byłam zachwycona dziewczynami z PUM, które nie tylko piękne były, ale i mądre oraz z poczuciem humory bardzo zaawansowanym.
Korowód...
No i flecistką, ale ona miała fory z racji posiadanego instrumentu. Z puzonem nie zrobiłaby na mnie takiego wrażenia, bo flet to jest to, co tygrysy lubią najbardziej.
Kiedy zeszliśmy na izbę przyjęć, w jednym z gabinetów straszliwie krzyczało jakieś dziecko. Chwila konsternacji, po czym nasze czołgi wepchnęły się z pomocą. Okazało się, że nie trzeba było mordować lekarza, wystarczyło dać misia. Miś leczy wszystkie rany i uśmierzy każdy ból.
Uratowana przez misia...
Odwiedziliśmy trzy oddziały szpitalne, zostawiliśmy gry, zabawki i same uśmiechnięte twarze, wynieśliśmy wiele radości i obietnice od rodziców małych pacjentów, że spotkamy się na meczach. Zadowoleni, wróciliśmy do domów.
Husaria i zachwycony personel :)
Na drugi dzień umówiliśmy się w szpitalu przy Unii Lubelskiej. Agnieszka z ekipą zaczynała o 15, my dołączaliśmy o 17. Aby nie błądzić, miejsce spotkania wyznaczyłam przy bramie głównej. Husaria nie zawiodła. Z poprzedniego dnia był Tomek, Adam i obaj Mateusze, jeden Michał zamienił się na drugiego, Piotr i Jarek zamienili się w dwa Marciny i dodatkowo dotarł też Krzysiek. Michał, Marcin, Marcin, Mateusz, Mateusz – niemal M jak Miłość. W każdym razie znów udaliśmy się do mojego auta i wygrzebaliśmy pozostałe gry. Zadzwoniłam do Agnieszki, żeby dać znać, że już jesteśmy. Akurat kończyli kolejny oddział i wracali po nową porcję zabawek. Pilotowani telefonicznie dotarliśmy do kolejnych wejść i labiryntów. Kto tam miał co do przebierania, to się przebrał, ale poszło szybciej niż pierwszego dnia. Ruszyliśmy do akcji. Dziewczyny zachęcały Husarię do śpiewania kolęd, ale Michał stwierdził, że zna tylko „Dzisiaj w Betlejem”.
Panie stwierdziły, że wystarczy, zaczęły śpiewać, ale im uprzytomniłam, że to wszystko, co Michał zna. Dzisiaj w Betlejem i koniec. Co dalej –nie wiadomo. Równie zaawansowaną wiedzę zadeklarowali pozostali uczestnicy i dziewczyny zrozumiały, że na jakieś oszałamiające wsparcie w dziedzinie wokalnej liczyć nie powinny. Dużo się działo, bo w ekipie był Maniek i Michał, a oni robili sporo zamieszania i mogę nie pamiętać kolejności, ale najważniejsze, że pamiętam wydarzenia. J Michał początkowo dość nieśmiało podchodził do pacjentów. Wyglądał powalająco – wielki, bary szerokie niczym trolejbus, na barach husarskie rusztowanie (czyli już podwójny trolejbus) , bicepsy jak dwa balony stratosferyczne (ledwo mieścił się w drzwiach), pod pachą kask, w wielkiej, niczym szufla do odśnieżania łapie – misiek. Wychodził z sal bardzo rozczarowany. Nikt od niego nie chciał misia. 
"Matko, ale mi paszteta daje!"

