środa, 30 lipca 2014

5. Półfinałowe spotkanie z Kings Kraków



Bardzo ucieszył mnie fakt, że półfinał nadszedł tak szybko. Oczywiście - ze względu na zawodników wolałabym, by mieli więcej czasu na regenerację, ale moja psychika doznałaby nieodwracalnego uszczerbku, gdybym musiała czekać dłużej. Wprawdzie złośliwcy powiedzą, że dużej różnicy by nie było, jednak z mojego punktu widzenia każdy uszczerbek prowadzi w konsekwencji do całkowitego rozsypania się maszynerii. A na tym sprzęcie akurat mocno mi zależy. Na szczęście tydzień to nie tak długo. Wytrwałam. Husaria też i wszyscy silni, zwarci, gotowi i ugotowani zjawili się w niedzielę na stadionie przy ul. Witkiewicza. Denerwowałam się przed meczem półfinałowym, bo choć głęboko wierzyłam, że spokojnie pokonamy przeciwnika, to jednak bałam się, czy komuś ciśnienie nie zaszkodzi. To w końcu walka o finał, Topligę i inne zaszczyty, a głowy niektórych gorące, oj gorące!  
Wkrótce trening z wydłużania rąk...
Na imprezę przyciągnęłam swój bagaż genetyczny, wprawdzie ciut większy od małego Hammera, czy Antosia, czy nawet Ali, ale równie zaangażowany. Bagaż jak raz obchodził urodziny, więc liczyłam na to, że Husaria doda do naszych upominków także prezent od siebie. Czyli wygraną. Córka pomogła mi poprzyczepiać nasze transparenty, choć rozproszone po obu stronach boiska wyglądały dość mizernie. Poszukiwania trzeciego, wykonanego przez Monikę B, zakończyło się fiaskiem, ale na pewno zostanie odnaleziony, bo hasło bardzo dobre było, a i wykonanie profesjonalne. Na pewno trzeba jeszcze trochę flag i banerów dorobić, ale to już na następny sezon.  
Rozmieściłyśmy kibicowskie ozdoby i zajęłyśmy strategiczne pozycje, czekając na rozpoczęcie meczu. Ekipa fanów powiększała się z każdą minutą. Pojawili się stali bywalcy, wlokąc ze sobą nowych. Kandydatów na kibiców przybywa z meczu na mecz, z czego jesteśmy bardzo dumni. :)  
Z drogi! Jordon idzie!
Nie napisałam na początku, a to bardzo ważna wiadomość - były trybuny! :) Trudne do uwierzenia, ale jednak! Mamy to na zdjęciach. Dziękuję siłom, które to sprawiły! Poza trybunami, z atrakcji była ekipa Bro Burgers, która stała tuż za nami, owiewając nas smakowitymi aromatami. Te, którym nie odpowiadała perspektywa rozsiewania po meczu zapachu hamburgera numer 5, przeniosły się bliżej namiotów Husarii, a te, którym było wszystko jedno (czyli my), zostały na miejscu. Strategicznie blisko było z naszego miejsca też do lodów i gofrów. Nie widziałam tylko zapowiadanych dmuchanych zamków i atrakcji dla dzieci, ale w połowie meczu, kiedy łaziłam po terenie zauważyłam, że postawiono je bardzo mądrze, w cieniu, za budynkiem. Przy zamkach uwijał się clown z pomocnicą, zajmując przybyłe na mecz dzieciaki. Były zwierzaki z balonów, bańki i inne atrakcje, za które bardzo dziękujemy firmie
Dzieci się nie nudzą :)
BLS-AUTO.
