wtorek, 30 lipca 2013

11. Pomagam, pomagasz, pomaga, pomagamy, pomagacie, pomagają :)


Nawiązując do końcówki poprzedniego tekstu… Wyobraziłam sobie, że za rok, czy tam dwa, w Final Four europejskich pucharów futbolu amerykańskiego, powiedzmy w Amsterdamie, startują Chrząszcze Szczebrzeszyn… :) I wygrywają, zmuszając komentatorów zagranicznych do ćwiczeń z dykcji… :)

Korzystając z przerwy w grze (swoją drogą – zapadłam na tę Husarię w najgorszym z możliwych momentów – ta przerwa między sezonami mnie wykończy), powrócę do rozkminiania zasad. Tych bardziej zaawansowanych od „łap piłkę, schowaj i zwiewaj”. Wypadałoby rozszerzać wiedzę póki jest czas, bo potem będą wyłącznie relacje… Czytałam sobie rules na różnych stronach, ale tam piszą dla takich, co już wiedzą, o co chodzi. Jeśli w tekście mam więcej niż jedno nowe słowo, to za chiny nie zrozumiem, o czym mówią… „XYZ robi się ustawiając  ZXY na pozycji YZX” Super jasne. Jedyne, co stamtąd zrozumiałam, to te wszystkie ochraniacze, a i to dlatego, że obrazki były. Wyraźnie widzę, że sama sobie nie poradzę, moje Źródło Informacji ciężko pracuje do późnych godzin nocnych i obecnie tylko ćwiczymy łapanie jaja w weekendy, muszę zatem znaleźć kogoś innego. Już spadłam na głowę jednemu z ulubionych Husarzy (bardzo Cię przepraszam, że nie umawiałam się osobiście, ale nie mam do Ciebie innego kontaktu, mam nadzieję, że nie jesteś bardzo zły :) ) i zmarnuję mu pół soboty, żeby rozszerzyć wiedzę. Postaram się nie eksploatować ciągle jednej osoby, bo będzie pluć jadem na mój widok, więc potem umizgnę się do następnych. Gdyby ktoś chciał na ochotnika pouczyć mnie czasem, to bardzo się będę cieszyła.

Planuję przy okazji wyciągnąć nieco wspomnień, bo przecież jestem tyle meczów do tyłu… No w każdym razie – każdy męczennik mile widziany. :) Zgłoszenia proszę wysyłać przez facebooka, ewentualnie mysleiczytam@gmail.com. Tylko nie róbcie dowcipów kolegom, zsyłając im mnie na karki, bo podpadniecie obu stronom. Będą bęcki na treningu i paszkwil na blogu. :) Ochotnik, przypominam, zgłasza się sam, a nie jest wypychany przez miłych kumpli.

Pomaganie jest fajne i daje wiele korzyści nie tylko temu, komu się pomaga, ale także temu, kto pomaga. Husaria zdobyła mistrzostwo pierwszej ligi, pomogła nam tym samym zadzierać nosa jeszcze wyżej, niż mieliśmy, a do tego cały sezon poprawiała nam humor (czy tam Wam, bo mnie jeszcze nie było), pokonując kolejne szczeble do tego mistrzostwa. I uważam, że my, kibice, też musimy pomóc Husarii. Nie tylko jadąc na mecz i drąc dzioba. Poza wrzaskunami nasi ulubieńcy potrzebują pieniędzy. Tak, wiem, gdyby któryś kibic się nagle wzbogacił, podzieliłby się z zespołem. Wzbogacenie przyjdzie, albo nie, a trenować i grać trzeba już. Nie mamy takiej forsy, żeby się zrzucić na nich, ale mamy co innego. Mamy znajomych… Jak widać we wszystkich dyscyplinach, forsę z budżetu i od sponsorów  dostają nie ci, którzy wygrywają. Dostają ci, którzy najwięcej luda przyciągają na swoje imprezy. Pogoń nie zgarnęła trzech baniek za sukcesy, bo ich głównym sukcesem jest to, że mają siłę biegać te 90 minut po boisku. Zgarnęła je dlatego, że ściąga pięć tysięcy kibiców na trybuny. Różnej jakości, ale pięć tysięcy. Jeśli uda nam się nagonić tysiąc osób na każdy mecz, zainteresowanie Husarią wzrośnie. Wzrośnie też zainteresowanie samym futbolem amerykańskim. Chciałabym ( a mam nadzieję, że większość z Was także), żeby w telewizornii można było oglądać transmisje meczów chociaż TopLigi. A telewizornia przychodzi do mas. Pod wpływem niniejszych wypocin, z moich znajomych zainteresowanie przyjściem na mecz wykazało siedemnaście osób (matko, jak się zaraza szerzy :) ), z czego jedenaście w Szczecinie. Gdyby podobnym sukcesem wykazał się każdy, kto był w Białymstoku (zawodników nie liczę, oni pewnie już wszystkich, których mogli przyciągnęli), to pojawiłoby się prawie czterysta nowych twarzy… Plus te sześćset, które już przychodzi i mamy tysiaka.