- No nie dziwię się – mówię do niego. – Dzieci mają instynkt samozachowawczy, a każdego na pewno mama uczyła od małego, że takiemu wielkiemu się zabawek nie zabiera. To może boleć. Musisz robić bardziej friendly wyraz twarzy.
Popatrzył na mnie sceptycznie, ale już z następnej sali wylazł bez misia, za to z promiennym uśmiechem na obliczu. I uzupełnił stan miśków, wydzierając mi jednego. Zaprotestowałam ostro, bo miałam tylko trzy. Dziewczyny miały po pięć, ale nie chciał od nich wyciągać. Albo nie chciał się narażać, albo się wstydził. Choć pierwsze wydaje się wątpliwe, bo kto się oprze uśmiechowi Michała, i drugie nieprawdopodobne  - nie wygląda na wstydliwego. Żeby było jasne – do mnie się średnio uśmiechał :P To rozdawnictwo bardzo mu się spodobało, a stan uzupełniał ciągle u mnie, więc wobec malejącej w zastraszającym tempie ilości posiadanych przytulaków zaczęłam się przed nim chować. Już prawie się udało, bo wyciągnął łapę do jednej z koleżanek z PUM, ale gdzieś mnie dojrzał, bo uśmiechnął się jak rekin w filmach Disneya i ruszył w moją stronę. Ukryta za drzwiami tuliłam do siebie trzy rude miśki. Po chwili tuliłam już dwa.
Michał ćwiczy rozdawanie...
Na jednym z oddziałów głęboko rozczarowane porównaniem z Michałem dziecko stwierdziło, że jest za małe do futbolu amerykańskiego. Na to zareagował Maniek - wyskoczył zza pleców kolegi-giganta niczym Batman.
- Nie znasz się – pocieszył malucha. – Zobacz, jestem prawie taki jak ty i jestem w Husarii. Tylko wyzdrowiej i przyjdź, a my już ci pokażemy, jak grać.
Mały wyraźnie poweselał.
Friendly twarz zrobiona... :)
Gdzieś na trasie spotkaliśmy miśka wzrostu Michała. Maniek z Michałem zaciągnęli Monikę, żeby im zdjęcia zrobiła, ale jakoś ich nigdzie nie widziałam, tych zdjęć. Nabijaliśmy się, że jak jest zdjęcie Husarza z misiem na kolanach, to teraz można zrobić zdjęcie miśka z Husarzem na kolanach. Ale obowiązki wzywały i porzuciliśmy zabawę.
Mikołaj dnia drugiego był wysoki, ale bez poduchy dość patykowaty. Jedna z pań pielęgniarek stwierdziła, że kilku naszych ma bardziej mikołajowe kształty. Trudno się było nie zgodzić, ale choć optycznie niedoskonały, znakomicie wywiązywał się ze swoich obowiązków, więc nie podjęliśmy tematu zmiany.
Prezenty szykowaliśmy Mikołajowi po przeprowadzeniu rozpoznania. Jeden z Husarzy zaglądał do następnej sali i meldował, ile dzieci jest w środku, w jakim wieku i jakiej płci. A my wyciągaliśmy odpowiednie puzzle. I tu też się działo.
- Trzy dziewczynki, lat dwanaście – dobiegł nas raport.
Wyciągnęłam trzy paczki puzzli.
- Star Warsy??!! Dla dziewczynki??!! – Maniek patrzył na mnie, jakbym z księżyca spadła.
- A czego chcesz od dziewczynek? Myślisz, że dziewczynki Star Warsów nie oglądają?! – wściekłam się natychmiast. – Na świecie cię nie było, kiedy dwanaście godzin po bilety na Powrót Jedi stałam! Dziewczynki też oglądają Star Warsy!
Mateusz i już nie nasze gry :)
Nie wiem, kto by z tego starcia wyszedł obronną ręką, bo ja bardziej liniowa jestem, ale z drugiej strony Maniek ma wprawę i kondycyjnie lepszy jest w przepychaniu się. Na szczęście nic nie powiedział, łypnął tylko okiem. Następnym razem zakwestionował puzzle z Krecikiem dla małego chłopca. Tu oburzył się Krzysiek.
- Co chcesz od Krecika?! – przytulił pudełko do siebie. – Krecik jest super! Sam chciałbym takie puzzle…
Przyłączyłam się do chóru zwolenników czeskiego przedstawiciela rodziny kretowatych, ale jednocześnie razem z Mańkiem obserwowaliśmy uważnie, czy się Krzysiek nie za mocno zaprzyjaźni z gadżetem. Oddał go w następnej sali. Kolejny konflikt z Mańkiem wybuchł, kiedy mu dałam dla jakiegoś chłopca puzzle z Monster High. To takie buro-filutowe mordy zmor.
- Zwariowałaś?! Dla chłopca takie coś?!
- A dla dziewczynki?!
- Jaki chłopiec chciałby takie badziewie?!
- Dziewczynce też takiego bym nie dała. Chciałbyś dostać coś takiego?
- W życiu!
- No ja też!
Maniek łypnął okiem.
- A bo ty jesteś inna…
Sekundę zastanawiałam się, czy mnie obraził, czy uhonorował, ale doszłam do wniosku, że zawsze chciałam być inna i wreszcie mam potwierdzenie, że mi się udało :P Specjalnie dla Mańka umieszczam tu instrukcję, jak odróżnić, dla jakiej płci dedykowana jest zabawka. :D
Dla kogo zabawka :P
Król Michał i narybek :)
Prezenty znikały dość szybko. Spotkaliśmy znajomą naszego Hammer of the Year z maluszkiem (ogólnie trochę znajomych różnych Husarzy spotykaliśmy po oddziałach, ale nie zanotowałam wszystkich przypadków). Pozostawialiśmy coraz więcej roześmianych twarzy. Na jednym z oddziałów dzieci przymierzały z radością husarskie stroje. I największym zainteresowaniem wykazały się dziewczynki :P ( to do  Mańka). Tatusiowie i dziadkowie - wniebowzięci, cykali zdjęcie za zdjęciem. Przy kolejnym zaczerpnięciu puzzli, jeden z zawodników głęboko się zamyślił, wpatrując się w obrazek.
- Hmmm… Nie jestem pewien, czy to na pewno dla dzieci…
Co tam jest? Zainteresowaliśmy się gwałtownie. Goła baba? Okazało się, że nie… Na obrazku był zestaw napojów alkoholowych. Z jednej strony – obrazek fajny do układania (mówię z punktu widzenia układaczki), dużo szczegółów… No ale z drugiej…
- Damy jakiemuś dużemu – decyzja zapadła, pudełko poszło na bok.
Na oddział intensywnej terapii wejść mógł tylko Mikołaj z prezentami. My mieliśmy na sobie zbyt wiele zarazków. Poczekaliśmy grzecznie, aż odwali swoją robotę i zeszliśmy jeszcze na izbę przyjęć. Obdarowawszy ostatnie chore dzieci, udaliśmy się do przebieralni. Kto tam co miał do przebrania, to przebrał, pożegnaliśmy się serdecznie i ustaliliśmy, że trzeba zrobić po nowym roku w Elefunku lub Pinokio jakąś imprezę podsumowującą. Zwłaszcza, że zainteresowani wzięciem udziału w procesie rozdawniczym, którzy nie mogli przyjść, strasznie jęczeli na pw, że taka fajna impreza ich ominęła (stękanie się nasiliło po opublikowaniu zdjęć :P). Obiecałam, że to nie ostatni nasz kontakt z ekipą z PUM. Tym bardziej, że ekipa też była zainteresowana. :)
 
 
Everybody :)
 
Akcję uważam za bardzo udaną. Komplety gier dla różnych przedziałów wiekowych zamieszkały na czterech oddziałach, chore dzieci udało się na moment przenieść do krainy bez igieł i tabletek, a my przy okazji świetnie się bawiliśmy.

Kolejny raz dziękuję Piotrowi za zmontowanie takiej fajnej drużyny,  zawodnikom za liczne przybycie i entuzjastyczny udział w imprezie, ekipie z PUM – za współudział w przestępstwie, dzięki czemu udało się więcej, wyżej, dalej, a Monice – jak zawsze – za całokształt. :)

Ilość ulubionych zawodników rośnie w postępie geometrycznym :)
 
 
p.s. Mamy kandydatkę do drużyny :)
 

Nada się? :) (pytanie retoryczne :D)

