środa, 20 sierpnia 2014

4. Dzień Zwycięstwa


Obudziłam się, zanim budzik zadzwonił, co oznaczało, że się wyspałam. Zużytkowałam prysznic tym razem bez kolejki, ubrałam się cichutko, bo moje współlokatorki jeszcze spały i zeszłam na śniadanie. Zdążyłam przed liniowymi, ale byłam tak wcześnie, że woda na herbatę jeszcze się nie zagotowała, więc miałam torebkę wymoczoną w zimnej wodzie. :) Jedzonko było pyszne i w dużej ilości. Na tyle dużej, że nawet nie skosztowałam wszystkiego. Nasi zaczęli przybywać etapami, choć powinnam wspomnieć, że na śniadanie nie zeszłam jako pierwsza…
Ready!
Zaczęłam się denerwować, ale bardzo umiarkowanie. Do godziny 12, o której zobowiązani byliśmy opuścić hotel było jeszcze sporo czasu, udałam się więc znów do naszego pokoju, w celu dospania. Cel nie został osiągnięty, bo po kolei budziły się u nas dziewczyny, żeby iść na śniadanie, więc trudno było zasnąć ponownie, choć zachowywały się bardzo cicho. Poczytałam książkę, wszczęłam procedurę zapakowawczą i  o wyznaczonej godzinie wylazłam na zewnątrz.  Było tam już sporo naszych, a ciągle nadciągali nowi. Konrad rozłożył stolik relaksacyjny i zapraszał wszystkich, którym trzeba było trwale umocować różne obluzowane części ciała. Okazało się, że w kupie samodzielnie trzymają się wyłącznie kibice. W sumie chyba każdemu zawodnikowi Konrad coś przyplastrowywał, a niektórym nawet obuwie przymocowywał w ten sposób.
W czasie mumiowania graczy, Monika B weszła na stojącą przy boisku wieżyczkę i zagnała tych, którzy nie podlegali chwilowo pracom naprawczym, do zdjęć. Początkowo nie bardzo wiedzieli, o co jej chodzi, ale kiedy zassała ich zabawa literkami, to już trudno było nad żywiołem zapanować :)
Nie martw się, to się da jakoś przykleić!
Ci, którzy nie brali udziału w żadnej aktywności, poukładali organizmy, gdzie mogli i relaksowali się przed meczem. Trwało to do obiadu, na który ruszyliśmy ochoczo i zgłodniali. Obsługa sprawnie nas nakarmiła, po czym można było się już pakować do autokaru i jechać na boisko.
Graliśmy dokładnie tam, gdzie w zeszłym roku i nawet w tym samym miejscu zaparkował autokar. Zawodnicy poszli do szatni, a kibice na miejsce kibicowania. Nawet nie próbowaliśmy siadać na trybunach, żeby nas znów nie przeganiali, od razu przeszliśmy na naszą stronę. Tam rozpoczęto instalowanie namiotów, a my wieszałyśmy transparenty. Do tego nasze uzdolnione koleżanki – Marta M i Agnieszka K - rozpoczęły produkcję tatuaży na udostępnionych przez kibiców  częściach ciała. Logo Husarii i różne numerki – to powtarzający się na skórze motyw.
Profesjonalne studio tatuażu
Dzięki temu, że przyjechaliśmy tak wcześnie, nie było jeszcze ludzi z biletami, więc nie zostaliśmy oskubani na okoliczność wejścia. Ponieważ na razie nic się nie działo, udałyśmy się do toalet, korzystając z uprzejmości naszych zawodników. Trzeba było przejść przez drugie boisko, obejść ogrodzenie i w niskim budyneczku dotarłyśmy do szatni. Prysznice olśniewały… O takich drobiazgach, jak urwana słuchawka nie wspomnę. Estetyka pomieszczenia i stopień zużycia przekraczały ludzkie pojęcie. Podobny standard miałam na najbardziej obskurnej kolonii za głębokiej komuny. Przeniosłam się w szczęśliwe czasy dzieciństwa… Toaleta działała i to był zdecydowany plus. Szatnie były przestronne, więc spokojnie wszystkie klamoty zmieściły się w środku. Na szczęście nie musieliśmy tam mieszkać, a przy czasowym przebywaniu nie w takich warunkach się przetrwało.
Obejrzałyśmy sesję zdjęciową dla jednego z naszych sponsorów. Plotki chodziły, że będą się fotografować z ogromną prezerwatywą, więc chyba naturalne było, że wszyscy chcieli to zobaczyć. Ku rozczarowaniu niektórych maskotka okazała się bardziej stonowana – był nią wielki Snoopy. Zabawa ze zwierzakiem była przednia, choć wszyscy współczuli ukrytemu wewnątrz człowiekowi. Temperatura na zewnątrz
+ gruby kostium = katastrofa termiczna. Wróciłyśmy na boisko.
Gospodarze kończyli malowanie cyferek na płycie, a goście rozpoczęli rozgrzewkę.
Czas do meczu leciał bardzo szybko, zaczęłam się denerwować mocniej. Kibiców miejscowych przybywało, tyłkiem do nas ustabilizował się zespół Polska B, którego koncert zapowiadano, przy okazji publikowania w necie różnego rodzaju nadętych i napiętych komunikatów gospodarzy, z których mogliśmy się dowiedzieć, jak szalenie w tyłek dostaniemy. Koncert wstępny potrwał jakąś godzinkę, po czym mecz rozpoczął się oficjalnie. Obok nas tradycyjnie umieszczono dwa podnośniki, na których zainstalowano kamery i operatorów, albowiem mecz można było oglądać także w internecie. Tym razem jednak nadawcy byli sprytniejsi – poprzednio nasz doping zagłuszał wszystko, a teraz po prostu z kamer podawany był wyłącznie obraz. Dźwięk dawał mikrofon komentatora.
Husaria wbiegła na boisko, jak zwykle, choć kłęby dymu pojawiły się już po akcji. Lowlandersi wmaszerowali, obeszli kawałek terenu, niczym na defiladzie i wrócili na swoje pozycje. Zauważyłam, że dorobili się nowej, pięknej i dużej flagi. Bardzo fajna była też przygotowana przez kibiców sektorówka. Prezentowała się naprawdę imponująco.
Rossi kocha wszystkie zwierzęta
Mecz się wreszcie zaczął.
Staliśmy sobie spokojnie wystarczająco daleko od linii boiska, kiedy Lowlanders z piłką podbiegł w naszą okolicę. Chwilę później nie wiadomo skąd nadleciał Marcin(18), rozległ się potworny huk i wszyscy wylądowali na ziemi. Chwilę trwało, zanim Lowlandersa postawiono na nogi, a Marcin wstał i otrzepał spodnie, jakby nic się nie stało. Otrzymaliśmy karę za zbyt agresywne zagranie. Pewnie słusznie, ale przekonanie, że gościa z piłką należy zatrzymać, pozostało w nas niezachwiane. Wybaczyliśmy Marcinowi, bo było to jedno z bardziej efektownych zagrań, jakie widzieliśmy na oczy. Tak odgrzebując wydarzenie w mrokach pamięci zaczęłam się zastanawiać, czy w zdemolowaniu Lowlandersa nie brał udziału ktoś jeszcze… Planowałam obejrzeć nagranie z meczu, ale jakiś specjalista tak je ustawił, że nie można sobie przesunąć do dowolnego momentu, a nie jestem w stanie po raz fefnasty oglądać reklamy drużyny z
Nie odchodź! Będę płakał!
Białegostoku. Nie dlatego, że jest zła, ale najlepszy spot oglądany po raz milionowy ma prawo irytować. Jeśli ktoś pamięta, kto z Marcinem zdeptał przeciwnika, to będę wdzięczna za uzupełnienie. Wstyd było przeoczyć, ale kiedy zobaczyłam, że to Marcin wstaje, zwyczajnie osłupiałam. Taki huk kojarzyłam wyłącznie z liniowymi…
Przyjęliśmy prostą zasadę kibicowania – krzyczeliśmy do zawodników, co chcemy, by zrobili. I współpraca układała się znakomicie. My darliśmy się IN-TER-CEP-TION! I było przejęcie. My żądaliśmy TOUCH-DOWN! I było 6 punktów. I kolejne przejęcie i kolejny touch down. Jak w idealnie zestrojonej maszynerii. Euforia na linii bocznej, banany na dziobach za kratami kasków. Żyć, nie umierać. W zasadzie w ten sposób dostaliśmy od zawodników trzy przejęcia w pierwszej kwarcie. Szliśmy jak burza.
Burza skończyła się z końcem pierwszej kwarty.. Wtedy coś się popsuło i zaczęła się nerwówka. Jedna kara, potem druga, potem przeoczony przez sędziów facemask, jeden wyraz za dużo i kolejna kara…. W wyniku naszej działalności, nie koniecznie sportowej, Lowlanders spod swojego pola punktowego przewędrowali pod nasze. Tu już trudno było ich zatrzymać, bo naszej ekipie ciągle nie udawało się opanować.
Białostocki przekładaniec
Pierwsze punkty w plecy. Zdenerwowaliśmy się potwornie, bo sami z siebie w życiu by się nie przedarli przez naszą defensywę. Tyle, że nieustannie podawaliśmy im rękę. Kolejne punkty w plecy… Z trudem udawało nam się uspokajać co bardziej krewkich kibiców, którzy jeszcze nie zdawali sobie sprawy, że za kibiców też mogą się posypać kary. Niektórym trudno było się opanować, ale zadziałała sugestia, co z nami zrobią nasi kochani Husarzy, kiedy przesuną ich o kolejne jardy, z powodu naszych niewyparzonych języków. Ogólnie – utrzymanie spokoju poza linią końcową boiska było pracą równie ciężką, jak walka o jardy na boisku.
Kilka razy tęskniliśmy wszyscy za Kosmosem, który tak pięknie w poprzednim finale zdobył nam punkty skokiem przez linię defensywną przeciwnika…  Jedno przyłożenie zdążyłyśmy już obświętować, kiedy okazało się, że nic z tego – nie weszło. Ogólnie – modliliśmy się o przerwę, żeby można było ochłodzić głowy. Nerwowa atmosfera na sztucznej nawierzchni trwała, a zakończyła się kolejną stratą za rzut kaskiem w wykonaniu Piotra (50). Poza stratami przyniosła nam też poniekąd korzyści, bo wyłączony z poruszania się Rossi (odnowiona kontuzja wcale nie zdrowego kolana) nagle odzyskał władzę w kończynach i z zadziwiającą prędkością doleciał do miejsca, w którym stał Piotr. Podziwialiśmy też imponującą siłę strun głosowych Rossiego – takimi dźwiękami burzyło się zapewne mury Jerycha. Cud nad cudy, że nie uruchomił rąk, bo lecieliśmy już ratować Piotra przed rozszarpaniem na kawałki.
No gdzie się kładziesz?! Przecież cię przydepnę!