 W sklepiku Husarii widać koniec sezonu i widać, że był upalny. Nie ma już białych czapek, a i białe koszulki występują w ograniczonej rozmiarówce :) Ogólnie przygotowanie do meczu, z punktu widzenia kibica, uważam za doskonałe. Żeby wszystko uznać za perfekcyjne, zabrakło mi namiotu dla Kings Kraków. Ogólnie już we wcześniejszych spotkaniach zauważyłam, że nie szykujemy jakiegoś schronienia dla gości. Husaria jeździ wszędzie ze swoim, pewnie dlatego, że lepiej nosić niż się prosić, ale na przykład Gliwice przygotowały dla naszej ekipy odrobinę cienia (czy też ochrony przed deszczem, ale to dobro jeszcze nas nie spotkało w czasie meczu w tym sezonie). Falcons przyjechali do nas ze swoim, ale Bielawa już piekła się w pełnym słońcu. Nie wiem, czy to należy do obowiązków organizatora, czy też nie, ale może bez względu na regulacje moglibyśmy zrobić krok w stronę naszych gości... Metoda Jagiełły spod Grunwaldu sprawdza się na pewno, tylko czy musimy się nią posługiwać? Tak wiem, pewnie przesadzam w tych usługach dla ludności, ale jakoś tak w tych Gliwicach przyjemnie mi się zrobiło, kiedy namiot dla nas zobaczyłam. Chciałabym, żeby gościom było przyjemnie i u nas. Przynajmniej do czasu, kiedy im tyłek złoimy :) 
Najlepsi kibice świata :)
Mecz się rozpoczął. Pierwszą kwartę sponsorowała literka M i nieudane podwyższenia za dwa punkty. Najpierw Mateusz (37), a potem Marcin (18) poprawili nam już i tak świetne humory, zdobywając dwa touch downy. 12:0 bardzo nam się spodobało. Podwyższenia za dwa nam nie wyszły, ale jakoś szczególnie nas to nie zmartwiło. Kings stawiali opór i muszę powiedzieć, że wyraźnie Jordon nie miał takiego pola do biegania, jak we wcześniejszych spotkaniach. Wcześniej robił, co chciał, biegał, gdzie chciał, jeśli go łapano, to dużym trudem. Teraz obszar do joggingu został ograniczony, choć dość szybko nasza linia dostosowała się do działań przeciwnika i może na jakieś wielkie maratony Jordon nie mógł sobie pozwalać, ale przynajmniej spokojnie mógł wybrać, do kogo poda piłkę. No i od czasu do czasu przodkowi z linii wyrąbywali mu korytarz do biegania. Działo się. 
Kanapka na trawie
Druga kwarta to festiwal literki J, w który wtrąciła się literka L :) Przyłożenie Jordona (16), Prince of Charming (który ma na imię Jakub, gdyby ktoś nie wiedział :) - 34), a także jego (34) podwyższenie za dwa punkty, zostało wykończone, niczym wisienka na torcie podwyższeniem Leona (7), też za dwa punkty. Co chwilę musiałam się skupiać na obserwowaniu gry zawodników Kings Kraków, bo w końcu ktoś musiał dostać nagrodę kibiców, ale oczy ciągle uciekały na naszych. Najbardziej zauważalnym przez nas zawodnikiem drużyny przeciwnej był Jakub (13 - znów ta literka J :) ), który mimo pechowego numerka co jakiś czas wyrywał się z piłką do przodu. Na szczęście nasza defensywa szybko go obezwładniała. W pewnym momencie dość skutecznie, bo musiał zejść z boiska. Szalenie nam było przykro, ponieważ kontuzji nie życzymy absolutnie nikomu. To najgorsze, co może spotkać zawodnika... Niniejszym przekazujemy gorące pozdrowienia od szczecińskich kibiców i życzenia szybkiego powrotu do gry. W zeszłym roku też, niestety, jeden z Kingsów doznał u nas kontuzji, ale mam nadzieję, że tegoroczna nie jest tak groźna... Nie pamiętam, czy zejście nastąpiło w pierwszej, czy w drugiej połowie meczu, ale szarże Jakuba były nie do pobicia - mimo że nie grał cały mecz, żaden z kolegów go nie pokonał w naszym rankingu na najlepszego zawodnika spotkania w drużynie Kings Kraków. 