piątek, 20 grudnia 2013

2. Husarska Sztafeta Marzeń :)


O Sztafecie Marzeń dowiedziałam się dość późno, ale na szczęście na tyle wcześnie, że zdążyłam wszystko poprzestawiać. Od momentu, kiedy Czarny zapytał mnie, czy nie mogę mu pożyczyć kółka do pływania, wiedziałam, że muszę to zobaczyć. Sama kółka nie mam, moje dzieci w wodzie radzą sobie doskonale, ale rzuciłam hasło w pracy i wśród znajomych. Dostałam kaczuszkę, która Czarnemu nie wlazłaby nawet przez głowę, chyba, że chciałby ją nosić w charakterze korony. I obietnicę wypożyczenia dmuchanego delfina. Do końca tego delfina nie dostałam, pewnie właścicielka obawiała się, że nie przeżyje husarskiej szarży.
Na szczeciński pokazowy basen przybyłam nieco wcześniej, wiedziona silną ciekawością, co panowie znów wymyślili. Wzięłam kamerę, słusznie przypuszczając, że przyda się utrwalenie tego bardziejsze, niż w słowie pisanym, bo najbardziej nawet obfity opis nie odda tego, co się będzie działo.
Michał-zasłaniacz :)
Husarię było widać od wejścia. Nowe, pikne, cyrwione koszulki migały wesoło wszędzie. Obok Michał zestawiał wędkę, czyli kijek od husarskiej flagi, co wyglądało, jakby tworzył zestaw asekuracyjny dla nieumiejących pływać. Powitania oczywiście były serdeczne, uśmiechy nie schodziły z twarzy. Uściski uściskami, a trzeba się było udać na trybuny, żeby zająć strategiczne miejsca do oglądania i nagrywania. Na górze, przed wejściem, zaczepiły mnie wolontariuszki fundacji Mam Marzenie, inicjatora całego tego zamieszania, namawiając do nabycia drogą kupna losów-cegiełek. Los miałam możliwość wymienić na różne cuda-wianki przygotowane przez sponsorów. Plus wycieczkę do Szwecji dla czterech osób. Superowo – chciałabym mieszkać w Skandynawii, wycieczka się przyda do zrobienia rekonesansu i ewentualnego znalezienia pracy. Kupiłam losy i weszłam na trybuny. Gorąco było jak w piekle, a ja miałam na sobie dwie koszulki  - podspodnią oficjalną pospotkaniową i wierzchnią – husarską z Białegostoku. Coś mi mówiło, że nie przetrwam tych tropików. Zwykłe białko ścina się w temperaturze 42 stopni tego gamonia Celsjusza, a moje w 30. Groziła mi powolna denaturacja. 
Czy ta woda aby nie chłodna? :)
Z zadowoleniem zauważyłam, że wsparcie husarskie stanowi ponad połowę obecnych i zajęłam miejsce. To znaczy pierdyknęłam torebkę na krzesełka. Wyjęłam kamerę i zaczęłam nagrywać rzeczywistość. Z trzeciego rzędu widok był cieniutki, bo w zasadzie wszystko działo się pod balkonem, na którym siedzieliśmy. Naprzeciwko miałam niemal idealnie równe lustro wody. Basen podzielony był w połowie (przynajmniej na oko w połowie) przegrodą. Na przegrodzie były takie małe leżaczki, które okazały się pełnić funkcję tych piprztyków startowych, które w czasach, kiedy jeszcze żyły dinozaury były betonowymi bloczkami. Rozpoczęły się spekulacje, czy wybraliśmy właściwą stronę na rozłożenie się oraz w jaki sposób nasi pokonają przeszkodę z piprztykami. Padła propozycja, że jak się dobrze rozpędzą, to wyskoczą z wody metodą delfinów i zwyczajnie przeskoczą nad nią. Rzuciłam przypuszczeniem, że może to sprawdzian dla odważnych – przy osiągnięciu pewnej (dużej) prędkości bariera podniesie się i delikwent przepłynie pod nią. Co się stanie z tymi, którzy owej prędkości nie osiągną nie było omawiane. Dyskusję przerywali nam Husarzy w negliżu, pozdrawiając nas z dołu.
Kryj się, kto może!
Przeniosłam się niżej, gdyż więcej tam było widać z tego, co się dzieje pod spodem. Próbowałam podejrzeć metodą wystawiania kamery najdalej, jak dałam radę, ale niestety, ręka okazała się za krótka. Widziałam to, co się chciało pokazać.
Po jakimś czasie bezładnego szwendania się, większość ekip przeniosła się na drugi koniec basenu. Zaniepokoiliśmy się, czy aby nasza strona jest właściwa do siedzenia. Niestety, nikt nie chciał lub nie mógł udzielić nam informacji w tym temacie. Wykorzystując kamerę podglądałam naszych na końcu basenu. Mało nie padłam ze śmiechu, kiedy zobaczyłam Krzyśka w zielono-żółtym żółwiku i z pomarańczowymi rękawkami. Obok dalmatyńczykowe „bicepsy” dmuchał sobie Kuba. O moje morale bardzo dbał Michał, który stał ciut wyżej i trzymał flagę Husarii. Jak wiemy, wielki plastron materii. W chwilach, kiedy mogłabym zobaczyć coś nieprzyzwoitego, zwyczajnie przesuwał plastron i zasłaniał bezeceństwa. Mogę się tylko domyślać, co tam się działo, bo materia majtała mi przed oczyma co chwilę. Przeniesienie się na drugą stronę flagi było bardzo kłopotliwe. Konstrukcja krzesełek uniemożliwiała przemieszczanie się ponad nimi, pewnie w związku z walką z pseudokibicami. Przepychanie się przed ludźmi siedzącymi z przodu było krępujące i na pewno wkurzałoby wszystkich. Pozostałam zatem na miejscu i podglądałam, ile się dało. Tym bardziej, że Przemek poinformował nas, że potwierdził informację. Zawody odbędą się w części przed nami.
Mam (po)moc, dam radę :)
Czekając na start oglądałam sobie przechodzące w te i z powrotem golasy. Korzystając z chwili nieuwagi Michała, który zapomniał, że ma mi zasłaniać wszystko, wystawiłam kamerę w bok i nagrałam profesjonalny skok Krzyśka w żółwika. Obaj przeżyli operację. Michał się zreflektował i więcej niczego nie zobaczyłam. Na szczęście wkrótce impreza zaczęła się oficjalnie rozpoczynać. Pan coś rzęgał w mikrofon, ale nie specjalnie było można zrozumieć co i w jakim języku mówi. Początkowo nie potraktowałam tego zbyt poważnie, potem sobie przypomniałam, że nie usłyszę, co wygrałam w losowaniu. Na szczęście wkrótce albo jakość dźwięku uległa poprawie, albo mój narząd słuchu dostosował się do przekazu.
Sympatia sił wyższych jest po naszej stronie!