Zanim doszło do krwawych scen, sędziowie zarządzili przerwę. Z wynikiem 14:13 dla gospodarzy. Odetchnęliśmy z ulgą, a drużyna zebrała się, żeby się doprowadzić do stanu używalności. Zewsząd napływały zapytania, o co kurna chodzi z tymi nerwami, przecież jesteśmy lepsi od Lowlandersów… My też to wiedzieliśmy, jeszcze tylko niektórzy zawodnicy musieli sobie z tego zdać sprawę. Mój brat się domagał wieści, co się dzieje, bo już wymietywa od spotu Lowlanders, który jest nadawany dookoła. Na boisku tańczące panienki tańczyły trochę także w naszą stronę, a jeśli były konkursy, to w całości przeoczyłam, całą uwagę poświęcając naszym. Zebrani w kupę coś tam sobie wyjaśniali, miałam nadzieję, że skutecznie. Rozpaczania, że przegrywamy, ucinałam krótko – w zeszłym roku przegrywaliśmy na przerwie dwoma przyłożeniami, a teraz jednym punktem. Skoro można było odrobić 12, to 1 łykniemy bez problemu.
Nie pamiętam, w którym momencie pojawił się obcy gość z kubełkiem z KFC. Zanim nasi zdążyli wyciągnąć ręce po żarcie, ze strony kibiców padło:
- Nie jedzcie niczego od obcych, to może być podstęp!
;) Okazało się, że to nie był żaden obcy, tylko były trener Husarii, który przyjechał na mecz z Warszawy.
Grunt to propaganda!
Druga połowa zaczęła się spokojniej. Może nie w sensie zaangażowania w grę, ale na pewno widać było, że zadziałały zabiegi renowacyjne na głowę, zastosowane w przerwie meczu. Trochę tej trzeciej kwarty opuściłam, bo w którejś z kolei akcji rozorano nogę Szymonowi (69). Gdybym nie miała w torebce jego telefonu, pewnie nie zauważyłabym, że go znieśli, takie było zamieszanie. Kiedy usłyszałam, że ten pan, którego telefon mam w torebce, właśnie jedzie do szpitala, w pierwszej chwili zastanawiałam się, o co chodzi. Potem przyszło olśnienie. Poprułam do klamotów, wygrzebałam telefon i ruszyłam na przeciwległy skraj boiska, żeby dotrzeć do karetki. Na trasie zaczepił mnie jeden kibic Lowlandersów zapytaniem, czy nie dałabym mu szalika. Odpowiedziałam w biegu, że nie, ale może sobie kupić w przyszłym roku na naszym stoisku. Jak zauważyliście – biegłam. To duża rzecz i mam nadzieję, że Szymon doceni, bo ja zasadniczo biegam tylko wtedy, kiedy czyjeś życie od tego zależy. Szymon właśnie był okręcany bandażami. Przekazałam telefon i ruszyłam nazad. Kibic miejscowych znów zaczepił mnie o szalik. Odpowiedziałam to samo. Chwilę później zadzwoniła nasza ofiara, żeby jej kasę pożyczyć na taksówkę, żeby mógł wrócić, jak go załatają. Także znów odbyłam wyścigi do karetki i znów kibic Lowlandersów zaczepiał mnie o szalik. Nie wyglądał na opóźnionego w rozwoju, ale pozory mylą. Kolejny raz grzecznie powiedziałam WON. Przekazałam kasę, a w drodze powrotnej kolejny kibic miejscowych z wielką radością stwierdził, że co, wtłuką nam, aż miło. Przypomniałam mu, że na tym boisku to zwyczajowo my ich lejemy. Nie czekałam na odpowiedź i wróciłam do swoich. Szymon prosił o sprawozdawczość.
Silna grupa pod wezwaniem
Dzięki moim biegom większość trzeciej kwarty udało mi się przeoczyć, najważniejsze jednak było, że obie drużyny współpracowały – nie było zmian na tablicy wyników. Ostatnia kwarta zaczęła się od straty. 20:13 to nie był komunikat, który chciałabym przekazać Szymonowi, ale wyjścia nie było. Ktoś z tyłu rzucił, że nie wyobraża sobie powrotu z nimi po porażce. Przypomniałam, że na tym boisku wyłącznie wygrywamy.
Nie pamiętam momentu, w którym kibice rozdzielili się na dwie części, ale do kupy zebrała nas MonikaB. Słownictwem, o które jej nie podejrzewałam, wyjaśniła nam gdzie powinniśmy być i co robić. Prędziutko zajęliśmy wskazane pozycje, dołączając do malutkiej ekipy pod drugim podnośnikiem. Natężyliśmy struny głosowe. Kilkanaście minut później wysyłałam do Szymona lepszą wiadomość: 20:19… A chwilę później 20:27, po pięknym podwyższeniu Leona (7) za dwa… Ten wynik był git. Mecz zaczął się o 18.00, teraz była prawie 21, mimo oświetlenia dość słaba widoczność... Emocje sięgały zenitu, już nic nie było ważne. Nie chciało się pić, sikać, nie widziałam niczego, tylko naszych na boisku. Mały błąd i 26:27… Stan przedzawałowy u kilkuset kibiców, ale piłkę mamy my. Ostatnie trzy minuty, a potem szał radości…
Człowiek z plasteliny
Jak mówiłam – na tym boisku, kiedy jestem w husarskiej odzieży, nikt poza nami wygrać nie może… :)
Szymon zadzwonił, że już jedzie i żebym mu medal odebrała, ale uspokoiłam go, że powinien zdążyć sam, bo tu dopiero wstępna euforia jest. Do rozdawnictwa jeszcze daleko. Wielka husarska radość rozlewała się po boisku skacząc, drąc się, machając kończynami. Na ten moment ciężko pracowali przez cały rok, lekceważąc często swoje zdrowie, rujnując życie towarzyskie i narażając się w pracy i na uczelniach. Nie pytałam, czy było warto, bo wiedziałam, że tak…  Po kilkunastu minutach żywioł przemieścił się na drugą stronę boiska, pod trybuny dla kibiców miejscowych. Szymon dzwonił z prośbą o pomoc, bo właśnie się kulał w naszą stronę. Wystartowała po niego niemal cała drużyna, ale kiedy się okazało, że nie karetkę trzeba przenieść, tylko Szymona, bieg kontynuowało już tylko kilku zawodników.
Awanturę przed rozdaniem medali przeoczyłam, zauważyłam dopiero, kiedy obie
Coś mi się do piłki przyczepiło...
drużyny rzuciły się biegiem w jedno miejsce. Z przerażeniem pomyślałam, że zaraz będziemy mieć wojnę i nam mecz unieważnią, ale ekipy rozdzieliły się równie szybko, jak się połączyły, uwożąc nerwusów ze sobą. Odetchnęłam. Nie będę pisała, co było, bo nie widziałam. Najważniejsze, że akty niechęci zostały stłumione w zarodku.
Husarze wrócili z medalami i pucharem i rozpoczęła się sesja zdjęciowa zwycięzców. Konfiguracji milion pięćset, więc po pewnym czasie znudziła mi się obserwacja i wsparłam Giselę w porządkowaniu terenu. Po czym odwróciłam się na chwilę w stronę boiska i zauważyłam Mańka, jak go rodzice stworzyli, odzianego jedynie w medal i puchar. Reszta babek też go zauważyła i ruszyłyśmy w stronę szoł. Za Marcinem koszulę z siebie zdzierał Mario, uznałyśmy, że to dopiero początek i trzeba znaleźć strategiczne pozycje. Duża ilość obserwatorek chyba jednak speszyła zawodników, bo ani Mario nie dokończył stripteasu, ani nikt więcej się do akcji nie włączył. A szkoda :D
Pewnie ci ciężko oddychać...
Zwijanie obozowiska w świetle księżyca wydawało się czynnością romantyczną, acz  technicznego punktu widzenia nie do końca. Nie opróżnione do końca flaszki po napojach o właściwościach dezynfekujących sprawiły, że woniałam intensywnie jak menel z Niebuszewa. Na szczęście miałam chustki dla niemowląt. Jak zauważyła Monika R – one zmywają naprawdę niemal wszystko. Ciekawe, co to za rozpuszczalnik w nich jest i jak wpływa na dziecięce pośladki. Na moje ręce podziałał, mogłam szukać miejsca w autokarze bez obaw, że nikt nie zechce ze mną siedzieć ze względów aromatycznych. Tym razem przygarnął mnie Gracjan, któremu bardzo dziękuję.
Szybkie zapakowanie do środka zwycięskiej ekipy było czynnością trudną, ale w końcu się udało. Ruszyliśmy pod szpital, do którego zawieziono Jordona. Okazało się, że zdrowo oberwał w pierwszej kwarcie, ale dograł mecz do końca i dopiero wtedy udał się do placówki zdrowotnej. Kiedy okazało się, że nie ma szans na wydostanie Jordona ze szpitala o ludzkiej godzinie (było po północy), ruszyliśmy w stronę domów. Zgodnie z umową nie napiszę, co było w autokarze, ale że było wesoło to chyba rozumiecie…
Takie se dzisiaj zdobyłem...
Dowiedziałam się po meczu, że w szatni Lowlandersów były już naszykowane szampany i mistrzowskie koszulki, ale nie widziałam, żeby któryś Husarz choć jedną dostał :P Tak to jest, kiedy ktoś się napina i puszy przed meczem. Im bardziej nadęty balon, z tym większym hukiem pęka. I bardzo dobrze :P Nic nie sprawia mi większej przyjemności niż utarty nos bufona.
Kolejny finał za nami. Emocje zupełnie oszałamiające. Nie tyle zapomniałam, jak było rok temu, ile to było zupełnie coś innego. Imponuje mi w Husarii spokój i opanowanie, które pozwala wyjść do przodu mimo chwilowych niepowodzeń, bo mecz się wygrywa przez cztery kwarty, a nie przez przyłożenia w jednej.
Inaczej ogląda się spotkanie, kiedy zna się większość zawodników. Czuję każdy upadek, każdą kontuzję, jak swoją… Stanie z boku, kiedy nie może się pomóc jest koszmarne, ale z drugiej strony świadomość, że zrobiłam, co mogłam, żeby przekazać im swoje wsparcie – uspokaja. Skoro ja zrobiłam swoje, to oni też zrobią. Radość dzielona podwójną radością – cieszyłam się zwłaszcza euforią tych, którzy przez sezon borykali się z kontuzjami, którzy robili, co mogli, by wesprzeć drużynę jak najszybszym powrotem na boisko.
Przy okazji wypadu do Białegostoku chciałam podziękować wszystkim, którzy tak fajnie przyjęli mnie do zespołu. Którzy pomagali mi poznawać siebie i dyscyplinę, dzięki którym moja przygoda z Husarią trwa i rozwija się. Czterech osób nie było, ale podziękowania przekażę im na spotkaniu podsumowującym sezon.
Rok temu martwiłam się, jak przetrwam przerwę w grze. Teraz jestem spokojna. Wbrew pozorom dużo się dzieje i jest się czym zająć. Czeka nas trudny okres. Awans do Topligi do bardzo duży skok. Zawodnicy deklarują intensywną pracę w okresie przygotowawczym, kibice – wspieranie z całych sił. Czy władze Szczecina pomogą Husarii zabłysnąć w Toplidze? Czy zdołamy znaleźć odpowiednich sponsorów? Mam nadzieję, że tak. Byłoby to karygodne marnotrawstwo, gdyby okazało się, że Husaria może liczyć tylko na siebie.
Ojciec sukcesu :)
Jeśli zechcecie, możecie wesprzeć zespół nawet drobnymi kwotami darowizny. Jeśli znacie kogoś, kto zechciałby zostać sponsorem drużyny – piszcie, dzwońcie, kontaktujcie się z zarządem klubu. Husaria zrobi bardzo dużo, ale sama wszystkiego nie da rady. Pamiętajcie, że to są hobbyści. Inwestują w grę swoje pieniądze i zdrowie. Możemy im pomóc.

