czwartek, 14 maja 2015

1. Paprykarz z rekina

 Z przyczyn zawodowych i życiowych nieco przyzostałam z relacjami z meczów, choć inaczej, niż w poprzednich sezonach nie muszę nawet kroczka za próg domu zrobić, by obejrzeć mecz rozgrywany we Wrocławiu czy w Warszawie (super pomysł z tymi transmisjami, jeszcze przydałoby się I ligę potransmitować regularnie). Niestety, czasem trzeba na chleb zarobić i zająć się nie tym, co się uwielbia, tylko tym, za co płacą. Na szczęście moja ulubiona drużyna mimo zaniedbań z mojej strony nie odpuszcza i idzie jak burza. Ostatnie dwa mecze wyjazdowe były bardzo udane. Ja się oczywiście nie znam, ale spotkanie  z wrocławskimi Panterami uważam za najlepsze spotkanie w Toplidze, nie tylko Husarii. Walka, walka i jeszcze raz walka, czyli to, co lubię najbardziej. Przegraliśmy, z Panterami nie wstyd, ale pękałam z dumy, ze względu na postawę ekipy. Widać było kolektyw, choć antykomuchom źle się to słowo kojarzy. :) Meczu z Rekinami w Warszawie nie udało mi się obejrzeć na miejscu, choć byłam niecałe 60 km od boiska, ale zwyczajnie nie wyrobiłam się transportowo. Mój pociąg odjeżdżał do Szczecina jakoś tak w początkach trzeciej kwarty, zdaje się... Poszło gładko, do jajeczka. Meczu nie oglądałam, zrobię to, jak znajdę czas, ale to pewnie gdzieś w 2036 będzie.
Zaczynamy
Pewnie z tej gładkości wygranej tak nam się rozluźniła załoga, że przed sobotnim rewanżem na stadionie przy ul. Witkiewicza w Szczecinie atmosfera panowała piknikowa. Spotkanie Husarii z Warsaw Sharks zaczynało się w samo południe. Na widzów najmłodszych czekał przepiękny zamek, na który wspięłaby się pewnie co najmniej połowa dorosłych obecnych na stadionie, ale się wstydzili. W namiocie obok szatni można było nabyć husarskie gadżety, które schodziły jak ciepłe bułeczki (przy okazji kolejnego spotkania warto zrobić zakupy, bo przyjdzie taka chwila, że się skończą i wtedy będzie płacz i zgrzytanie zębów), obok sprzedawano kanapki i świeżo wyciskane soki owocowe (pycha). Trybuny były na miejscu, co nas bardzo zdziwiło, zwykle bowiem zaczynamy od stania. Przyszłam z koleżankami i zaczęłyśmy od rozwieszenia naszych banerów. Gdzieś między sezonami zaginęły piękne, długie drągi, na których się szmaty pięknie rozciągały i musimy się trochę nagimnastykować, żeby było widać napisy. Jeden zaczepiłyśmy na rusztowaniu pod kamerą, a drugi na siatce za bramką. Ten drugi, kiedy oddaliłyśmy się od niego, wyglądał dość niemrawo. Czas wyprodukować coś większego. Na fb padł pomysł, że może jakąś sektorówkę - myślę, że to właściwy kierunek...
Pierwsze punkty - przy punkcie G :)
Siły wyższe sprzysięgły się przeciwko temu mojemu pisaniu, bo kot mi właśnie zarąbał myszkę. Jak mam przewodową, to mi obgryzają kabel, jak jest bez uwięzi, to kradną. Muszę wysłać moje zoo na resocjalizację do Cougarsów (o ich fantastycznej inicjatywie pracy z młodzieżą poczytacie na fb).
Jako kibic czułam się dopieszczona znacząco, do ideału ciągle brakuje mi toalet dla kibiców. W sezonie cieplejszym dużo się pije, a potem coś z tym trzeba zrobić. Chaszcze za płotem niebezpieczne, bo jak się za nimi schować, to tyłek jak raz ma się na ulicy. Facetom jak zwykle łatwiej. :P
Od razu rzuciło się w oczy, że nasi mają nowe odzienie. Makowa czerwień portek raziła niczym lusterkowy zajączek. Koszulki pięknie podpisane na plecach, choć na padach niektórym marszczyło się tak, byśmy czasem za dużo nie przeczytali. W związku ze zmianami - dużo nowych w drużynie - nie ogarniam nazwisk i numerów, bo większość nie zgadza się z tym, czego się przez dwa lata wyuczyłam. :) Te podpisy na odzieży pomogą mi się zorientować, kto jest kto, tylko muszę ponaciągać niektórym koszulki, żeby zmarszczki na literkach wyprostować.Wizualnie jest git, choć przyzwyczaiłam się już do tego bordowego i nawet sobie portki w podobnym odcieniu kupiłam, żeby pasować. Czas odświeżyć garderobę :D
Jeśli nie można go obiec, to trzeba go przeskoczyć :)