Imprezę rozpoczął przemarsz sztafet. Jeśli dobrze zapamiętałam, było ich trzynaście. Dwie policyjne, dwie strażackie, dwie dziennikarzy, zdaje się, że dwie żołnierzy NATO,  jedna zawodniczek piłki ręcznej Pogoni, jedna wolontariuszek fundacji Mam Marzenie, jedna Erazmusa – bardzo egzotyczna optycznie oraz dwie Husarii, w tym jedna – specjalnej troski. W pierwszej płynęli Junior, Tomek, Marcin i Damian,  w drugiej szaleli Krzysiek, Kuba, Rafał i Rossi. Dołączył też Hammer of the Year, co należy policzyć mu jako podwójną zasługę. Wszak wszyscy wiemy, że ciężkie narzędzia ogólnie kiepsko pływają, a nasze wystąpiło bez asekuracji. Nie da się ukryć, że Sztafeta Specjalnej Troski, zwana oficjalnie Skrzydlatymi Jeźdźcami, budziła ogromne zainteresowanie. Krzysiek w żółto-zielonym żółwiku i pomarańczowych rękawkach, Kuba w kółku z Kubusiem Puchatkiem i dalmatyńczykowymi rękawkami, Rafał w niebieskim kółku i dziwnie nie pasujący do reszty Piotr i Paweł rwali wzrok wszystkich.
To, co najlepsze :)
Prezentacje drużyn przeczekaliśmy, przeczekaliśmy pokazy, jak ma wyglądać pierwsza konkurencja i pierwsza porcja zawodników udała się na miejsce startu. Uzbrojona w cudowną kamerę zarejestrowałam cały proces przygotowawczy, który ze względu na dużą atrakcyjność optyczną naszych zawodników był szalenie ciekawy. Michał poszedł z flagą na dół, w związku z tym miałam piękny widok na całość. Od razu widać było podejście do sprawy, bo Junior rozpoczął przygotowania do wejścia do wody, a reszta pozowała Monice do zdjęć.
Na miejsca, gotowi...
Pierwsza konkurencja polegała na tym, że do wody wchodziła para zawodników, stawali obok siebie, nakładając jakieś sznurki na ręce – jeden na lewą, drugi na prawą, tak, że zewnętrzne ręce mieli wolne, a te stykające się – związane. Na sygnał, którym było dziwne pierdnięcie jakiegoś elektronicznego czegoś, zawodnicy startowali. Pierwsza zmiana zawierała cztery sztafety. Poza Husarią płynęli strażacy, policjanci i żołnierze. Tylko strażacy płynęli w pierwszej zmianie, używając wszystkich czterech rąk -  związanymi machali jednocześnie, co pozwoliło im się znacznie odsadzić od reszty. W drugiej takich sprytnych już było więcej, w tym nasi.
...start!
Po zakończeniu wyścigu na ekranie pokazały się wyniki, z których absolutnie niczego nie zrozumieliśmy, bo wyglądało na to, że ci, co jeszcze płyną, mają lepsze czasy, niż ci, którzy już są na mecie. Po jakimś czasie zakumaliśmy, że wyświetlają nam tam międzyczasy, ale w pierwszej chwili chcieliśmy iść robić porządki z kanciarzami.
W kolejnych biegach tej samej konkurencji szalenie widowiskowo na tle pozostałych wypadała ekipa Erazmusa. Komentowaliśmy szeroko ich umiejętności, zastanawiając się, czy nas aby nie przeskoczą w zawodach. Oczywiście furorę robiła drużyna kółkowo-pływaczkowa, bo też byli w swojej kategorii bezkonkurencyjni. Kuba płynął, ciągnąc na sznurku Krzyśka, który poza pływaniem przyszedł przecież walczyć o pozycję celebryty, więc przez całą długość toru machał do publiczności radośnie. Nie wiem, czy organizatorzy sprawdzali, czy tylu wylazło z wody, ilu do niej wlazło, natomiast Husarii skład pozostał niezmienny.  
Trzeba dbać o wielbicieli!
Druga konkurencja to było pływanie z piłką. Można ją było pchać przed sobą, trzymać, cokolwiek, piłka musiała się przemieszczać i pływak też. Nasi profesjonaliści poradzili sobie spokojnie, sztafeta specjalna znów dała pokaz. Położona na husarskim liniowym brzuszku piłka średnio trzymała się podłoża. Skulała się do wody (zupełnie nie wiadomo, dlaczego) i wyprzedziła zawodnika. Zawodnik zdwoił wysiłki, żeby ją dogonić, ale wytworzona niczym przez lodołamacz fala odpychała piłkę skokami. Im bardziej się rozpędzał, tym bardziej uciekała. Rossi wystartował z piłką i kamerą. Płynął relaksacyjnie, na pleckach, na brzuchu piłka, na piłce kamera. Ta ostatnia też poczuła się rozluźniona i uciekła. Wykonała serię zdjęć podwodnych, zanim Rossi, zaopatrzony w pożyczone okularki, zanurkował i ją wyciągnął z dna.  Operacja trochę trwała, więc kiedy wykonał nawrót kolejne sztafety szykowały się do startu. Głośno protestowaliśmy, że halo! przecież nasi jeszcze nie skończyli! Przy dzikim wrzasku całej publiczności Rossi dopłynął wreszcie do końca basenu i wygramolił się na zewnątrz.
Profesjonalna zmiana :)
Kolejny wyścig nazywał się TORPEDA i polegał na tym, że trzeba było wskoczyć do wody i jak najszybciej pokonać zadaną odległość. Tu muszę powiedzieć, że nasza profesjonalna ekipa pokazała klasę. Pruli tak, że w zasadzie ledwo nadążałam za nimi wzrokiem. Junior śmiało mógłby pociągnąć za sobą narciarza wodnego, gdyby basen był ciut dłuższy. Skrzydlaci Jeźdźcy też pokazali klasę, olewając czas występu, stawiając na widowiskowość. Nie pamiętam, czy Czarny zdewastował swoje kółko w pierwszym wyścigu, czy w drugim, ale wylazł z wody zamiast w kółku – w gumowej spódniczce.
Krzysiek zawsze trafia w... :)
Do tego z bicepsa zsunął mu się jeden dalmatyńczyk. Ostrzegłam go, żeby uważał, bo coś do gumy szczęścia nie ma – a to pęknie, a to się zsunie. Popatrzył na mnie, ale na szczęście nie sięgnął - byłam za daleko :D. Zamiast kółka wtyknął sobie za portki deskę z autkiem. W ramach torpedowego spływu Rossi wyprodukował sobie indiańską karnację, rzucając się z piprztyka na dechę. Wody w basenie prawie nic nie zostało, a wszyscy z zainteresowaniem obserwowali piotrowy kilwater (dla niewtajemniczonych – tę wodę, co się za nim kłębiła w czasie płynięcia). Każdy był ciekaw, jak wyglądają husarskie jelita i czy wątroba nadaje się do przeszczepu. Ku naszemu zdziwieniu Rossi nie rozpruł się od spodu. Co to jednak znaczy gruba skóra futbolisty! Rafał znów, kiedy wskoczył w swoim niebieskim kółku, to zanim się wynurzył, przepłynął większą część basenu pod wodą. Zaniepokoiłam się bardzo i darłam się z góry: Oddychaj! Oddychaj! Husaria nie tylko skórę ma odporną, ale i płuca pojemne.