Trzeba jednak pamiętać, że coś trzeba tym nowym zaproponować, poza samym meczem. Strzałem w dziesiątkę na pewno są konkursy w przerwie, bo nic tak Polaka nie przyciąga, jak możliwość zdobycia czegoś za darmo… Dodatkowo gość, który wygra szaliczek, będzie się cieszył (więc przyjdzie na następny mecz, bo było super), będzie się nim chwalił i wirus FA będzie się szerzył dalej. Na pewno potrzebne jest zaplecze socjalne (to wiedziałam ZANIM pojechaliśmy do Białegostoku) i nie chodzi tylko o toalety. Mecz trochę trwa, ludzie robią się głodni. Na meczu z Kings Kraków można było przekąsić co nieco i jak widziałam, szybciej kończyło się żarcie, niż chętni na nie. Plus dla organizatora – ludzie zamiast szwendać się po okolicy, zjedli na miejscu i oglądali spotkanie.

Reklamując futbol zachęcamy do przychodzenia całe rodziny, po pierwsze – bo grupą raźniej, po drugie – bo to więcej ludzi na trybunach. Rodzina zawiera zwykle bagaż genetyczny. Bagaż do lat dwunastu może być bardzo średnio zainteresowany grą, nawet jeśli na boisku jest ulubiony wujek. Wujka za rusztowaniem berbeć nie rozpoznaje, siła uczucia zatem słabnie. Bardzo dobrym pomysłem były namioty na potomstwo. Miauczące potomstwo to zwykle podstawowy powód opuszczenia imprezy przez starych. W namiotach młodzi się nie nudzą, smaruje im się dzioby w zwierzątka, czy motyle – to trochę trwa, potem się młody chwali malunkiem, to znów trwa (im większa rodzina na trybunach, tym dłużej) i spokojnie dosiedzi do końca meczu. Dać im jeszcze po balonie i kłopot z głowy. Tylko wyjście z namiotu powinno być w przeciwną stronę, niż płyta boiska, bo  mali ludzie mają skłonność do zwiewania w kierunku najmniej pożądanym. Przydatne mogłoby być uwiązanie, ale każdy, kto prowadził dwa psy na smyczy wie, że dwa sznurki= supeł nie do odplątania. Przy kilku linkach mogłyby się maluchy splątać w sieć, której by Spiderman pozazdrościł. Wprawdzie gwarantowałoby to unieruchomienie, ale też i wrzask na częstotliwościach szkodliwych dla zdrowia. Przedłużyć cierpliwość berbecia można za pomocą lodów i innych oblepiaczy. Na meczu z Falcons Tychy był pojazd z lodami, na meczu z Kings Kraków widziałam watę cukrową  - w tę stronę należy zmierzać, żeby przyciągnąć ludzi. Do tego stoisko z pierdziawkami i bańkami mydlanymi i młodych kibiców mamy z głowy. Oprawa meczu w stylu festynu rodzinnego zagwarantuje nam sporo oglądaczy, zwłaszcza że boisko przy Witkiewicza sąsiaduje z dwoma dużymi osiedlami.