:( Kontuzja... :(
Przerwa wypadła nudno. Nieodzowny konkurs kopania piłki futbolowej dla widzów jest średnio fascynujący, a żadnych więcej atrakcji nie zauważyłam. Ale dzięki temu, że nie musiałam się skupiać na tym, co się dzieje na boisku, mogłam sobie loda kupić. Miałam ochotę wcześniej na hamburgera, bo tak pięknie pachniał, a moja instruktorka z siłowni przed meczem też jadła (wprawdzie wmawiała mi, że w zasadzie to trzyma komuś, tylko od tego trzymania miała pełno majonezu i keczupu na twarzy :D), ale upał zrobił swoje... Wymieniłam bułę na lody. Jeszcze dobrze nie liznęłam, kiedy okazało się, że zaczyna się druga połowa meczu. Przyspieszyłam konsumpcję, obawiając się, że w czasie kibicowania się udławię. Gdybym zaprzestała jedzenia, wszystko z wafelka spłynęłoby mi na odzież, bo choć słonko nie prażyło, jak w meczu z Cougars Szczecin, to temperatura powietrza była szaleńcza, a jeszcze od ciemnego boiska grzało. Ogólnie czułam się jak ta buła od hot doga w czasie wstępnej obróbki przed wypchaniem - żar z dwóch stron. To się nazywa poświęcenie! 
Jak to teraz, kurna, rozplątać?
Druga kwarta to przyłożeniowe popisy Jordona (16) - podkręcił nam licznik do 40, przy zerowym stanie punktowym gości. Tak nas zakręcili tymi ciągłymi przyłożeniami, że musiałam iść do Krzyśka i się o stan meczu zapytać, bo każdy zapytany kibic podawał inną liczbę. Mimo miażdżącego wyniku, Kings się nie poddawali. W czwartej kwarcie ostatnie dla nas przyłożenie zdobył Prince (34), zamykając nasz dorobek okrągłą liczbą 46. Kings wyrwali się raz naszej obronie i zdobyli honorowe punkty. Najpierw 6 za przyłożenie Daniela (30 - drugi widoczny zawodnik swojej drużyny), potem 2 za podwyższenie Mateusza (14). Wyróżniał się też wśród Krakowiaków jeden kolos, rozmiarów ponadprzeciętnych. Na początku wyróżniał się głównie optycznie, ale potem przetrącił nam Mateusza (37) i  podpadł jeszcze kilku naszym :) Ogólnie - mimo mojego uwielbienia dla wszystkiego, co duże, zawodnik zakończył mecz z bilansem ujemnym jeśli chodzi o moje sympatie i antypatie.  