Zwycięski Lodołamacz

Ostatnia konkurencja była kulminacją emocji wieczoru. Nazywała się LODOŁAMACZ i była bardzo wyczerpująca. Dla wszystkich, poza jednym zawodnikiem. Konkurencja polegała na tym, że pierwszy zawodnik startował z długim, piankowym makaronem. Płynął do końca basenu, tam się do niego doczepiał drugi zawodnik i razem, czepiając się makaronu płynęli po trzeciego, a potem po czwartego. Pierwsza tura wyglądała dość wesoło, bo niektórzy wtyknęli sobie makaron między nogi i wyglądali jak zdalnie sterowane łódki. Albo inaczej, ale to nie jest blog tylko dla dorosłych i nie mogę napisać, jak kto wyglądali. U nas, na pierwszej zmianie startował Junior. Popłynął, potem doczepił się do niego następny zawodnik, popłynęli po kolejnego, potem po ostatniego. I w każdym z tych pływów Junior ewidentnie przodował. Nasi byli nie do zatrzymania, zdaje się, że wygrali tę sztafetę, ale głowy nie dam, bo nie widziałam nikogo, poza nimi. Wyleźli z wody, po makabrycznie męczącym pływaniu któryś już raz i nic. Ani nogi nie zadrżały. Zastanawiałam się, czemu hymnu nie grają, bo po prostu się należał. Patrzyłam na Juniora z daleka i zastanawiałam się, czy on czasem nie jest sztucznie zrobiony. Super rzuca, świetnie łapie, doskonale biega, znakomicie wygląda, rewelacyjnie pływa… Pewnie wygra też skok o tyczce i WKKW… Jeśli jest coś, czego nie umie, to chyba teleportacja tylko została. Jeszcze trochę i będę się bała do niego odezwać.

Sztafeta Specjalna poradziła sobie równie świetnie, choć w pewnym momencie wydawało się, że zeżarli Pawła, bo go nie było widać ani na makaronie, ani nigdzie w wodzie. Potem nastąpiło losowanie fantów. Ponieważ przy odbiorze wygranego gadżetu trzeba się było ustawić do zdjęcia, a nie robiła tego zdjęcia Monika, poprosiłam Adriana, żeby w razie wygranej odebrał za mnie akcesoria. Nie lubię, kiedy obcy mają moje zdjęcia. :D Losowano jakieś dziwne rzeczy, których zupełnie nie chciałam wygrać, więc nie żałowałam, że inni zgłaszają się po nagrody, aż pokazało się coś, co chciałam. Szalik Husarii, którego nie posiadam od meczu z Kings Kraków. Chciałam szalik. Losował Przemek, nadzieje na sukces wzrosły. I jak wzrosły, tak zdechły. Kicha z grochem, a nie szalik. Wszystkie trzy poszły do obcych. :)
Kurna, jakoś ślisko było...
W czasie losowań nasze obie sztafety bardzo dobrze się na dole bawiły, wpychając do wody wszystkich wkoło i siebie nawzajem. W pięknym, pokazowym starciu liniowych do wody wleciał także Michał w pełnym rynsztunku, na szczęście chwilowo bez flagi. Obawialiśmy się, czy to całe rusztowanie, które ma na sobie nie zaszkodzi mu zdrowotnie, ale okazało się, że nie utrudnia za bardzo ani pływania, ani wyłażenia z wody – Michał poradził sobie z opuszczeniem basenu drogą tradycyjną – nie trzeba było spuszczać wody, żeby wylazł.
Trzeba sobie pomagać
Ogłoszenie wyników wyglądało tak, że najpierw podziękowano dziesięciu sztafetom za udział, by na końcu nagrodzić trzy zwycięskie. Czytano i czytano a naszych nie wymieniano. Kiedy zapodano przez mikrofon, że trzecie miejsce zajęli panowie z Erazmusa, radość była ogromna, bo to oznaczało, że jesteśmy w pierwszej dwójce. I rzeczywiście – za chwilę zaproszono na podium z numerem 2 naszą sztafetę profesjonalistów. Pierwsze miejsce zajęła jedna z drużyn strażackich. Panowie dostali dyplom i zdjęcia z autografem naszego słynnego pływaka. Cieszyli się jak dzieci. Chwila dla reporterów poprzedziła informację, że Skrzydlaci Jeźdźcy zostali wybrani najsympatyczniejszą drużyną wieczoru, czy jak się to tam oficjalnie nazywa.
Zwycięska ekipa! Czarny na szkolenie z ubierania się :)
Na to hasło nasza Drużyna Specjalna poszła po nagrodę. Idąc – Krzysiek ściskał wszystkich na trasie – ubranych, rozebranych – kto miał pecha i się nawinął. Wszystko, co miało sprawne nogi zwiewało w popłochu, bo rozradowany zawodnik, w swojej mokrej koszulce, dzielił się radością, ale i wodą z odzieży z każdym przytulonym człowiekiem. Rozbawione towarzystwo ustawiało się do zdjęcia, całując zdobyty puchar, czyli wielki karton mandarynek.
Victory!
Imprezę zakończono uroczyście i zaczęliśmy się rozłazić. Zaczaiłam się na dole, bo miałam obie koszulki Czarnego, ale straszliwie się gramolił z ubieraniem. Zaczęłam się zastanawiać, czy czasem nie przegapiłam, że ma warkocze, bo u nas zawsze najdłużej po basenie przebierały się te z warkoczami. Stałam koło małej młodzieży Marcina i czytałam teksty na telebimie… (Tak ogólnie to nie napisałam, że husarska młodzież przybyła licznie bardzo. ) Podszedł Maniek i mnie rozproszył, a właśnie w oko wpadł mi tekst o prawidłowych majtkach na basen. Poinformowałam go z niezadowoleniem, że nie udało mi się doczytać, jakie są te właściwe majty i chwilę później obydwoje wpatrywaliśmy się zachłannie w wyświetlane obrazki, nieco ignorując otoczenie. Zanim informacja o galotach pojawiła się ponownie, z szatni wyszli ostatni Husarzy, taszcząc ze sobą owocową nagrodę. Zostałam poczęstowana (najpierw przez Tomka), potem z pudełka i obdarowano mnie pozostałymi witaminami z poleceniem przekazania ich jakimś potrzebującym dzieciom. W sobotę o dwudziestej miałam do dyspozycji jedną rodzinę, w której dwójka pociech właśnie się wymieniała w szpitalach. Karolina opuściła ten na Unii, a Maja jechała do Zdrojów. Albo do Zdunowa, nie pamiętam, w każdym razie daleko. Dzieciaki ucieszyły się bardzo i przez moją osobę przekazywały podziękowania, gorące uściski i buziaki.