Moje kubeczki, najładniejszy gdzieś wsiorbało, muszę 
zrobić śledztwo.
Inną formą promocji zespołu są gadżety. Jestem szturchnięta umysłowo na punkcie gadżetów, więc czuję się właściwie ekspertem w tej sprawie :) Gadżet ma dwa zadania. Pierwsze w kolejce, choć drugorzędne w znaczeniu jest przysparzanie forsy. Drugorzędne jest dlatego, że w naszej rzeczywistości na gadżetach zarabia się dość średnio, chyba, że się jest FC Barceloną. Na zarabianie przyjdzie czas za chwilę, teraz gadżet ma pełnić swoją drugą i zasadniczą funkcję, mianowicie reklamować sport i drużynę. Będąc na stadionie Arsenalu, dotarłam do ichniego sklepu z gadżetami i straciłam mowę na dwie godziny. Cokolwiek macie w domu, tam było z logo ulubionej drużyny. Od pampersów i śpioszków po pokrowce na motory, deski klozetowe, złote spinki do mankietów. Prezerwatywy, breloczki, szczoteczki do zębów –wszystko, co tylko przyjdzie do głowy. W cenie od kilku ichnich groszy po tysiące funtów. I tu jest klucz do sukcesu.                                                      Moje trofea w temacie smyczowym.


Nasza drużyna jest młoda, wielu fanów jeszcze nie ma, takich, których stać na drogie gadżety chyba ze dwóch się znajdzie. Dlatego trzeba zacząć od gadżetów za symboliczne pieniądze. Typu przypinka, smycz, breloczek, opaska odblaskowa, kubek (zwłaszcza kubek, bo zbieram :) )… Takie cosie będą szybko schodziły, bo rodzice dadzą młodzieży pięć złotych, żeby się odczepiła i młodzież może latać co chwilę do sklepiku i kupować różne bzdety. Potem te bzdety będzie nosił tatuś, siostra, mamusia, dziadek i kogo jeszcze obdarują. Husaria będzie dyndać przy kluczach, majtać się na szyjach, przylepiać do tornistrów… Jakże obciachowe jest noszenie znaczka odblaskowego, a jaką dumą może napawać noszenie opaski na rękę z logo ukochanej drużyny! A koleżanki i koledzy będą pytać – co to? I fama o zespole będzie się niosła, ludzie się będą interesować i przychodzić na mecze. Za ludźmi będą iść sponsorzy i góry pieniędzy… :)

Znaczek przygotowany przez kibiców.

Porządniejsze i droższe gadżety w chwili obecnej można robić na zamówienie. Na przykład ekskluzywna replika koszulki ulubionego gracza, albo parasolka z logo drużyny, termiczny kubek, limitowana seria bluz czy koszulek kibica… Robimy po przedpłacie, jeśli się zbierze odpowiednia ilość chętnych.

Poza noszeniem gadżetów można robić różne akcje… Ja wiem, że Husaria od dawna pomaga bez rozgłosu, oglądałam i czytałam na stronie, ale od czasu do czasu można zrobić coś z hukiem. Na przykład nabór do drużyny… Powiedzmy, że rusza we wrześniu, powiedzmy, że 15 września. Dwa tygodnie wcześniej, w niedzielę, w najbardziej uczęszczanym miejscu prawobrzeża zbiera się ekipa z piętnastu osób, kibice w koszulkach, jakie mieliśmy w Białymstoku, zawodnicy we własnych, wszyscy z ulotkami. Można mieć zestaw odzieży do przymierzenia i zrobienia sobie zdjęć (jak na przykład zrobiła na finale TopLigi drużyna Crusaders Warszawa - zdjęcie Mojej Bratanicy z facebookowej strony warszawskiej drużyny), można mieć dwie piłki i zachęcać młodzież i dorosłych do rzucania… Rozdajemy ulotki zapraszające na trening. Tydzień później robimy analogiczną akcję w najbardziej uczęszczanym miejscu lewobrzeża… I już fama o drużynie się rozchodzi, ludzie się dowiadują, że mamy taki sport…

W październiku jest Międzynarodowy Dzień Psa i Kota (czy jakoś tak), spikamy się z dwiema czy trzema fundacjami (służę kontaktem), fundacje załatwiają wjazd do Galaxy czy do Kaskady, a my w ekipach dwóch kibiców i zawodnik, albo odwrotnie, łazimy z puszkami i zbieramy na zwierzaki, przy okazji informując, kto my jesteśmy i zapraszając na mecze. Korzyści wiele – świetna zabawa dla zbieraczy, kasa dla zwierzaków, nowi ludzie zainteresowani tematem.                                                  
W czerwcu zaczyna się sezon na wypadki drogowe. Potrzebna krew. Robimy przy okazji meczu, albo pomiędzy, festyn, na który zapraszamy autobus ssący (odpowiednio wcześniej przynajmniej kilkunastu ludzi musimy mieć przygotowanych do krwawienia) i dalej do przodu.