Dziękuję za cały rok pozytywnych emocji, za każdy jard, za każdy zdobyty punkt. Za radość i satysfakcję finału. Za pracę Giseli i Olafa, bez których nie wyobrażam sobie tej drużyny. Za rosnącą z meczu na mecz ekipę kibiców. Za to, że tak fajnie można spędzać czas wolny.

Dziękuję Husario :)

p.s. Zdjęcia od Moniki B, jak zwykle :)Warto pilnować jej albumów, bo to tylko mała część zdjęć z Białegostoku... :) Jest jeszcze kilka, na które czekam. :)
Złoto jest nasze!

czwartek, 14 sierpnia 2014

3. The Day Before...



Stare z nowym - piękna kombinacja w Białymstoku...

Emocje zaczęły się na długo przed finałem i dotyczyły tego, czy kibice dadzą radę dojechać. Bo o to, że się Husaria do tego finału załapie, byliśmy wszyscy spokojni. Nerwowe sprawdzanie rozkładu jazdy pociągów pokazało, że o ile na finał damy radę dojechać nie koniecznie przez Moskwę i Rzym, o tyle powrót z niego bezpośrednio oznacza wielką imprezę na białostockim dworcu. Albo powrót przez Moskwę i Rzym.
Padła propozycja ze strony zarządu klubu, żeby wynająć autobusik na 19 osób. Rozpoczęły się zapisy. Czyli wpisała się Natalka B, Sławek i ja. Nawet połowy miejsc nie zajęliśmy. Dwa czy trzy dni przed terminem jeszcze Maciek (77) zapytał o miejsce dla mamy, ale już było wiadomo, że busika nie zapełnimy. Okazało się, że z obawy o brak kibiców część z nich została upchnięta w autokarze, a potem już trudno było ich namówić na jazdę oddzielnie… Natalka i ja dostałyśmy propozycję od Moniki i Rossiego, którzy jechali swoim autem. Tak miłej propozycji nie mogłam się oprzeć, ale Natalka wolała jechać z rodzicami.
Ruszyliśmy w trasę dość wcześnie, bo planowane było międzylądowanie u rodziców Rossiego w Trzemesznie. Piotr już był właściwie gotowy do grania, bo Monika pięknie go ogoliła i ufarbowała. Na marginesie  - budził furorę w Szczecinie, lekki niepokój koło Konina i strach w Białymstoku. :)
I kolejny stary domek...
Do Trzemeszna dojechaliśmy tak szybko, że aż się zdziwiłam. Tam Pan Krzysztof naszykował dla nas istną ucztę, która trochę trwała, bo wiele spraw było do obgadania. Na wejściu dostałam też zestaw upominków z Trzemeszna  - różne akcesoria turystyczne (jak na przykład otwieracz do butelek), a także piękne widokówki. :) Ślicznie dziękuję jeszcze raz – za całokształt.
Wyspani ruszyliśmy dalej drugiego dnia. Przez pierwsze chwile Rossi opowiadał nam, gdzie komu przywalił, dokąd chodził na piwo, jak świetnie się uczył i jak cudownym obywatelem Trzemeszna był, jest i będzie. Miasto szalenie mi się spodobało – odpowiednia ilość dobrze zachowanych staroci, zieleni i ludzi. Lubię takie klimatyczne miejscowości.
Ze względu na informację o korkach na autostradach, zapadła decyzja, że jedziemy zwykłymi drogami. I pojechaliśmy.
Ruch był spory, ale Rossi prowadził pewnie. Gdybym to ja siedziała za kierownicą, pewnie właśnie dojeżdżalibyśmy do Białegostoku. Nie lubię wyprzedzania konwojów tirów, kiedy z naprzeciwka jedzie drugi konwój. Piotr sobie radził. Raz tylko zastanawiałam się, czy dachowanie bardzo boli i co zasadniczo mogę sobie złamać, kiedy jakiś specjalista od prowadzenia nie chciał nas wpuścić na nasz pas. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie panikowałam, bo daliśmy radę wjechać przed kolejny pojazd.
Tankowania na trasie to była czysta przyjemność. Gdyby nie konieczność chodzenia do toalety, siedziałybyśmy z Moniką i obserwowały, jak ludzie reagują na naszego Super Hero. Jedni udawali, że go nie widzą, gwałtownie wpatrując się w podłogę, albo we własne ręce, inni wybałuszali gały tak, że prawie im można je było przydepnąć, odwracali się za nim, wpadając na części wyposażenia stacji benzynowej, albo szeroko otwierali dzioby, łapiąc w nie muchy i komary niczym profesjonalne jaskółki. Rossi pękał z dumy.
Najbardziej rozbawiony był, kiedy zatrzymała nas policja do rutynowej kontroli.
- Panowie! Kolegę zatrzymujecie?! – delikatnie zdziwił się Piotr.
I panu policjantowi szczęka opadła aż do rowu melioracyjnego. Widać Rossi kojarzył mu się ze wszystkim, tylko nie z kolegą. :) Jeszcze przez moment chyba myślał, że jaja sobie robimy, ale potem musiał się pogodzić z rzeczywistością. Pognaliśmy dalej.
Monika B donosiła, że już są na miejscu, a my właśnie odpalaliśmy nawigację. Kręcąc się po kraju, z każdym kilometrem zbliżaliśmy się do Białegostoku, tylko bateria w nawigacji zdychała jeszcze szybciej. Zapadła decyzja, że zatrzymujemy się na żarcie, a przy okazji podładujemy naszego przewodnika. Chcieliśmy zjeść coś regionalnego, a właśnie dotarliśmy do miejscowości Ostrów Mazowiecka. Zależało nam na czasie, bo o 17 zaczynał się trening i wypadałoby, żeby Rossi na niego zdążył. To wszystko połączone sprawiło, że wylądowaliśmy u Chińczyka. Ceny były jakieś dziwne – wszystko pięć zyli tańsze, niż u nas. Zamówiliśmy jedzenie, zajęliśmy miejsca i podłączyliśmy się do prądu. Żarcie było bardzo dobre i w dużej ilości dawali, nie byłyśmy w stanie wszystkiego zjeść. Piotr poradził, żeby zapakować na później, ale po co, skoro można było na przykład część wywalić na siebie. :) Na szczęście miałam pełen plecak odzieży zmiennej… Szybko się najedliśmy i wystartowaliśmy dalej. Blisko już było i chcieliśmy jednak być na miejscu.
Hotel Bielskiego Ośrodka  Sportu i Rekreacji znałam z zeszłego roku. Wtedy korzystałam w nim tylko z łazienki, dzięki uprzejmości kilku Husarzy, teraz miałam do swojej dyspozycji także łóżko. Czysto, schludnie i w doborowym towarzystwie – czego chcieć więcej? Korzystając z dobrodziejstw cywilizacji wykąpałam się z przyjemnością i przebrałam w zupełnie czystą odzież. Akurat wróciła Kosmosowa z Julią i udawały się na piwo. Pewnie bym się z nimi zabrała, ale na to piwo szły do hotelowej restauracji, a ja po kilku godzinach siedzenia marzyłam o szwendaniu się. Husaria poszła trenować, a ja ruszyłam w miasto.
Białystok szalenie mi się podoba, ma bowiem całą kupę starych, drewnianych domów. Uwielbiam ten typ zabudowy, szkoda tylko, że niektóre obiekty są bardzo zaniedbane i właściwie się rozsypują. Takie cacuszka można by z nich zrobić… Zajmę się tym, kiedy tylko wygram w totka… Łażąc sobie po pięknych terenach zielonych zadzwoniłam do Marty Miziowej i Agnieszki K. Siedziały na rynku i zapraszały do siebie. Przyspieszyłam i chwilę później znalazłam się przy dziewczynach. Rynek przepięknie zagospodarowany, tłumy ludzi, ogródek na ogródku, a do tego fontanna – naprawdę jest gdzie się podziać. Nasz deptak Bogusława wygląda jak ubogi krewny… Z dziewczynami siedziała też Kasia, którą przy okazji poznałam bliżej (pozdrawiam serdecznie ;)). Potwierdziła mi regułę, że fajni panowie mają fajne partnerki. :) Zamówiłam sobie koktajl owocowy i herbatę, które to płyny od razu rozlałam. Na szczęście nie na siebie. :) W miłym towarzystwie czas miło płynął, ani się obejrzałyśmy, jak okazało się, że czas wracać. Tym bardziej, że Kasia miała klucze do dwóch husarskich pokojów :).
Wysiłek fizyczny i umysłowy...
Umawiałam się z rodziną Bączyków na wspólny wypad na pizzę, więc dopilnowałam, żebyśmy się odnaleźli i wystartowaliśmy na jedzenie. W trasie dołączali do nas kolejni ludzie i kiedy dotarliśmy do pizzerii było nas już bardzo dużo. Kilku naszych siedziało już na miejscu i byli w trakcie konsumpcji, a jeszcze kilka osób dotarło, gdy już siedzieliśmy. Przemeblowaliśmy ogródek, żeby było wygodnie i politycznie i złożyliśmy zamówienia. Pani kelnerka się nie pogubiła, co trzeba jej zapisać na plus, bo zamówienia były zmieniane w trakcie składania, albo kiedy sąsiad wymyślił coś innego, więc ogarnąć to całe tałatajstwo to była duża sztuka.
W oczekiwaniu na jedzenie oglądaliśmy, co kto wygmerał na FB. Lowlanders od kilku dni raczyli nas swoimi pysznymi komentarzami i obietnicami, jak to nas ukrzywdzą, manto sprawią i ogólnie – po postu nas zmiotą. Zaprzęgli w tę akcję propagandową Małaszyńskiego i już wiedziałam, dlaczego tego gościa zwyczajnie nie lubię. :P Przypomniałam wszystkim, którzy mogli mnie słyszeć, że Bielawa przed meczem z Cougarsami też się napinała i puszyła i jaki to miało rezultat. Poniżanie przeciwnika ma jedną cienką stronę – trudno się wytłumaczyć przed wszystkimi, kiedy się przegrywa z takim wykreowanym przez siebie „słabeuszem”. Miałam nadzieję, że presja, która zmusza dorosłych facetów do zachowania rodem z grup przedszkolnych, pomoże Husarii dać przytyczka w nos zarozumialcom.
Jedzenie napływało, kolejne brzuchy przestawały burczeć, zapadła więc decyzja, że zbieramy się. Część chciała iść w jedną, część w drugą stronę, a jeszcze inni – wracać do hotelu. Przy płaceniu piękniejsza część obsługi okazała się być po naszej stronie i odkrzyczała nasze słynne HU-HU-HU-SAR-IA, czym zaskarbiła sobie dodatkowe wyrazy uznania i pewność, że przy kolejnej wizycie w Białymstoku też tam będziemy się stołować.
Ekipa rozlazła się i nasza część powędrowała na rynek. Tam właściwie wszystko było zajęte. Wolne miejsca były jedynie w naleśnikarni, gdzie też się zainstalowaliśmy. Mówiłam, że nikt nam nie uwierzy, że przesiedzieliśmy piątkowy wieczór w naleśnikarni, ale taki był fakt. Dołączyła do nas ekipa, która wcześniej odpoczywała w sąsiednim lokalu i poczuła instynkt stadny. Kontemplując otoczenie wysnuliśmy wnioski, że o ile fajne babeczki można w Białymstoku spotkać, o tyle z fajnymi panami jest problem, kiedy tylko Husaria opuści miasto. Dyskusja w temacie damsko-męskim skłoniła nas do przypomnienia, że zdrowie przede wszystkim, a kiła szaleje, więc żeby pamiętać o profilaktyce. Stały partner i te takie tam. Kosmosowa opowiedziała wszystkim, jak wyglądają objawy tej intymnej dolegliwości, ale nasza wyobraźnia nie chciała pracować, więc Aga wygooglała nam zdjęcia. Obrzydliwe to było potwornie, ale każdy chciał rzucić okiem. Przy czym kiedy telefon Agi oddalał się do tych, którzy nie mieli pojęcia, o czym rozmawiamy, ktoś zapytał:
- A co to? Konkurs Moniki? Mamy rozpoznać po fiutku kto to jest? Nie znam…
Przez dłuższą chwilę rozmowa była wykluczona, a pan z sąsiedniego stolika próbował zajrzeć Mateuszowi (37) przez ramię, żeby zobaczyć, co nas tak uradowało…
Upewniałam się, że takie wysiadywanie na świeżym powietrzu nie zachwieje kondycją naszych zawodników, bo absolutnie nie chciałam, żeby kibice zepsuli wynik sobotniego meczu. Gdyby ktoś powiedział, że zwykle o tej porze siedzą na matach i medytują, wygoniłabym wszystkich do hotelu. W sumie nie siedzieliśmy długo, bo każdy ten finał miał w głowie i spacerkiem ruszyliśmy do domku.