Zwycięskie ekipy
Ledwo żywa po pełnym wrażeń popołudniu wróciłam do domu.  Nagrałam sobie sporo z tej szalonej imprezy, więc kiedy mam ochotę, wracam na basen i podziwiam naszych bojowników o dziecięce uśmiechy. Kolejny raz – bardzo, bardzo dziękuję za fantastyczną zabawę. J To właśnie za to Was lubię J

poniedziałek, 2 grudnia 2013

1. Trening z widmem pastorałki.


Piątkowy wieczór. Leje jak z cebra, zimno, przenikliwy wiatr, a do tego ciemno, choć oko wykol. Co można robić w tak cudnych okolicznościach przyrody? No jak? Iść na trening Husarii! Może nie byłabym tak przekonana o konieczności przytaszczenia się na stadion przy Witkiewicza, gdyby nie tajemniczy komunikat, że zawodnicy wezmą udział w nagraniu Szczecińskiej Pastorałki. To trzeba zobaczyć osobiście. Przecież nikt mi tego nie opowie, bo takie wydarzenia są nieopowiadalne.
Ubrałam się ciepło. Nasadziłam na siebie wszystkie polary, na tyłek wciągnęłam trzy pary najcieplejszych spodni i straciłam zdolność poruszania się. Patrzyłam na siebie w lustrze i widziałam nowego bałwanka do taklowania. Nic z tego. Potrzebuję zgiąć się w pasie, żeby wsiąść do samochodu i przynajmniej w kolanach, żeby nim jechać. Przez moment trwały obliczenia, w wyniku których padło na dół. Zdjęłam dwie pary spodni, co uruchomiło mi kończyny. Uznałam, że mając ciepłe skarpety i buty, a także absolutnie perfekcyjnie zabezpieczoną górę, tyłek musi sobie jakoś poradzić. Pokulałam się do auta. W drodze na boisko nakarmiłam moje osowskie stado kotów, więc się nieco spóźniłam i kiedy dotarłam na miejsce Husarzy już zbierali odzieżą wodę z boiska. Oraz tę opadową też. Nie machałam do nikogo i z nikim się nie witałam, bo nie chciałam narażać się kadrze szkoleniowej rozpraszaniem załogi. Cichutko schowałam się pod daszkiem. Wszystkie krzesełka były zajęte rozmaitymi napojami, a na jednym leżały różne tajemnicze kartki, z jeszcze bardziej tajemniczymi szyframi. Uznałam, że najlepiej przełożyć szyfry, bo napoje są mniej rozpoznawalne i ludziom namieszam. Usiadłam sobie grzecznie i otworzyłam szeroko oczy.
Wbrew obawom na trening przyszło całkiem sporo chłopa. Nie wiem ilu, bo żeby ich policzyć, to trzeba być na początku, kiedy biegają równo w kółeczko. Potem każdego nosi i są absolutnie niepoliczalni. Na karaoke przyszło trzech, myślałam, że pastorałka też wystraszy sporą grupę. Wygląda na to, że Olaf jest straszniejszy, niż pastorałka. J W każdym razie przyszli.
Jakiś czas temu dostałam przeciek, że zmienił się trening. W podtekście było, że powinnam przyjść. Plan zajęć miałam napięty, dopiero pastorałka mnie zmobilizowała do wymarzania. Rzeczywiście, od pierwszego rzutu oka było widać, że trenują inaczej. Podzielili się na trzy grupy, dwie duże i jedną trzyosobową. Duże grupy ćwiczyły jak zawsze, jedna po mojej prawej, a druga po lewej stronie, a mała – na wprost mnie, W małej grupie był Junior i Bartek oraz trzeci młodzian, którego nie kojarzę. Zaczęli niczym w Parku Jurajskim – jak atakujące velociraptory – na jednej nodze i z jajem w rękach. Trzymałam wyobraźnię na wodzy, bo gdybym pozwoliła jej zaszaleć, nie zmrużyłabym oka w nocy ze strachu. Zaczęli rzucać do siebie, całkiem zdecydowanie i już się widziałam ze zbitymi szybkami. Na szczęście łapali równie dobrze, jak rzucali.
Krzysiek z boku prowadził grupę pokrzykując, jak zwykle. Przypominał skrzyżowanie Ananiasza (okulary) i Alcesta (rozmiar organizmu) ze słynnej książki o Mikołajku. W oczy bardzo rzucało się obuwie. Orgia kolorów, błysk lakieru – szał ciał i uprzęży. Można zaobserwować trendy wiodące, znajdujące naśladowców, choć jak zauważyłam, nie tylko kobiety nie lubią, kiedy w otoczeniu pojawia się identycznie ubrana konkurentka. Czerwono-czarne obuwie, poza tym, że piękne, okazało się nieco konfliktogenne. Różu Piotra na razie nikt nie śmie skopiować.
Po wstępie ekipy podzieliły się znów. Jedna, do której dołączyło się trzech obecnych i potencjalnych QB okopała się po mojej lewej stronie, na wprost, daleko, daleko, ćwiczyli liniowi, a po prawej reszta.
Biegacze i rzucacze zaczęli ćwiczenia. Olaf pokrzykiwał, że piłkę należy złapać w biegu i zabezpieczyć, ciągle biegnąc. Na boisku nie ma stania. Zgadza się – nawet moja znikoma wiedza podpowiada - albo biegniesz albo leżysz. Tomek, który przyszedł na trening mimo przetrąconego kulasa, przeszkadzał łapaczom, symulując przeciwnika. Wyraźnie ciągnęło go do ćwiczeń.
Lało coraz lepiej, a mnie ssało do liniowych. Przez krople deszczu widziałam, że bawią się na przeciwległym brzegu boiska całkiem fajnie, ale instynkt samozachowawczy wygrywał z miłością. Nic z tego. Nie idę nigdzie w taki deszcz. I nie widzę tej pastorałki.
Patrzyłam na ćwiczących i wyraźnie widziałam, że mają potreningowe występy gdzieś w głowach. Pierwszy raz chyba bardzo nie chcieli,  żeby zajęcia się skończyły. Moja wyobraźnia w temacie husarskiego śpiewania była za słaba. Nic, zaraz będzie real, niczego nie będę musiała sobie wyobrażać.