Rossi telewizyjnie :)
Gdzieś tam w trakcie drugiej połowy zrobiło się nerwowe zamieszanie wokół Jordona. Nie widziałam, bo mi Husaria zasłaniała, ale dotarła do nas plotka, że Jordon nie gra w następnym meczu za karę. Włosy nam dęba stanęły, ale miszmasz we fryzurach nie trwał długo, bo komentator powiedział, że kara jest dla Kings i przesuwają ich, a nie nas. Czyli git. Przy okazji... Oczywiście - strata Jordona byłaby dla nas bardzo bolesna, ale że to on wygrywa mecze może mówić tylko kompletny ignorant. Na boisku sam za bardzo nie poszaleje i wiem to nie tylko z lekcji z Juniorem. Kiedy nasza linia popełnia błąd, Jordon tak samo nic nie może, jak i ja bym nie mogła, stojąc na jego miejscu. Gdyby nasza defensywa nie była dobra, nawtykaliby nam punktów, jak mandatów za złe parkowanie i nic by Jordon nie pomógł swoimi biegami. Futbol amerykański nieprzypadkowo nazywany jest najbardziej zespołową grą. Owszem - dzięki obecności amerykańskiego gracza Husaria zrobiła duże postępy w grze ofensywnej, ale Husaria to nie tylko dobre rzuty Jordona, czy jego akcje biegowe. To też łapanie i biegi Kuby (34), Marcina (25)  i innych - nie wystarczy wszak jajem rzucić, trzeba je jeszcze złapać. To znakomite akcje naszej defensywy, w której Jordon jak raz nie gra. To Miziu (22), Marcin (18). To nasze obie linie, dzięki którym zdobywacze punktów mogą nogami przebierać, pokonując kolejne jardy. Zazdrośnikom, którzy obsmarowują mój ulubiony zespół mówię - patrzcie i uczcie się! :P 
Hammer w akcji
W czasie trwania drugiej połowy odbyła się też mała uroczystość. W czasie meczu Husaria zbierała miski, dla zaprzyjaźnionej pro zwierzęcej organizacji. Napełnione wodą miski mają zostać wystawione w różnych punktach miasta, by zapewnić stały dostęp do tego niezbędnego dla życia płynu zwierzętom wolnożyjącym i bezdomnym. I otóż te miski, my, kibice Husarii, mieliśmy uroczyście przekazać. Zebrałam małą ekipę, bo ludzie nie lubią pokazywać się w mediach, a całość filmowała telewizja, kiedy okazało się, że poza przekazaniem jakieś wypowiedzi mamy z siebie wyartykułować. Ja z tym problemów nie mam, ale dziewczyny się spłoszyły i zwiały, więc musieliśmy brać publikę z zaskoczenia. Na szczęście trafiłyśmy na dwie przytomne kobiety i po dokończeniu wypowiedzi można już było się pozbyć wora z akcesoriami. Miski zebraliśmy różnej wielkości, aby można je było dostosować do miejsc, w których zostaną ustawione. Trochę ich było :) Husaria często pomaga zwierzakom, a ja bardzo lubię takie akcje :) 
Hammer znów w akcji, King przeżył.

Mecz skończył się wynikiem 46:8 i Husaria zapisała na swoim koncie kolejne, osiemnaste już zwycięstwo. Tradycyjnie ruszyłam do zawodników z nagrodami. Wywoływana trzynastka Kings Kraków nie pojawiła się wśród rzędu dziękujących sobie za mecz zawodników, domyśliłam się zatem, że musi to ten golas, co na pół rozebrany odpoczywa na ławce. W końcu przetrącony był, ma prawo, więc ruszyłam z nagrodą do niego. Podziękowałam za widowisko i życzyłam szybkiego powrotu do zdrowia. Potem spróbowałam dopchać się do naszego zwycięzcy, czyli Mizia (22). Miziu już kilka edycji konkursy przegrał o ząb komara, co niesamowicie mnie wściekało. Dziewczyny przyznały mi rację, że w ofensywie łatwiej o nagrodę, bo jednak ich akcje są bardziej zauważalne. Zapadła zatem decyzja, że jeśli się nie zbłaźni jakoś szczególnie, to jest naszym faworytem. Miziu nie tylko się nie zbłaźnił, ale popisał się kilkoma niezwykle widowiskowymi interwencjami, więc jak najbardziej sobie zasłużył na wyróżnienie. Tylko w czasie, kiedy nagradzałam Króla, Husaria zebrała się w kupkę i dopchanie się do Pawła bez szkód na opinii i odzieży było niemożliwe. Poczekałam, aż trener podsumuje mecz, nie ogłuchłam od okrzyków i wreszcie mogłam przekazać zwycięzcy trofeum. Ewa, która szyje nasze prezenty, postarała się na koniec wyjątkowo, bo ta edycja nagród wydała mi się najpiękniejsza. Oddzielną nagrodę dla najlepszego zawodnika sezonu dostała Gisela, bo uczciwie mówiąc nie wiemy, jak by sobie bez niej drużyna poradziła. Naprawdę jest dobrym duchem Husarii.  