Pomysłów są setki, trzeba je tylko odpowiednio dopracować. Przy niewielkich nakładach finansowych, średnich wysiłkach osobowych można sprawić, że Husaria będzie bardziej popularna, niż Pogoń. Przyzwyczajono nas, że zawodnicy są niczym gwiazdy na niebie – błyszczą (albo nie), ale nic więcej pożytku z nich nie mamy. Kiedy pokażemy, że Husaria jest z ludźmi i dla ludzi, będzie nas, kibiców, znacznie więcej. Z fajnymi ludźmi po prostu weselej spędza się czas…

Tylko musicie panowie obiecać, że Wam palma nie odbije, jak się zacznie kocioł z wielbicielkami :) Bo terapię Wam zapewnimy, ale nie jest przyjemna :D


Wrzucam dzisiaj, bo jutro idę oddawać krew, a potem łapię dzikie koty do sterylizacji, więc zwyczajnie nie będzie kiedy…

poniedziałek, 29 lipca 2013

10. Afterparty i bredzenie w upale.


Po ostatnich emocjach w Białymstoku, tak jakoś dziwnie mi, że chwilowo niczego więcej nie będzie… Ludzie twierdzą, że mam pisać o wszystkim, ale przecież wszystko nie jest tak interesujące, jak Husaria… J

 W ramach zdobywania okołohusarskich wrażeń, udałam się na afterparty w klubie Elefunk… Początek imprezy wyznaczono na godzinę 21.00 i pi razy drzwi o tej porze pojawiłam się w klubie z Moją Przyjaciółką. Nie załapała się na wyjazd do Białegostoku, z powodu mniejszego „potrącenia”, ale w miejscowych imprezach chętnie uczestniczy. J  Weszłyśmy do klubu, ale nikogo jeszcze nie było, udałyśmy się zatem na przechadzkę po okolicy. Coś gdzieś dudniło, sprawdziłyśmy, co. Okazało się, że żadne fascynujące sprawy, więc wróciłyśmy pod klub. Pod klubem już czekała Kaśka N ze Swoim Husarzem. Po Kaśce J ani śladu, podobnie jak po reszcie. Użyłam środka komunikacji i dowiedziałam się, że Kaśka J i jej małż właśnie wychodzą z domu. A mieszkają na jakimś wypierdziejewie, z którego się jedzie cztery dni i trzy noce, często zmieniając konie! Oczyma wyobraźni widziałam nas czekające tydzień, aż wszyscy wreszcie zbiorą się do kupy… Zeszłyśmy na dół i okazało się, że jest całkiem dużo luda. Elefunk okazał się klubem bardzo rozczłonkowanym i pełnym milusich zakamarków. W jednym z większych siedziało nasze sportowe towarzystwo. Byli zawodnicy ze swoimi pięknymi dziewczynami (chciałam napisać, że z połówkami, ale w klubie połówka oznacza wyłącznie porcję alkoholu), władze, obaj Koledzy Dnia, a także Mój Współtowarzysz Podróży… Kaśki A ciągle nie było.