Podziwiałam ekipę z lewej, która po dopchaniu sanek do końca kładła się i brzuszki robiła. Podłoże nie zachęcało do kładzenia się. Bramka dla bardzo małych hokeistów, którą wyłapałam na początku, jako nowy sprzęt, okazała się nowymi sankami. Aż się prosiło, żeby na nich misia posadzić…
Na chwilę przyjechał Rossi. Przyniósł swój klamot wyposażeniowy. Położył go koło mnie z dyspozycją przekazania jakiemuś grubasowi. Ciekawa byłam, czy mogę wybrać, któremu… Powiedział, co zrobi, jak mu co uszkodzą. Nie musiał. W środku była moja koszulka – sama bym przywaliła, jakby mi ją popsuli. Choć z drugiej strony – im szybciej się zeszmaci, tym szybciej trafi na moją ścianę. To się nazywa dylemat…
Padało. Nie każdy miał rękawiczki, piłka się ślizgała… Rzucali dobrze, tylko zawodnicy za wolno biegali. Albo odwrotnie. Zanim się zorientowałam, że mi kapie z daszku na nogi, miałam wodę w butach. Nie wiedziałam, że ja taka długa jestem. Druga tura ćwiczeń z łapania – od tyłu -  wyszła znacznie lepiej. Co jest o tyle fajne, że na boisku zwykle zawodnik, do którego rzuca się piłkę, biegnie do przodu i odwraca się po jajo. To nam szło naprawdę fajnie. Trzy wyrzutnie zapewniały ciągły ruch, a ponieważ jednocześnie piłki wielkim łukiem wracały do punktu, z którego je odpalono, wyglądało to jak granie w ping ponga dwoma zestawami na jednym stole. Istna karuzela. Zauważyłam, że kiedy biegli ode mnie, mieli znacznie wyższą skuteczność w łapaniu, niż kiedy biegli w moją stronę.
Lało ciągle. Pastorałka wydawała się nierealna. Migały zestawy – czerwone buty, żółte rękawiczki na przykład. Przedświąteczna orgia kolorów, choć akurat Piotr ma buty i rękawiczki kolorystycznie kompatybilne. Ten sam odcień różu, przyjemnie harmonizujący z zielenią murawy. Może się ze mną na dresy zamieni? Jeśli ludzie spoza drużyny mogą kupować tylko te z różowymi rękawami… Jemu bordo do rękawiczek nie będzie pasowało, a ja różowego na siebie nie założę… Zobaczymy. J
Tomek, ten, który ze mną rozdawał ulotki na rekrutację, był moim zdaniem najlepszy na dużych sankach. W sezonie zimowym może dorabiać jako napęd do małego pługa. Obserwując go wydawało się, że one nic nie ważą, te sanki. Na oponie wymiatał Mateusz. Zauważyłam też wśród ćwiczących zamaskowanego terrorystę.
Liniowi ćwiczyli pajączki. Albo kraby. Leon po zakończeniu kontaktu z sankami przyjął pozycję intymną. Chwilę wcześniej spostrzegłam, że ma bardzo fajną bluzę. Wokół porozkładali się koledzy. Chciałam zwrócić uwagę, że plażowanie pod latarnią może być różnie odebrane. Na szczęście widzów nie było, poza tymi, którzy jak zwykle  podglądali z okien, siedząc w ciepłym budynku.
Tomek z sanek przeszedł na oponę i też fantastycznie sobie radził. Przestało padać, więc ruszyłam się do liniowych. Pod butami ciamkało i chlupało, a trawa była jakaś zwiędła. :D Zanim dotarłam do końca, usłyszałam protesty w sprawie macania się po nabiale. Nie wiem, czy chodziło o to, że źle było macane, czy że w ogóle :D, ale jako dyskretna kobieta – nie wnikałam. Pooglądałam sobie różne przepychanki, ale znów zaczęło padać, więc wróciłam sprintem pod daszek. I zaobserwowałam, co następuje – nie czołgałam się, nie kopałam nikogo i nie poniewierałam się po podłożu, miałam wysokie buty, a naleciało mi tego małego, czarnego gówna. Jak ono to robi – pojęcia nie mam. Ale w obuwiu wkurza niemożliwie.
Na duże sanki dołożyli kilka ciężarków. W ramach mobilizacji Leon się wydzierał, że ćwiczy siedemdziesięciu, a na boisku jest miejsce tylko dla czterdziestu pięciu. Nie wiem, czy zdaje sobie sprawę, że jakiś bardziej zdeterminowany rookie może mu mydło pod prysznic wrzucić, albo w inny sposób wyeliminować zagrożenie…Ten wypadek na rowerze mógł być zamachem tak naprawdę… Polecam utworzenie komisji śledczej J. Chwilę później zmienił tekst. Teraz przypominał, że tego mistrza trzeba będzie obronić.
Zamarzały mi palce. Muszę sobie zrobić odpowiednie rękawiczki. Siądę do nich, kiedy tylko skończę z czapką. Jak przyjdę następnym razem, to wszystkim szczęki opadną, gwarantuję. Chyba, że mi się nie będzie chciało przyjść, to wstawię zdjęcie w nowym nakryciu głowy na fb.
Trzeba namówić właściciela obiektu do postawienia drugiego daszku po drugiej stronie boiska, bo przez braki wyposażeniowe ja tracę walki gladiatorów! Z daleka mogę się jedynie oblizywać. :/
Palce mi dopadają, ale w tyłek ciepło.
Piotr przyszedł po te tajemniczo zaszyfrowane kartki, przy okazji zapuszczając żurawia w moje notatki. Najwyższą formą zaufania jest kontrola, hehehehehe… Na szczęście zimno, debilna klawiatura oraz mój sposób notowania sprawiają, że tekst jest dla niewtajemniczonych absolutnie nieczytelny. Szpiedzy tacy jak my niczego nie wyszpiegowali.