Gdzie jest ta trzynastka królewska?
Nie opisałam wybryków z megafonem, chciałam jedynie potwierdzić, że Joanna jest absolutnie niewinna :D Nie powiem, kto jest winien, bo się nie chcę narażać żadnej ze stron :D Joanna w każdym razie krzyczała tylko rzeczy ogólnie akceptowane i politycznie bez zarzutu. :D  
Zapomniałabym o komentatorze. Początkowo mi podpadł, bo nas zagłuszał, ale potem jakoś współpraca się ułożyła. Nie miaukolił, fajnie wyjaśniał, co się dzieje na boisku, nie nadużywał mikrofonu - jednym słowem - był ok. :) Mogę wystawić stosowne zaświadczenie. :D
Mecz się skończył, moja dostojna jubilatka poczuła się odpowiednio uczczona, a my już zaczęliśmy rozmawiać o wyjeździe na mecz finałowy. Bo przecież niemożliwe jest, by Husaria grała ten mecz bez swoich kibiców. Wprawdzie nie widzi ich i nie słyszy, ale my też jesteśmy spokojniejsi mając zawodników na oku. Bez naszego HU-HU-HU-SAR-IA czasem sobie nie radzą... :) Czekamy zatem na informacje o autokarze do Białegostoku, robiąc przy okazji listę chętnych. Kibiców od ubiegłego roku znacznie przybyło, obawiam się zatem, czy się w jedno pudło zmieścimy...  
I poza tym, że cieszę się z wygranej, czekam na kropkę nad i w Białymstoku (nie mam wątpliwości, że Husaria mistrzostwo obroni), to gdzieś tam dociera momentami, że jesteśmy w Toplidze... I nie wiem, czy to dobrze dla nas, czy źle... Ale wierzę, że damy radę. Bo kto, jak nie my? 
Dziękując wszystkim - i graczom, i kibicom, i organiyatorom za niesamowite wrażenia, zapraszam do albumu Moniki B... Tak było :) 


P.s. A tu nie umiem odmówić sobie i wklejam. To ominęło jednego zawodnika, gdyż ponieważ nie stawił się na meczu. Nie wiem, czy dotrwa do następnego, bo alkohol szybko paruje, a jeszcze w takim upale! :D

 

poniedziałek, 21 lipca 2014

4. Szczeciński mecz wyjazdowy Husarii - czyli drugie derby 2014!

To dalej... Zaczynamy!

Zbliżał się termin drugiego derbowego meczu w Szczecinie. Z racji obowiązujących zasad, tym razem Husaria miała grać "na wyjeździe". Pierwszy raz na boisku przy ul. Witkiewicza występowaliśmy w charakterze gości i na pewno było to wesołe doświadczenie nie tylko dla zawodników, ale i dla kibiców. Koleżanki w pracy martwiły się, czy pogoda na weekend nie zepsuje się, ale uspokoiłam je. Husaria gra, musi być powyżej 25 stopni i pełne słonko. To nowa świecka tradycja, że Husaria gra w afrykańskim słońcu, może ze względu na Mateusza (37).  
Organizatorem imprezy byli Cougars Szczecin i już od startu szalenie mi zaimponowali, bo załatwili trybuny. Nie trzeba było stać w upale! Choć uczciwie mówiąc, jeśli ktoś nie zajął sobie krzesełka z rana (znaczy się na nim nie usiadł), to potem było dość trudno. Przysiadłam na sekund pięć w celu odpoczęcia i poderwało mnie do góry jeszcze szybciej, niż siadałam. Sprawdziłam, czy mi się spódnica nie przypaliła na tyłku, bo krzesełko miało temperaturę idealną do smażenia jajek. Na szczęście odzież nie doznała szwanku. Mieć dziurę w takim miejscu, przy tak licznej publice i zerowych zdolnościach do kamuflażu to byłby obciach stulecia. To jednak nie była wina gospodarzy, tylko dzikiego słońca, które się strasznie najarało na myśl o szczecińskich derbach.  