Początek meczu zachwycił, bo w zasadzie zaraz po gwizdku zdobyliśmy TD. James złapał piłkę i popruł, jak tomahawk wodza Apaczów. Nie było szansy, żeby go dogonić, bo ledwo nadążaliśmy wzrokiem. Radość wielka oczywiście ogarnęła trybuny, ale dość szybko nam przeszło. Husaria grała tak, jakby myślała, że im się te rekiny same do puszek spakują. Zryw, super akcja, a potem kicha z grochem - totalny brak skupienia i maksymalna nieefektywność. Sharks podgonili w drugiej kwarcie, a potem było TD za TD - raz oni, raz my, normalnie jak uprzejmości na salonach. Nie było to coś, czego oczekiwaliśmy po poprzednim spotkaniu obu drużyn (przypomnę, że wygraliśmy z nimi dwa tygodnie wcześniej 0:33). No nie mówię, że spodziewaliśmy się powtórki z rozrywki, ale na pewno zaskoczyło nas takie "punkt za punkt". Husaria też nie wyglądała na zachwyconą. Pierwsza połowa zakończyła się zadowalającym wynikiem 20:14. Dla nas oczywiście.
Tak przy okazji wyjaśnię, że kwestię publikowania punktów zaczerpywam z siatkówki. Nie wiem, czy w FA jest tak samo, ale nie będę tego zmieniała, bo się zakręcę. Zawsze pierwsze napisane punkty są dla gospodarza spotkania. Jeśli gramy u nas, 20:14 oznacza, że wygrywamy. Jeśli gramy na wyjeździe, taki wynik mówi, że dostajemy w tyłek.
Gadżetowo
Na przerwie popisywały się cheerleaderki. Nagłośnieniowiec albo się zmienił, albo wziął pod uwagę moje wskazówki z poprzedniego meczu, bo muzyka nie urywała już łbów i można się było spokojnie porozumiewać. Muszę wspomnieć też o kibicach. Moja ekipa akurat siedziała po stronie zawodników Husarii, a to ze względu na słońce. Nie wiedziałam, jaka będzie pogoda i nie posmarowałam się niczym, a już raz w tym roku strzaskałam się na czerwone jabłuszko, musiałam się zatem ustawić plecyma do opalania. Do tego gdzieś od połowy meczu obstawił nas genetyczny bagaż husarski, w dodatku śpiący, więc nie mogłam się za bardzo wydzierać, bo się młody Mazur budził, a był pod naszą opieką tymczasowo. Kibicowałam po cichutku, ale to nie działało, więc potem zmieniłam miejsce na bardziej do hałasowania. Natomiast po drugiej stronie, na trybunach, siedziała całkiem spora i szalenie aktywna ekipa, która przez całe spotkanie dawała z siebie wszystko, żeby naszych dopieścić. Bardzo Wam, szanowni Państwo, dziękuję :)
Niczym Bruce Lee
W trzeciej kwarcie rozsypał się worek z przyłożeniami... Przy stanie 40:21 otoczenie stwierdziło, że się rekiny nie podniosą, zwłaszcza, że poza przyłożeniami posypały się też kary i dyskwalifikacje warszawiaków. Tylko chyba to otoczenie mówiło za cicho i  Sharks nie usłyszeli... Nie wygrali meczu, ale wcisnęli nam jeszcze dwa TD i spotkanie zakończyło się wynikiem 47:35. Oraz dyskwalifikacją Norberta, choć pozostało dyskusyjne, za co. Ja oczywiście nie widziałam, a opinie sędziów i drużyny były diametralnie różne. Szkoda straszna, bo choć nerwus, Petarda jest silnym ogniwem w naszej defensywie, co było widać i w tym meczu. Nie waha się rzucać na przeciwnika, a wygląda to szalenie efektownie i potwornie niebezpiecznie, bo po prostu wali się na gościa, nie patrząc, na co zleci i czy mu się co nie urwie przy okazji. Normalny człowiek jednak ma instynkt samozachowawczy i nie wchodzi w takie zabawy, ale nie z Petardą takie numery. Z komentarzy zrozumiałam, że nie zagra w następnym meczu, a może nawet w dwóch następnych. :( A przecież już w sobotę gramy przeciwko Lowlandersom! :/
Petarda odpalony :)
Nie napisałam, bo nie pamiętam kiedy po kolei były wszystkie akcje, ale dla mnie zawodnikiem meczu był Denis. Jak się okazuje pisanie bloga na raty ma swoje plusy, bo mogę napisać, że dzisiaj TUTAJ też tak napisali. I nie tylko meczu, ale ogólnie, całej kolejki. :) Trzy razy wyszarpał piłkę przeciwnikom, a z jedną dobiegł do pola punktowego, zdobywając dla nas TD. Brawo Denis :) Się cieszę, jakbym sama to wybiegała :)
Jedna z akcji Denisa