Gladiatorzy przyszli koło mnie, rozsiadłam się zatem wygodniej, żeby podziwiać ulubieńców. Sławek poszedł na konsultacje w sprawie opony, bo zdania o kolejności tego uroczego sprzętu w układzie były podzielone. Ćwiczenie liniowych z oponą bardzo przyda się przy przeprowadzce. Zapamiętałam i już wiem, do kogo będę się umizgiwała przy wymianie mebli w domu. Zauważyłam, że Czarny bardzo szybko biega. Pewnie żadna babka w akademiku mu nie zwieje. J Poza tym ma bardzo interesujący sposób motywowania kolegów: „Ona Cię kocha, ta opona… Na bieżniku ma to wypisane”. Tylko tak sobie myślę, że mogłaby w tej miłości trochę bardziej współpracować. Panowie po oponie wyglądali na ledwo żywych.
Zaimponował mi pełen Wersal przy przekazywaniu sobie haka. „Proszę bardzo”, „dziękuję uprzejmie” – drużyna jest gotowa do wizyt na salonach. Czarny świetnie radził sobie z oponą. Pewnie dlatego, że nie wypadało inaczej, skoro tak zagrzewał pozostałych. J
Kiedy udało mi się oderwać oczy od liniowych, zobaczyłam fantastyczną zabawę runnerów, która odbywała się w sumie pod moim nosem. Oderwałam oczy dlatego, że mało nie dostałam piłką we fryzurę. Obok mnie trwało rzucanie niesynchroniczne. Dwóch na raz rzucało, dwóch biegło i łapało. Tylko problem polegał na tym, że zarówno biegi jak i rzuty odbywały się w zupełnie różne strony. Na początku każdej serii było małe zamieszanie, zanim rzucający zapamiętali, w jaki punkt mają trafiać, a biegnący – do którego punktu mają biec. W wyniku zamieszania raz piłki się puknęły w locie,  raz zderzyli się prujący po nie zawodnicy, a raz dwie piłki walnęły w jednego ćwiczącego. Ofiar w ludziach i sprzęcie nie było.
Padało i padało i padało…
Kątem ucha dochodziły do mnie dyskusje o wodzie mineralnej i jakimś bardzo atrakcyjnym menu. Opona nie skarżyła się na nadmiar zainteresowania, zaczęto więc pilnować bardzo, żeby nikt relaksacyjnego ćwiczenia nie ominął. Poskutkowało to tym, że na przykład Michał, głosem zdolnym zburzyć mury Jerycha, informował, że otóż właśnie ćwiczy i niech wszyscy patrzą. Maciek się oponą kontuzjował i przyszedł posiedzieć koło mnie, bo tu nie padało. Krzysiek przyszedł napić się wody i usłyszałam komentarz, że przecież grubasy wody nie piją. Krzysiek stwierdził, że normalnie nie, ale dzisiaj takie suche powietrze jest… :D
Chwilę później ekipa sprzed nosa zaczęła rozgrywać coś w stylu małego meczu. Biegacze biegali tak zapamiętale, że wpadli w ćwiczących liniowych. Na szczęście wywracanie się bez ofiar w ludziach już wszyscy mieli opanowane…
Wraz z zakończeniem treningu zawodnicy zaczęli szybciutko znikać. Pojawiła się ekipa nagraniowa, Mateusz wziął zestaw Rossiego, padło hasło, że dwunastu musi zostać do nagrania. Rozpoczęła się modlitwa o światło – obawiano się, że opiekun obiektu zaraz zgasi lampy i nagranie odbędzie się w egipskich ciemnościach. Zaproponowałam wypożyczenie mojej górniczej lampki, której używam do karmienia kotów, ale zarobiłam spojrzenie, które mnie prawie zamordowało. J Kiedy ustaliła się parszywa dwunastka, pozostałym poza nią nagle przestało się śpieszyć. Czarny podszedł do mnie, zapinając dres. Przed tą czynnością wyglądał jak uciekinier ze szpitala. Patrzyłam sceptycznie. Deszcz wprawdzie przestał padać, ale ten dres na mrozoodporny nie wyglądał. Uspokoił mnie, że ciepły jest. Z drugiej strony - co mnie to obchodzi, nie mnie będzie smarkał i kaszlał. Zaczęliśmy żartować z naszych gwiazd. Przyleciał Mateusz z pytaniem, czy się nie podarł z tyłu. Czarny go objechał za publiczną prezentację policzków, ale go zbeształam. Skoro się namarzłam przez tyle czasu, to chyba mi się należy przyjemność popatrzenia na fajny tyłek. Zresztą - tak naprawdę, to właściwie niczego nie pokazał. Mateusz się nie przejął, bo skoro się nie podarł, to reszta mu wisiała. Chyba już u niektórych już jestem "swoja". Panowie w strojach nie wyglądali na zrelaksowanych. Pocieszaliśmy ich, ze i tak ich nikt w tych maskach nie rozpozna.
- Ich tak, bo nie swoje łachy mają, ale mnie? – zaprotestował jeden występujący pod własnym numerem.
I wtedy stał się cud. Przynajmniej z punktu widzenia zawodników. Okazało się, że absolutnie nie do śpiewania ich tu zaproszono. Śpiewać ma gwiazda, Damian Ukeje. Poczuliśmy z Kubą lekkie rozczarowanie. Myśl o śpiewających pastorałkę Husarzach była taka kusząca… Panowie mieli tylko symulować różne rzuty, akcje i inne takie. Nasze zainteresowanie nagraniem znacząco osłabło, pogrążyliśmy się w konwersacjach okołofutbolowych, zerkając od czasu do czasu na zawodników.
Nagranie się zakończyło, zmarznięta byłam głównie w ręce. Nie chciało mi się czekać z pożegnaniem na "aktorów", bo zbliżała się północ, a ja miałam w sobotę wcześnie wstawać. Rzuciłam ogólne „cześć” i ruszyłam do wyjścia. Czarny załapał się na podwiezienie, bo akurat rezyduje nie daleko.
Wypad na trening uważam za szalenie udany, mimo braku popisów wokalnych. Brzuch mnie bolał ze śmiechu do następnego wieczora, a poza tym miałam bardzo sympatyczne sny o futbolistach. Wprawdzie nie  o naszych, ale nie narzekam. J
Zdjęć nie mam, bo robione tabletem w deszczu wyglądają bardzo rozmazanie. :)