Ustawiłam budzik na 7 rano, bo chciałam się załapać na jakieś jedzenie, a liniowi coś mówili o 8 godzinie… 

p.s. Dorzucę lepsze zdjęcia, kiedy Monika wróci z Paryża :)

Białystok to piękne miasto... Takie, jak lubię - z duszą :)
 

niedziela, 10 sierpnia 2014

2. Wstęp do białostockiej epopei



Linia damsko-męska gotowa do meczu  :) Zdjęcie by Kosmosowa :)

Dotarliśmy bezpiecznie do domu. Czas przelać emocje na komputer, tylko jeszcze trzeba oprzytomnieć... 
Lubię takie chwile, kiedy wydaje się, że euforia sięga zenitu, że już lepiej być nie może, a potem przychodzi to "lepiej". Lubię, kiedy ktoś się puszy i napina, pręży muskuły i głośno i mało przyjaźnie się drze, jak to zmiażdży przeciwnika, a potem dostaje po nosie (to stare przysłowie jest: krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje). Rewelacyjnie jest wtedy, kiedy ma się obie rzeczy jednocześnie.  
Przejrzałam swoje teksty sprzed roku. Było zupełnie inaczej, choć różnica punktowa ta sama i wiele podobnych sytuacji miało miejsce. Jednak i ludzie i ja byli zupełnie inni wtedy i teraz. I euforia też jest inna, choć pewnie porównywalna.  
Wola walki. Nieustępliwość. Wiara w zwycięstwo. Ogromne zaangażowanie zawodników, którzy grali owinięci plastrami niczym egipskie mumie, którzy mimo bólu grali na pełnych obrotach, nie oszczędzając się ani przez moment. W blasku słońca i w świetle księżyca. Gdzie jeszcze można mieć coś takiego na żywo? Moim zdaniem finał I ligi futbolu amerykańskiego był znacznie ciekawszy, niż finał Topligi. I nie tylko dlatego, że grała w nim moja drużyna.  
Wkrótce, znów etapami, będę opisywała swoje odczucia. Trochę to potrwa, bo działo się dużo, a poza tym czekam na powrót Moniki B z wojaży. Bez jej zdjęć mój blog to tylko biszkopt. Może ładnie wyrośnięty i pięknie zrumieniony, ale tylko biszkopt. Żeby nabrał charakteru tortu, muszę przełożyć swoje ciasto kremem zdjęć Moniki i udekorować wisienką na trocie tym najlepszym, mówiącym wszystko. :) Mam typy, które to będzie zdjęcie, ale przekonamy się za jakiś tydzień.  
W kolejnym miejscu i kolejny raz chciałabym bardzo podziękować. Monice R i Rossiemu - za fantastyczną podróż do Białegostoku, panu Krzysztofowi - za gościnność i upominki z Trzemeszna, ekipie kibiców za wspólne zdzieranie gardeł, wszystkim - za niezapomniane chwile przed i po meczu. 
I gwiazdom sobotniego wieczoru - trenerom zawodnikom szczecińskiej Husarii. Za walkę, za poświęcenie i za zwycięstwo. Za kolejny sezon bez porażki. Za motyle w brzuchu i za łzy radości na twarzy. Za fantastyczną podróż do domu. Za to, że jesteście. 

Moi mistrzowie :) Zdjęcie by Marta M :)