Gra wstępna :)
Kuguary zapewniły także pyszne hamburgery z Bro Burgers (osobiście sprawdziłam, że dobre). Nie pojawiła się bubble tea, która też ponoć miała być, ale pewnie coś nie wyszło. Część publiki liczyła na chłodne napoje, ale nic z tego. Nawet jeśli ktoś ze sobą przyniósł, to "stygły" w szybkim tempie. Kiedy wyciągałam swoją butelkę z wodą z torebki ze słowami "dobrze, że się zagrzała, bo bym się przeziębiła w tym upale", część publiczności odsunęła się ode mnie na bezpieczną odległość. :D 
Przy okazji dla niekumatych (nie mówię o złośliwych :P) Cougars, czyli KUGUARY, ewentualnie pumy... Z kangurami nie mają nic wspólnego, nawet ich nie jadają :P  
Mecz zaczynał się w samo południe, zatem przyjechałam wcześniej, bo trzeba było miejsca zająć i zainstalować nasze transparenty. Załapałam się od wejścia na demonstrację interesujących Mańkowych pośladków, bo się chłopak lubi dzielić z otoczeniem, a tyłek ma wart spojrzenia.  
Lekcja latania
Na miejscu była już Monika R i Monika B. Przyczepienie w odpowiednich miejscach akcesoriów kibicowskich zajęło mgnienie oka, bo wprawę mamy już dużą. Napływali falami kolejni kibice, także spora grupa stałych bywalców, z którymi witamy się wylewnie, jak to z fajną rodziną bywa. Przyniosłyśmy z Moniką B parasolki, gdyż słońce groziło spaleniem do kości. Nie mogłam w domu znaleźć husarskiej czapeczki, liczyłam, że kupię sobie nową na meczu, ale jak raz nasz sklepik nie dotarł. Żartowałam sobie, że mogłam przez internet zamówić. :) W każdym razie z obawy o intelekt przytaszczyłam antysłońcowe oprzyrządowanie, zahaczając po drodze o burgera.
Monika B poleciła mi pikantnego, bo lubię ostre jedzenie. W mojej skali ostrości ( od 1-10) zdobył 6 punktów, ale mimo że gęby nie wypalał, to bardzo mi smakował. Przy okazji oczywiście upaprałam sobie spódnicę, a ostatnie kęsy łykałam w pośpiechu, bo akurat ekipa Husarii kończyła wbieganie na boisko i kierowała się prosto na mnie (konsumowałam w cieniu husarskiego namiotu). Rossi chwilę wcześniej przyleciał do nas z racami, poszukując źródła ognia. Zirytował się nieco, kiedy okazało się, że zawodnicy nie zaczekali na jego dymy, tylko wlecieli na boisko od razu. Zrobił taki gest, że byłam pewna, że pierdyknie puszką z dymem w kask nadbiegającego z flagą Michała (67), ale się powstrzymał. W chmurach chemii weszli Cougars Szczecin, my tylko z pieśnią na ustach. Pomyślałam, że to w sumie dobrze, bo kto wie, co w tych dymach jest. Wdychana tablica Mendelejewa może nam oszołomić zawodników, sprowadzić na nich dziwne wizje, lęki lub zachęcić do opuszczenia boiska i zjednoczenia się z przyrodą - na przykład. Za plecami złośliwcy próbowali zawiesić rysunek Husarza na kangurze, ale linka się urwała i obraz obsunął się. Los zadecydował, że dzieło sztuki nie zostało zademonstrowane szerszej publiczności. :P I bardzo dobrze :P 
Droga dla Jordona! 