Jeśli się spodziewacie, że ze szczegółami opiszę, co się działo, to muszę Was rozczarować J Tego typu imprezy są dla mnie wydarzeniami osobistymi, na których wszyscy się mają czuć swobodnie, a nie sprawdzać, gdzie jestem, żeby nie zostać obsmarowanym. J  Chcę wszystkich poznać takimi, jakimi są, a nie takimi, jakimi chcieliby być opisani. I zwyczajnie – mogą mnie przecież na następną imprezę nie wpuścić. J Jeśli chcecie wiedzieć, jak się bawi Husaria i jej wsparcie, musicie po prostu przyjść na kolejne spotkanie…

Dlaczego zaczęłam zatem temat? Ano dlatego, żeby pobudzić ciekawość … Mogę Wam napisać, że Husaria bardzo miło wita wszystkich, bez względu na to, czy rozpoznaje twarz, czy nie. Wspominki z Białegostoku początkowo zdominowały dyskusję, więc osoby, które nie były, mogły się czuć nieco wyalienowane, ale szybko przeszliśmy do tematów przyszłościowych, o których gadać mógł już każdy. Z niecierpliwością czekamy na zapowiadaną paradę, która ma się odbyć drugiego sierpnia, a także na piaskowe zabawy w ostatni sierpniowy weekend. A Kaśki A ciągle nie było.

Nieoczekiwanie dla siebie okazałam się dość znaną osobą. Bardzo mi było miło słyszeć, że wielu zawodników czyta te moje wypociny, a jeszcze milej, że sporej grupie się podobają. Pytano mnie, skąd pomysł… Zaczęłam pisać, bo wielu znajomych się pytało, co mi odbiło i o co w tym całym futbolu amerykańskim chodzi. Lubię gadać, ale nie cały czas to samo, więc stwierdziłam, że lepiej będzie to spisać i wysłać zainteresowanym linki. Linki wymknęły się spod kontroli i już pierwszego dnia dostały się na stronę facebookową Husarii, co sprawiło, że nie piszę już dla znajomych, ale dla wszystkich, którym się chce czytać. A jak pokazują statystyki – to całkiem spora grupa… (Kaśki A dalej nie ma.)

Wracając jednak do imprezy… Szłam na balety z nastawieniem, że poza nawiązywaniem znajomości zwyczajnie sobie potańczę, zatem kiedy tylko muzyka okazała się bardziej sprzyjająca (bo generalnie grało zupełnie nie z mojej bajki), razem z Kaśką J udałam się na część ruchową imprezy. Pan puszczał dymy, żeby ukryć niewielką ilość tańczących, ale to na długo nie wystarczało. Coraz więcej ludzi ustawiało się wkoło, podziwiając sześć tańczących desperatek. Pomyślałam, że można by się przejść z czapką i zebrać trochę grosza na przyszłość, ale jak raz nie miałam czapki… Pojawiły się dziewczyny, które wspierają Husarię w przerwach meczów i tańcami umilają publice oglądanie. Odstawiły swoje szoł i chyba to trochę poruszyło w husarzach taneczne kawałki duszy, bo więcej zawodników pojawiło się koło nas. Kaśki A nie było wciąż i zaczynało nas to już irytować (szczęśliwy był chyba tylko Jej Syn). Szczuliśmy Kolegę Dnia A, który dysponował numerem jej telefonu, żeby wysłał zaczepnego sesemesa. Jednak niektórzy bali się, że po nim Kaśka A dostanie długotrwały ZOMZ od małża i powściągnęliśmy zdrożne chęci. W końcu zaraz parada i po prostu MUSI na niej być. Ustaliliśmy, że po paradzie  znów się gdzieś wypuścimy, bo jakoś tak wesoło w kupie. Może się uda rozszerzyć imprezę – niniejszym zapraszam wszystkich chętnych, o szczegółach na pewno napiszę, kiedy tylko się dowiem, co z tą paradą…

Szalejąc wszędzie zupełnie straciłam rachubę czasu i o wpół do trzeciej zorientowałam się, że ciut późno się zrobiło. Gdyby nie to, że w sobotę miałam w planie kolejną imprezę, którą w dodatku sama organizowałam, zostałabym i do rana, bo jakoś spać się nie chciało. Poczucie obowiązku wygrało i wraz z Moją Przyjaciółką opuściłam klub, mimo protestu obu Kolegów Dnia. Do domu dotarłam przed czwartą i udałam się na spacer z psem. Obudziliśmy pół osiedla, bo w bloku naprzeciwko mieszka mały dziamgot, który mojego olbrzyma nie lubi. Nie lubi właściwie wszystkiego, co przechodzi koło jego balkonu, budząc mnie o kretyńskich porach, teraz więc z lekką satysfakcją patrzyłam, że obudził swoich właścicieli. Sąsiadów pozostałych bardzo gorąco przepraszam. Zemsta czasem wymyka się spod kontroli. Żeby nie było zbyt różowo, moje zoo się zrewanżowało, uznając, że trzy godziny snu to jest to, co powinno mi wystarczyć. Od siódmej  w sobotę już działałam.