I jeszcze jedna, bardzo istotna sprawa. Komentatorem meczu był Maniek, chwilowo nieczynny zawodniczo, bo wstawili mu w organizm nieco złomu i musi się nauczyć z tym poruszać. Iron Man też tak zaczynał. Z metalem, a nie z komentowaniem rzecz jasna. Mój stosunek do komentatorów jest ogólnie znany - sporadycznie się trafia taki, który mnie nie irytuje. Maniek mnie zachwycił. Teksty, zwłaszcza podsumowujące niektóre akcje kolegów z drużny były misterne i dziabały, niczym igła wbita w wypięte pośladki. Grzeczne do wymiotów, ale uszczypliwe, nadawały spotkaniu dodatkowy smaczek. Marcin pękał z dumy, że przez trzy godziny nie wyrwał mu się ani jeden brzydki wyraz mimo tego, co jego drużyna baboliła na boisku. Doceniam i zdaję sobie sprawę, ile go to kosztowało... :D
Mój ulubiony komentator
Nie był to spokojny mecz, w czasie którego mogłabym czytać książkę albo robić na drutach, ale w sumie za to właśnie kocha się sport i swoich ulubionych zawodników :) Kolejny raz dziękuję i oczywiście proszę o więcej. Za chwilę mecz z naszym przeciwnikiem z PLFA I - Lowlanders Białystok. Decydujące mecze wygrywaliśmy, a ten właśnie decyduje o miejscach w tabeli, więc liczę na siłę tradycji. Do tej wygranej potrzebna jest przede wszystkim chłodna głowa i mobilizacja. Ta ostatnia jest, aż paruje, nad tą pierwszą na pewno panowie popracują. Będę głośno kibicowała 16 maja od godziny 12.00 (tak wiem, mecz zaczyna się o 12.30, ale kto by tam w domu wysiedział) i liczę, że dołączycie do mnie. Nie ma takiej ilości płuc, której byśmy nie zagospodarowali. :)
Wszyscy lecą na Juniora :)
Do zobaczenia w sobotę!

p.s. zdjęcia jak zawsze od Moniki B :)

p.s. 2 Jedna z akcji meczu zachwyciła nawet specjalistów zza wielkiej wody :) Napisało o tym Moje Miasto :D

Elementy baletu