Czekałyśmy na Agnieszkę, która z rodziną pracowicie przygotowała na mecz nowy kibicowski gadżet w postaci opaski z husarskim skrzydełkiem, sztuk dwadzieścia. Chciałyśmy się stosownie przyozdobić, bo choć Agnieszka się krzywiła, że opaska wygląda jak górnicza czapka, to jednak naszym zdaniem był to element wyraźnie husarski. Agnieszka przyszła i poinformowała nas, że gadżet czeka od dawna w namiocie obok Giseli, o czym informowała nas sms-em wysłanym do mnie. Sms leżał sobie spokojnie w telefonie, w mojej torebce, zadekowanej w górnej części trybun, bo klamot bardzo przeszkadza w kibicowaniu. Zdążyłam rozdać opaski - zainteresowanie było spore. :)  
Mecz się rozpoczął. Z zadowoleniem zobaczyłam, że Kuba (53) wszedł do gry. Wprawdzie z nogą opakowaną w zabezpieczenia niczym w but narciarski, ale wszedł. Zaopatrzona w megafon Kosmosowa zauważyła też własnego męża. Wcześniej, na pytanie, czy gra, zapewniała nas, że nie, może wejdzie na moment. Oczywistą oczywistością było megafonowe pytanie "Kosmos, co ty tam robisz?!", ale małżonek udawał, że kask tłumi dźwięki. Wiadomo było, że na boisko po niego nie wejdzie, więc póki grał, był bezpieczny :D 
Po co męczyć nogi, skoro można lewitować?
Husaria, jak to Husaria, rozpędzała się powoli. W pierwszej kwarcie Prince (34) zdobył jedno przyłożenie, a potem było coraz więcej i więcej. Stara tradycja odeszła do lamusa i kolejny raz Husaria nie zaczynała od straty punktów, tylko wprost przeciwnie. Przemek (83) zmobilizował się ostro i już wszystko, co kopał, wchodziło w cel. Niemal przestaliśmy zwracać uwagę na sędziów przy podwyższeniach.  
Gra leciała szybko... Rzut, bieg, przyłożenie, podwyższenie, wykop, zabieramy piłkę, rzut, bieg, przyłożenie, podwyższenie... Gospodarze walczyli nawet, ale jakoś tak nieskutecznie.  Przy okazji jakiegoś dużego zderzenia uszkodzeniu uległ rozgrywający Kuguarów. Zszedł o własnych siłach, ale różowo nie było. Nie lubię kontuzji po żadnej ze stron, bo mecz powinno się wygrywać umiejętnościami, a nie przetrąconymi kośćmi przeciwnika, ale czasem tak bywa, że się ktoś uszkodzi. Husaria wie to bardzo dobrze, bo w dziedzinie kontuzji ten sezon mamy wyjątkowo "udany". Pierwsza połowa skończyła się po godzinie, wynikiem 0:21. Dwa przyłożenia zdobył Kuba (34), jedno Przemek (83), podwyższenia za jeden punkt - wszystkie skuteczne - też Przemek (83).  
Teraz sobie ten kawałek ciała poopalam :)
W przerwie przyszedł do mnie mój brat, zmartwiony skalą rzezi na boisku. Pocieszyłam go, że dzielnie walczą jego Pumy, ale popatrzył na mnie dziwnie. Starałam się być miła... Młody rozgrywający, który zastąpił poszkodowanego kolegę nie radził sobie za bardzo. Małe doświadczenie, presja meczu - nic mu nie pomagało. Pewnie dlatego kontuzjowany Cougar pozbierał się w sobie i wrócił na boisko.  
Trzecia kwarta zaczęła się dla Cougars pozytywnie, bo po sprincie zdobyli pierwsze przyłożenie, a potem skutecznie podwyższyli. Nie zdołało ich to jednak wzmocnić na tyle, żeby zatrzymać rozpędzoną Husarię. Pociągnęła po przeciwnikach serią - Prince of Charming (34), Jordon Rooney (16), Mateusz (37), Kosmos (39), a podwyższał za każdym razem Przemek (83). Przy takich seriach to nie nadąża się z liczeniem punktów...  