wtorek, 5 sierpnia 2014

1. Finał Topligi w Gdyni - bardzo długa historia

http://www.pantherswroclaw.com/sklep/index.php?p23,kubek-czarny-grawerowany

W ubiegłym roku na finałowy mecz Topligi (czyli najwyższej klasy rozgrywkowej) nie załapałam się z różnych względów. Finansowych, organizacyjnych, ale także dlatego, że z topligowymi drużynami słabo byłam związana. Obejrzałam go sobie w telewizorni, wybierając zespół, któremu kibicowałam metodą eliminacji. Ponieważ Wrocław jest moim ulubionym miastem, naturalną rzeczy koleją kibicowałam Giants Wrocław. Po połączeniu się ekip z Dolnego Śląska doszedł jeszcze jeden argument, acz pewnie nie dla wszystkich zrozumiały - mają najfajniejsze koszulki w Polsce. :D   
Kiedy tylko Piotr dał cynk, że kupują bilety, zaraz dopisałam się do listy. Sprawdziłam przy okazji pociągi i okazało się, że o ile połączenie TAM jest do ogarnięcia, o tyle powrót możliwy jest właściwie jedynie z trzema przesiadkami i to przez Berlin. Nic ciekawego w Berlinie się nie działo, a na pewno nic ciekawszego, niż moje wyjazdowo-kinowe plany na niedzielę, zatem spróbowałam znaleźć transport. Nie szukałam długo, bo Monika z Adasiem zadeklarowali, że mnie ze sobą zabiorą. W milszym towarzystwie trudno byłoby mi chyba podróżować, więc z wielką radością szykowałam się na mecz. 
Jako pasażerka jestem niezwykle zdyscyplinowana, bo zwyczajowo występuję w charakterze kierowcy i niezmiernie irytuje mnie konieczność użerania się z pasażerami. :) Otrzymałam wytyczne, że startujemy w sobotę o 6.00. Niezwykle intensywne życie, które prowadzę sprawiło, że kładłam się przed drugą, a potem co pół godziny budziłam się, żeby czasem nie zaspać. Budzik ustawiony był na 4.30, bo przecież jeszcze z psem musiałam wyjść. Nie wytrzymałam jednak. Kiedy na zegarku pojawiła się godzina 4.17 stwierdziłam, że już można wstawać. Pies próbował mnie zlekceważyć, bo przecież dopiero był na spacerze, a o tej porze się śpi, a nie sika. Nie dałam się zignorować i pociągnęłam oporne cielę na dwór. Cielę było mocno zdegustowane, ale powlokło się za mną posłusznie. Kiedy odwaliłam obowiązki opiekuńcze wobec stada, moje przygotowania poszły błyskawicznie i 10 minut przed wyznaczoną godziną czekałam pod blokiem Moniki i Adasia. Chwilę później 3/4 rodziny Bączyków (bo Natalka też z nami jechała) pojawiło się na dworze. Załadowaliśmy się do pojazdu, podjechaliśmy po husarską flagę i ruszyliśmy na miejsce spotkania z załogą w aucie Rossiego, czyli do McShita na trasie w okolicy Goleniowa.  
Kobiety w natarciu :)
Wszystko było tak punktualne, że aż zęby bolały, więc zaraz po przywitaniu się z Moniką Rossiego, Maćkiem (70) i Romkiem, którzy stanowili załogantów Piotra, ruszyliśmy w drogę. Jechało się spokojnie. Dość dokładnie zwiedziliśmy Koszalin, bo Adaś zdecydował się nam pokazać uroki miasta i objechaliśmy niektóre obszary dwa razy. Rossi i nawigacja zahamowali krajoznawcze zapędy Adasia i udało nam się wyjechać poza teren zabudowany. Pokonywaliśmy kolejne kilometry, aż zapadła decyzja, że czas na przerwę. Mieliśmy ochotę na hot dogi. Ustawiliśmy się w kolejce, ale na próżno, bo Maciek wszystko zjadł. Tak naprawdę zjadł ostatniego hot doga po prostu, ale to zupełnie niedramatycznie brzmi. Do tego Rossi stwierdził, że do paliwa dodają pewnie złota i diamentów, bo drogie było. Zapadła decyzja, że jedziemy na następną. Jechaliśmy i jechaliśmy, a orlenowych stacji ciągle nie było. Zjechaliśmy zatem na kolejną oktanową, bo obawialiśmy się, że zaraz będziemy musieli holować Rossiego. Ucieszyliśmy się, bo na tych rolkach do podgrzewania kulało się sporo kiełbasek i już wyobraźnia działała w temacie bliskiej konsumpcji. Upewniliśmy się, że Maciek jest na końcu naszej kolejki, ale nasza radość była przedwczesna. Osobnik stojący przed nami wykupił wszystkie hot dogi! Przeżył tylko dlatego, że panowie nieco osłupieli, kiedy pani nas poinformowała, że następne będą za jakieś pół godziny. Żeby na sieci stacji wzdłuż jednej z najbardziej ruchliwych tras w Polsce nie dokładano żarcia na bieżąco, to się w pale nie mieściło. Ciężko sfoszeni wsiedliśmy do pojazdów, wyciągając zapasy z bagażnika. Bez łaski! :P 
Wreszcie na parkingu :)
Droga mijała szybko, póki nie dojechaliśmy do Trójmiasta. Ostatnie kilometry spędziliśmy wlokąc się niczym smród za wojskiem, z prędkością od 30 do 50 km/h, czasem udawało się osiągnąć 70... Ale i tak ze współczuciem obserwowaliśmy tych, którzy stali w potężnym korku na nitce prowadzącej z kierunku, w którym zmierzaliśmy. Średnio oceniając - jakieś trzy godziny stania. My w końcu - wolno, bo wolno - ale jednak jechaliśmy! 
Nawigacja twierdziła, że zbliżamy się do celu i rzeczywiście - wkrótce pojawił się stadion. Problem polegał na tym, że pojazdy nasze w żaden sposób nie dawały się spakować do torebek, więc niezbędny był nam parking. Na wjeździe w coś, co wyglądało jak parking, stał za zakazem ruchu strażnik miejski w pełnym rynsztunku. My nie ośmieliliśmy się złamać zakazu, ale Rossi zrobił to bez wahania, a ponieważ strażnik nie sięgnął po broń, poszliśmy jego śladem. Do nas też nie strzelano. Za strażnikiem przy parkingu stał człowiek w zielonym, fryzjerskim fartuchu i powiedział, że to dla prasy. Kolejne parkingi były dla sponsorów, dla wystawców, dla miejscowych - dla wszystkich, tylko nie dla przyjezdnych. Oddalając się od stadionu, głodni (bo te hot dogi narobiły nam apetytu, którego chleb czy bułka nie mogły zaspokoić), spoceni (bo słońce grzało, jak wściekłe) i wkurzeni (bo ileż można szukać parkingu - nikt nie wiedział, gdzie jest taki dla wszystkich), dotarliśmy pod centrum handlowe Riviera. Parking był obszerny, pełno wolnych miejsc i jakiś rajd rowerowy się na nim kończył.  
Takim odciągnięciem nas od stadionu organizatorzy strzelili sobie w stopę, bo wygłodniała załoga dwóch aut zamiast pójść na imprezę okołofutbolową i najeść się tego, co przygotowano, udała się do centrum handlowego, w którym jedno piętro zajmowały różnego rodzaju fast i nie fast foodySzliśmy sobie spacerkiem, Monika z Rossim za rączkę, więc i Adaś wziął za rączki swoje kobiety. Poczułam się wykluczona, więc chwyciłam rękę Romka, ale Maciek mi zwiał. Patrzył na mnie, jak na niezwykle niebezpiecznego stwora, chowając ręce pod pachami. Radochę mieliśmy wszyscy, wreszcie padło: "czy jej dasz tę rękę, czy nie, i tak cię opisze", po którym Wołek się poddał. Szliśmy chwilę pękając ze śmiechu. W każdym razie, jeśli mogłoby to zaszkodzić na image profesjonalnego zawodnika, to oświadczam, że wywarłam presję psychiczną, używając wpływu grupy. Nie wiem, czy to podpada pod paragraf, ale molestowanie Macieja trwało jakieś trzy minuty - może niech to będzie okolicznością łagodzącą.  :D 
Na Rivierze :)