Kozły Szczecin
W czwartej kwarcie dobił gospodarzy Mateusz (14), a potem podwyższył Przemek (83), ale tym razem za dwa punkty. Muszę napisać jeszcze o Hamerze (22), który kolejny mecz prezentował się rewelacyjnie, szalejąc w obronie niczym amerykańska tarcza antyrakietowa. Rzucał się na przeciwnika, jakby był nieśmiertelny i niełamliwy (a wiemy, że w Husarii tylko Maniek (25) deklarował nieśmiertelność i niezniszczalność). Może mobilizował go obecny na meczu syn, który już wkrótce, bo w roku 2031, szykuje się do grania w Husarii? Kto wie.  
Odnotowuję również, że nas, kibiców wspierał aktywnie nowy zawodnik, Mario, zwany Marianem. Chodził i dyrygował dopingiem, starając się choć w ten sposób pomóc drużynie, skoro nie mógł grać. Zawołanie "głośniej" opanował do perfekcji.    
Kama sutra wersja dla futbolistów amerykańskich
W czasie meczu dwa razy widziałam jakieś nieporozumienia między zawodnikami (jak to mówią dyplomaci), ale poza karami od sędziów - ofiar w ludziach nie było. Ogólnie muszę powiedzieć, że poza tymi incydentami i jakąś próbą wkurzania gospodarzy z naszych trybun (która to próba specjalnie się nie udała :P), to nie widziałam żadnych nieprzyjemnych momentów i prawie zapominałam, że grają ze sobą drużyny, które bardzo średnio się lubią. Po zakończeniu meczu panowie uścisnęli sobie ręce, a my głośno oklaskiwaliśmy także zbliżających się do nas Kuguarów. Naprawdę zasłużyli sobie na brawa. Podziękowali nam za nie pięknym ukłonem, co zostało skrupulatnie odnotowane na mojej liście przyjaznych gestów. Wzruszyłam się jak stary siennik wojskowy, a i otoczenie przyznało, że bardzo sympatycznie się zrobiło. Można? Można. :) Jak to ktoś gdzieś kiedyś powiedział: "to mały krok człowieka, ale wielki skok dla ludzkości". :D Czy jakoś tak.  
Maniek vs Goliat
Szkoda mi, że w finale nie zagramy z Cougarsami, że oba medale nie zostaną w Szczecinie, ale mam nadzieję, że skoro pozytywnym akcentem zakończyliśmy w tym sezonie rywalizację z naszymi szczecińskimi kolegami, to następny sezon zaczniemy również czymś pozytywnym.  
Teraz czekamy na Kings Kraków, z którymi jak w zeszłym roku, powalczymy o finał. I mam nadzieję, że jak w zeszłym roku - wygramy. Stawką jest nie tylko możliwość walki o złoto, ale też wejście do Top Ligi. I tu akurat mam mieszane uczucia, bo nie wiem, czy chcę tego, czy nie... Boję się różnych ruchów kadrowych, które wypstrykają z gry moich ulubieńców i sprawią, że Husaria stanie się obcą ekipą. Ale w sumie tych ulubieńców nazbierało mi się sporo, więc jest szansa, że wszystkich mi nie wymienią. Poza tym - może panowie się rozszaleją i zwyczajnie nie dadzą się wymienić, tacy będą świetni? Wszystko przed nami.  
Zapraszam na mecz w następną niedzielę, 27 lipca, na stadion przy ul.Witkiewicza. Potrzeba wielu gardeł i rąk, żeby dopingować Husarię.  
Cougars Szczecin-Husaria Szczecin 7:57.

Więcej zdjęć jak zawsze -  u Moniki...   :)
Dzię-ku-je-my!