Dotarliśmy do Riviery, a tam każdy wybrał sobie do jedzenia, co chciał. Tylko Rossi, jak to koneser, rzucił się na niesamowicie ekskluzywną potrawę. Za kilogram pieczonych ziemniaków zapłacił. jak twierdził, 60 złotych polskich. Płakaliśmy wszyscy ze śmiechu, kiedy delektował się swoim pożywieniem. Większości nie mogę zacytować, bo jest to blog także dla tych poniżej osiemnastki, ale generalnie wychodziło, że to najdroższe pyry jego życia. Usmarkani i objedzeni, molestowani telefonicznie przez Kacpra (68), który czekał na nas, bo mieliśmy jego bilety, ruszyliśmy w stronę stadionu. Ale najpierw samochodów, bo tam została flaga i bilety. Zniecierpliwiony Kacper, wlokąc ze sobą swoją ekipę dotarł w tym czasie do Riviery i znów go czekał spacer - raz z nami do auta, dwa po część ekipy do Riviery i trzy - do stadionu. Współczuliśmy mu bardzo :D :D Podzieliliśmy się biletami i Kacper kontynuował spacer do swoich, a my na miejsce imprezy.  
Przy wejściu przeszukano nas na okoliczność wnoszonych napojów, ale właściwie już wszystko wypiliśmy, więc czynność ta była zbędna. Po przejściu bramy dostaliśmy się do świata rozrywki. Cheerleaderki Panterowe rozdawały kabanosy, więc zrobiliśmy sobie zapasy na później. Muzyka dudniła, ludzie się przelewali, a przed nami, na pomocniczym boisku rozpierał się komercyjny kawałek imprezy. Było stoisko z koszulkami "Angry Birds" w kolorach gospodarzy, namiot PLFA, w którym nabyłam drogą kupna pucublikację szkoleniową o futbolu flagowym, stoisko Panthers Wrocław, na którym zachwycały koszulki (moja przed samą imprezą uległa paskudnemu poplamieniu i nie mogłam w niej wystąpić), długi ciąg różnych żarć i napojów, a po drugiej stronie skakaniowe i nieskakaniowe atrakcje dla młodzieży. Na środku niemal stała jeszcze zagroda reklamowa PLL LOT, gdzie nie wiem, co się działo, poza tym, że można było sobie zrobić zdjęcie w nakryciach głowy z różnych stron świata, a obok parasolki skrywały stoliki i ławeczki, na których głodny kibic mógł się posilić, nie ryzykując udaru słonecznego. Koło panterowego namiotu stał pojazd jakiś taki hummerowaty, pięknie przystrojony. Ciągnęło mnie tam bardzo, bo poza najpiękniejszymi koszulkami Pantery mają też cudny kubek... Czarny, szkliwiony od wewnątrz, z wyrezanym na zewnątrz logo... Perełka. Tylko ciut poza moim budżetem. 49 zyli to na teraz nie mam. Żeby Wam tu wkleić to cudo, wlazłam do panterowego sklepu i jeszcze znalazłam minikoszulkę do auta i poduszkę... Też mi się podobają. :D Ogólnie zestawienie kolorystyczne tej drużyny jest perfekcyjne i tak, wiem, zerżnięte zza oceanu, ale wisi mi to kalafiorem. Piękne i już. W każdym razie do kubka grawitowałam kilka razy, ale nie mogłam rujnować rodziny, żeby sobie to cudo kupić. Może innym razem. Żeby się jednak oznaczyć jako kibicka Wrocławian, zaopatrzyłam się w smycz (5 zł sztuka). Szwendałam się po terenie, a potem wracałam pod parasolkę. Upał dawał się we znaki, więc poszłam kupić wodę. Nie było to jednak takie proste. Nie wystarczyło iść z forsą do pani, która tę wodę miała. Trzeba było najpierw ustawić się w kolejce po bony, którym płaciło się za wszystko spożywcze. Takie pieniążki papierzane, jak w Monopoly... Kupiłam sobie od razu dwa, przewidując, że 0,5l wody mi nie wystarczy na te kilka godzin, a potem nie będzie mi się chciało znów stać w dwóch kolejkach - po papierki i po wodę. Obsługa przy napojach nieźle sobie radziła, więc nawet długo nie czekałam. W pierwszej chwili chciałam sobie tę wodę na głowę wylać, a na pewno na odzież, bo upał panował afrykański, ale pomyślałam, że będę wyglądała jak menel i zmieniłam zdanie. Pod naszym parasolem, gdzie już siedzieli Olaf, Jordon i Mario, zwany Marianem, Rossi próbował namówić Mariana na przefarbowanie włosów na finał. Zważywszy, że Mario na głowie ma imponujące, długie dredy, nic dziwnego, że nie zachwycił się pomysłem naszego zawodnika. Rossi w zeszłym roku przefarbował się i wygolił, ale potem pojechał z zarostem do zera, żeby w codziennej rzeczywistości jednak się nie wyróżniać. Jak sądzę - Mario nie po to uprawiał tyle lat precyzyjnie swoją fryzurę, żeby ją teraz po jednym meczu stracić. Rossi nie ustępował, próbował przekonać do ufarbowania choć jednego dreda, ale Mario się nie ugiął. Dotarli do nas kolejno Tomek (3) i Czesiek (6) z połówkami, potem jeszcze Kacper (38) ze swoją ekipą i Mateusz (37)… Przybywało nas niczym husarskiego potomstwa w tym roku. Kacper powiedział, że będziemy siedzieć w sektorze kibiców Seahawks. Trudno - odpowiedziałam. Ja tam kibicuję Panterom. Nie rusza mnie, że będę singlowa. Już się przyzwyczaiłam, na meczach Kuguarów że często radowałam się sama, a obok siedzieli niezadowoleni Husarzy :P Kacper, jako kibic żółto-czarnych, nabijał się ze mnie przez chwilę.  
Wokół kręcili się ludzie z Grizzlies Gorzów, Wilków z Pabianic, że wspomnę tych, którzy byli podpisani na koszulkach. Na scenie nastąpiła zmiana, kapele muzyków zastąpiła piękna dziewczyna, zachęcając przybyłych do intensywnych ćwiczeń w upale. Nawet bym poszła, ale Monika B uzmysłowiła mi, że za chwilę spocę się jeszcze bardziej i ochota na zostanie cheerleaderką odbiegła mnie świńskim truchtem. Ludzi przybywało, a ja stwierdziłam, że mi się nie chce siedzieć i znów poszłam w tango. Koło stoiska PLFA była jakaś loteria charytatywna, kupiłam zatem dwa losy, bo wspieram wszelkie takie akcje. W wyniku zakupu wygrałam kurtkę przeciwdeszczową wolontariusza warszawskiego maratonu, oraz komplet reklamowy z Cosinusa - opaskę odblaskową, długopis i smycz, Czułam się usatysfakcjonowana i musiało to być widać, bo Monika B zabrała córkę i też poszły zaszaleć. Wygrały ekskluzywną fotografię Justyny Kowalczyk z autografem. Chciałam się zamienić, ale Natalka stwierdziła, że nie. Znów wróciłyśmy pod parasol i uznaliśmy, że warto już iść. Oczywiście okazało się, że nasz sektor w zasadzie jest blisko miejsca, w którym siedzieliśmy, ale nie można było iść do niego najkrótszą drogą, trzeba było użyć najdłuższej. A przed wejściem wywalić picie. Już wiedzieliśmy, że przesiedzimy ten mecz w dzikim upale, niczym jajka sadzone na patelni, więc nie chciałam się rozstawać z wodą. Pan na wejściu okazał stanowczość. Znałam tę kwestię z siatkarskich boisk, ale tam rozwiązano sprawę bezpieczeństwa zabierając nakrętki z butelek. Wychodząc z założenia, że rzucanie otwartą butelką, z której zawartość się wylewa, jest chuligańsko nie do wykorzystania. Tu kazali wodę oddać całą... Ciężko obrażona dokonałam płukania żołądka - wszak chwilę wcześniej wydatkowałam na napój pięć zyli! I wywaliłam pustą butelkę. Jak się okazało - nie obawiano się jednak naszych ataków terrorystycznych, bo butelki z taką na przykład coca-colą były dostępne w stadionowym barku (bo chyba tam je panowie nieśli w dużych ilościach). Ochrona upierała się jeszcze, że nie pozwolą nam wnieść badyla od husarskiej flagi, chyba że ją na rzeczony patyk nadziejemy. Problem był w tym, że flaga dawno siedziała na trybunach... Wezwaliśmy Tomka (3) z ekipą, bo oni ją mieli, ale okazało się, że kiedy się z przekonaniem wchodziło po schodach to już się nie czepiano. Na górze wyszło, że flagi  w stanie rozłożonym absolutnie nie ma gdzie umocować, bo zawsze komuś zasłaniała. Uznaliśmy, że zredukujemy płachtę do samego napisu i przez pierwszą część meczu machali nią Tomek (3) i reszta bandy, a potem my. Początkowo zajęliśmy miejsca oficjalne na patelni i wylądowałam sama w siódmym rzędzie. Potem dołączyła do mnie Pani Prezes. Kiedy stwierdziłam, że między naszymi na dole jest akurat jedno miejsce, przetransferowałam się do piątegoW trakcie meczu pojawił się jeszcze Piotrek (81) z Agnieszką i małym Antosiem, oraz ich znajomi, więc Husaria była reprezentowana licznie. Choć po jakimś czasie dzikie słońce wygnało z trybun naszą najmłodszą młodzież z mamami.  
Flaga musi być :)
Ogólnie powinnam napisać coś o stadionie, bo bardzo chciałabym, byśmy mogli na podobnym grać u siebie. Do niczego było nagłośnienie, bo większości tego, co komentator mówił nie dało się zrozumieć, ale usłyszałam, że akustyka jest przystosowana do pełnych trybun, a nas było zdecydowanie mniej. Być może, nie znam się. Choć z licznych koncertów wiem, że po to się specjalistów bierze, żeby brzmiało, bez względu na miejsce i ilość osób. Może tu zwyczajnie nie było specjalistów. O krzesełkach i wspaniałym widoku na mecz (poza tym słońcem, rzecz jasna) już napisałam. Do tego pięknie oznaczona nawierzchnia i oczywiście bramki... Zdecydowanie przydałby się nam taki sam. Szczególnie, że my tera som TOPLIGA! :P Apeluję do włodarzy o udostępnienie nam odpowiedniego obiektu. Husaria zrobiła, co mogła, żeby pięknie promować Szczecin. Teraz władze muszą się dołożyć, żeby nam wstydu nie przynieść. :) 
Gęba mi się cieszyła, bo okazało się, że Kacper się mylił. Siedzieliśmy w sektorze kibiców Panthers Wrocław i to on ciut się wyróżniał swoją żółtą niczym kurczaczek wielkanocny koszulką :P Ale trzeba przyznać, że nie robiły na nim wrażenia groźne spojrzenia panterowych wielbicieli, kiedy radował się ze zdobyczy punktowych gospodarzy. :) Bo poza tym okazało się, że prawie cała Husaria kibicuje czarnym drapieżnikom. :) Przed nami na dole siedział pięknie przygotowany na mecz wielbiciel Wrocławian. Na twarzy miał wymalowane profesjonalne podrapanie, jak na koszulkach Panthers, miał wielki bęben i jeszcze większy zapał do kibicowania. Ogólnie muszę powiedzieć, że kibice Panthers Wrocław wyglądali bardzo ładnie. Zwłaszcza te piękne kobiety, które siedziały przed nami :) Wszystko było cudne, za wyjątkiem słońca. Mieliśmy je właściwie na wprost, wysoko. Świeciło z entuzjazmem zupełnie bezwzględnym. Oświetlało nasze trybuny i niemal całe boisko. W cieniu pozostawał tylko kawałek terenu poza boiskiem, naprzeciwko nas. Oczywiście nie miałam czapki, ale tu byłoby potrzebne raczej wielkie sombrero, żeby się ocienić odpowiednio. Układ ławek było o tyle fajny, że nawet gdyby siadł przede mną Marcin Nowak (jeden z najwyższych polskich siatkarzy), nie udałoby mu się zasłonić mi widoku. Kolejne rzędy były po prostu ustawione dość stromo jeden nad drugim. Minusem takiego układu był fakt, że się miało nogi publiczności siedzącej wyżej niemal na wysokości twarzy. Co w tym upale nie było przyjemne ze względów biologicznych.  
Amator ziemniaków w koszulce o ryżu... :D
Drużyny efektownie wbiegły na boisko. Seahawks ustabilizowali się w cieniu, jak Jagiełło, Panthers dostali pozycję w słońcu, jak Krzyżacy. Oficjalna ceremonia rozpoczęła się. Te różne losowania, wybory i inne takie... Trochę mi się dłużyło, pewnie ze względu na temperaturę. Zastanawiałam się, w jakim stanie będą przechowywane przeze mnie w torebce kabanosy... W końcu mecz się zaczął. Nie pamiętam poszczególnych kwart, więc przekażę ogół wrażeń i emocji. Proszę brać poprawkę na to, że ja ciągle amatorka i to są spostrzeżenia amatorki. Przykro mi to mówić, ale Pantery grały bardzo średnio. Dużo głupich błędów, w tym nie tylko gubienie piłki, ale wręcz podawanie do przeciwnika. Gdzieś w połowie spotkania kontuzjował się zawodnik nr 76, grający na pozycji centra. Czyli ten gość, który rozpoczyna grę, podając piłkę pod swoją dupką do rozgrywającego (kto nie pamięta, proszę przeczytać, co nam Junior przekazał o ofensywie). I od tego momentu mogliśmy sobie zobaczyć, co znaczy, kiedy centra nie ma na boisku. Osobnik zastępczy wysyłał piłkę w różne strony, starannie omijając swojego QB. Było to tak irytujące, że z trudem przytrzymaliśmy Adasia (78) na trybunach, bo chciał pomagać. Polecam ten fragment spotkania specjalistom od twierdzenia, że nam Jordon wygrywa wszystkie mecze ( z całym szacunkiem do Jordona i jego pracy z naszym zespołem). Dziewczyny od Panter nam wyjaśniły, że nie mają rezerwowego centra. Gra się tak strasznie przez to kaszaniła, że kulawy biedak wrócił na boisko. Zachwycił mnie tym gestem szalenie i od soboty ma we mnie wielbicielkę, choć nie rozpoznam go absolutnie bez koszulki z numerkiem (przy okazji - koszulkę od tego centra chętnie bym widziała w swojej kolekcji :D). Biedny, ledwo na tej drugiej nodze się trzymał, a jeszcze go tam Jaszcząbie popychały. Nie potępiam - tak się gra - tylko zauważam. Przy okazji - serdecznie pozdrowienia dla Macieja (76P) i szybkiego powrotu do zdrowia (może mu kto przekaże :) ) 
Seahawks stanowili dla mnie dość jednolitą masę, poza jednym Terminatorem. Zawodnik nr 1 słusznie w naszym sektorze dostał przydomek Predator, bo też wydawał się błyskawiczny i niezniszczalny. Momentami wyglądało tak, jakby Pantery się go bały, bo zamiast mu przeszkadzać w biegu, asystowały mu niczym gwardia honorowa. Dopiero po przecknięciu się następowały próby zatrzymania. Wyglądało to szalenie efektownie, bo już byliśmy pewni, że Tunde (1S) leży, a tu się okazywało, że nic podobnego, biegnie dalej. I moment później niby przykrywała go lawina zawodników Panthers Wrocław, ale on może i się potknął o nich, ale biegł dalej. Kilkanaście takich efektownych biegów i prawie uwierzyliśmy, że jego się nie da zatrzymać. Piękne to było, naprawdę. I tylko się zastanawiam, czy on jest naprawdę taki świetny, czy Pantery zaspały. Albo i jedno, i drugie - przekonamy się prawdopodobnie w przyszłym roku :)  
Profesjonalny kibic Panthers Wrocław
Wspieraliśmy panterowych kibiców w robieniu hałasu, przy czym zauważyłam, że oni się drą w zupełnie innych momentach. My Husarii dajemy ciszę, kiedy omawiają rozegranie, a wrzeszczymy, kiedy piłka ruszy w grę. Oni hałasowali zanim gra została wznowiona, a milkli, gdy już grano. Trzeba się dowiedzieć, dlaczego, żeby czasem naszym nie zaszkodzić. Oczywiście - kiedy gra defensywa nie hamujemy się z dopingiem ani na chwilę. 
Pod koniec meczu Pantery zebrały się w sobie i ze stanu 35:12 (uczyli mnie przy siatkówce, że najpierw podaje się punkty gospodarza spotkania) doprowadzili do 41:32. Przy okazji oglądania strony PLFA widzę, że jeśli jest inne nazwisko zdobywcy punktów z przyłożenia, niż Tunde Ogun, to jest to najpewniej Pantera :) W pewnym momencie rozgrywający Wrocławian silnie nas zdenerwował. Mieli do pola punktowego gospodarzy nawet nie rzut beretem, ale strzał gumką do majtek. I zamiast się pchać, to on rzucał... Raz nawet wprost w ramiona Jastrzębia, na szczęście bardzo go tym zaskoczył, więc do przejęcia nie doszło. Pamiętam zeszłoroczny finał w Białymstoku i identyczną sytuację Husarii. Mało, że Kosmos się pchał, to po prostu górą poszedł, nad linią defensywną. Widziałam też w podobnej sytuacji, że zwyczajnie linia wepchnęła zawodnika z piłką w pole punktowe, na zasadzie pociągu towarowego. Wszystko - tylko nie rzut! Ani nie ma miejsca, żeby się zamachnąć, ani miejsca, żeby łapać, na wąskim pasie boiska zgruchmonione dwie drużyny... Ale ja się pewnie nie znam. Schemat rozegrania był taki - podanie na skrzydło (zwykle nieudane), podanie na drugie skrzydło (też zwykle nieudane), akcja środkiem (czasem udana, czasem nieudana). Na szczęście podpompowano wynik, a i nastroje w naszym sektorze się poprawiły, bo przegrać przegrali, ale przynajmniej coś się działo. W Panterach podobał mi się jeszcze zawodnik nr 2 (sprawdziłam, że Tomasz). Innych niestety nie widziałam. Po meczu zdałam sobie sprawę, że był z nr 5 Jamal, którym się zachwycałam w zeszłym roku, a który w tym finale miał piłkę okazjonalnie i w dość kretyńskich sytuacjach... A! I podobała mi się gra defensywy panterowej w drugiej połowie meczu.  
Seahawks wygrali absolutnie zasłużenie. O Terminatorze napisałam, ale wrażenie zrobiło też na mnie rozegranie. Trudno mi się ogląda inne drużyny, bo dla mnie tam biegają Mańki, Denisy, Mateusze i inne takie. Muszę poćwiczyć. Ponoć będą jakieś promocje na NFL, może się uda załapać, to sobie pooglądam i pozbędę się tego kretyńskiego skrzywienia.  
Akurat na dekorację zwycięzców upiorne słonko schowało się i przestało nam urządzać przesłuchanie. Biliśmy brawa obu drużynom, dziękowaliśmy wszystkim, ale drużyny dziękowały tylko swoim sektorom. Może pojedyncze sztuki pochyliły się gdzieś indziej, ale takich pięknych podziękowań od przeciwnika, jak oCougars Szczecin w drugim meczu derbowym nie dostaliśmy ani my, ani seahawksowi kibice. Nie focham się - zauważam. :) Radość po prawej stronie była ogromna, u nas panował lekki smuteczek, bo jednak, jak mówił Kadziu: "drugi to jest pierwszy przegrany". W końcówce meczu siedząca przed nami panterowa kibicka obiecywała przyjeżdżać na wszystkie mecze Husarii i wesprzeć nas w dopingu, jeśli Pantery wygrają. :) Niestety - czary nie zadziałały. Ja pocieszyłam się szybko - jeśli tylko jedna moja drużyna może wygrać z tymi w żółto-czarnym, to niech to będzie Husaria... :) 
Powinnam napisać jeszcze o samych kibicach... W piłce nożnej kibice przeciwnych drużyn zwykle siadają po przekątnej, a między nimi są zasieki, pola minowe i kompanie uzbrojonej po zęby policji. My siedzieliśmy koło siebie, a na przerwy wychodziliśmy na jeden taras. :) Piknikowa, przyjazna atmosfera - to kolejny plus po stronie futbolu amerykańskiego.  
Wracaliśmy do pojazdów zadowoleni z wypadu i głodni, jak wilki. W tle brzmiał koncert, bowiem finał nie skończył się meczem :) Organizatorzy przygotowali dalsze atrakcje, z których jednak zrezygnowaliśmy. Adaś rzucił hasłem, żeby jechać, a zjeść gdzieś w trasie. My jednak wskazywaliśmy wszystkimi palcyma nasze znajome centrum handlowe. Amator pieczonych ziemniaków protestował gorąco, ale przypomniałam mu, że przecież nie musi jeść znów pyrków. Był tam apetycznie wyglądający ryż, a i kaszy nie brakowało :D Na szczęście stałam odpowiednio daleko, żeby nie odnieść obrażeń. Przegłosowaliśmy jednak ponowną wizytę "na Rivierze", ze względu na bogatą ofertę konsumpcyjną. W drodze Rossi się czepił mojej odzieży. Elegancko ustrojona byłam przed meczem, ale w czasie meczu zostałam sponiewierana krzesełkami sąsiadów. :) Szła fala kibiców i podniosłam się do góry, razem ze mną Adaś i Rossi. Po czym usiadłam. Oni też. Nie zauważyłam, że składane krzesełka przytrzasnęły mi tunikę. Po czym prowadzący imprezę zapytał, czy jest Husaria na trybunach. Jestem najbardziej husarska ze wszystkich, poza tym nieco lżejsza niż sąsiedzi, więc oczywiście poderwałam się do góry wcześniej. Rozległo się trrrrach i z dwóch stron tunika mi się roztegowała. Na szczęście panowie też wstawali, bo gdyby siedzieli dalej, chyba musiałabym się husarską flagą owinąć. To, co pozostało mi z odzieży nie wyglądało najgorzej, a dzięki lekko surowemu stylowi można wręcz było uznać rozdarcia za działania zamierzone, tym bardziej, że z dwóch stron równiutko... :D 
I teraz właśnie, w drodze do ziemniaków za 60 zł, Rossi mnie zapytał, jak ja się dzieciom wytłumaczę. 
Wracasz w nocy, zmęczona, uszargana, z podartą odzieżą... - patrzy na mnie i się śmieje. 
Ja bym się raczej zastanowiła, co ty żonie powiesz - idąca obok Rossiego Monika zainteresowała się tym, co mówię. - Jak się wytłumaczysz, że w środku tłumu ludzi drzesz na obcej kobiecie okrycie. Co cię do tego skłoniło? 
Ubaw mieliśmy wszyscy. Aby nie drażnić ziemniaczanego konesera, poszliśmy wszyscy do KFC. Romek się naczekał na swoje jedzenie, a ja po dolewkę poszłam do Burger Kinga, ale żeby nie Monika R w życiu bym nie zauważyła, co zrobiłam :D Zmęczenie... :) Panowie spotkali zawodnika Cougars Szczecin, ja być może też, ale rozróżniam bez odzieży firmowej tylko jednego, więc głowy sobie uciąć nie dam. Ten jeden zresztą zaczął mnie unikać, więc się teraz z przywitaniami nie pcham. :)  
W drodze powrotnej starałam się nie gadać, bo Monika B stwierdziła, że mam fajny, usypiający głos :D Nie o to chodziło, żeby uśpić nam kierowcę, więc sama przysnęłam. Słyszałam w tle jakieś śpiewy, które zapobiegały zamykaniu się powiek Adasia, ale w zamykaniu moich to nie przeszkadzało. Kiedy się ocknęłam, wjeżdżaliśmy do Szczecina. :) Jeszcze bardziej zdziwiona była Natalka, która oczy otworzyła w garażu. :)  

Wyprawa była fantastyczna, załogi obu autek także. Bardzo dziękuję organizatorom Superfinału Topligi :) Najbardziej dziękuję rodzinie Bączyków, dzięki której podróżowałam nie tylko bezpiecznie, ale też wesoło i wygodnie. Osobne wyrazy uznania należą się pozostałym uczestnikom wypadu, a zwłaszcza Maćkowi :) Możesz teraz chwalić się, że kobieta prosiła cię o rękę. Nie musisz pokazywać, która kobieta :D To się nazywa marketing. I dyplomacja :) 
Mam nadzieję, że jeszcze niejeden podobny wypad przed nami. :)
Oraz oczywiście - widzimy się w Białymstoku już w sobotę!

Zdjęcia, jak zwykle, Monika B :)
Piękne galerie zdjęć z samego meczu mają na swoich stronach i Pantery i Jastrzębie - zachęcam do oglądania.