Po pełnej emocji sobocie niedziela nadeszła leniwa i wściekle gorąca. W wysokiej temperaturze w mózgu różne zachodzą procesy, zatem przeglądając stronę www.plfa.pl, czyli stronę oficjalną mojej nowej ulubionej dyscypliny sportu zauważyłam dużo fajnych informacji. Wyczytałam, że mamy już ponad siedemdziesiąt drużyn, że mamy też reprezentację naszego kraju (to akurat wiedziałam wcześniej, Bratanica przywiozła mi koszulkę reprezentacji z finału TopLigi),  i że w sztabie tejże znajduje się kto? Tadam tadam! Nasz ulubiony trener, Olaf Werner! J Nie wiem, jak reprezentacja, ale defensywa ma szansę być na najwyższym poziomie, gdyż ponieważ nasz trener dostał w swoje ręce moją ulubioną formację… Pękając z dumy gmerałam dalej. Pooglądałam sobie inne drużyny i wyciągnęłam dużo różnych wniosków. Futbol amerykański jest, jak sama nazwa wskazuje – amerykański, w związku z tym większość drużyn brzmi amerykańsko także. Husaria swoją nazwę wybrała idealnie – polska formacja wojskowa, z której jesteśmy dumni od wieków, budziła przerażenie w przeciwnikach i ślepe uwielbienie wśród swoich. Git – rozumiem, nasi też tak chcą.  A inni? A inni to już różnie… Zaczynając od TopLigi – Kozły Poznań mogłyby budzić  wątpliwości, bo u mnie w rodzinie kozioł nie jest pozytywnym zwierzakiem. A to jest uparty, a to śmierdzi… Jednak każdy, kto widział atakującego kozła (i nie chodzi mi o te trykające się na poznańskim ratuszu małe blaszki), a tym bardziej ten, kto przed takim kozłem zwiewał w podskokach, może sobie wytłumaczyć przyjęcie rzeczonej nazwy, szczególnie przez poznańską drużynę. Do Kozłów mógłby pretendować także Lublin, bo też ma to zwierzę w herbie, ale tam ostatnio trwała dyskusja, czy kozioł powinien chodzić w majtach, czy też w/w odzież go ośmiesza, więc chyba dobrze, że zawodnicy lubelscy wybrali sobie Tytanów… Pozostałe drużyny TopLigi brzmią wybitnie zagranicznie. Trochę mnie rozbawiła drużyna Warsaw Spartans, bo przecież Spartanie to mieszkańcy Sparty, ale w sumie – co mi to przeszkadza? Może powstanie kiedyś drużyna łódzkich Rzymian? Większość zespołów wybiera nazwy drapieżnych zwierząt, sugerując krwiożerczość i nieustępliwość zawodników. Nazwy anglojęzyczne są o tyle uzasadnione, że po przetłumaczeniu na nasze, te wszystkie Sowy, Orły, Jastrzębie, Pumy i inne takie sugerowałyby raczej jakieś ekologiczne przedszkole, a nie ligi ociekającego testosteronem sportu… Niektóre drużyny wyjątkowo trafnie dobrały sobie nazwy. Gdzież bowiem mogą grać Anioły? Tylko w Toruniu, pod okiem wiadomych sił opiekuńczych. W którym mieście mamy Świętych? Oczywiście – Częstochowa. Królowie różnych maści i odmian zasiedlają Kraków. Podobała mi się szalenie druga drużyna Warszawskich Orłów… Oplułam monitor, gdyż przeczytałam: Warsaw BEagles… Czemu mnie to rozbawiło? Beagle to bardzo ostatnio popularna rasa psa. Sympatycznego i przyjaznego… Taki mały misunderstanding wyszedł, przez jedno głupie B… Przeglądając strony amerykańskie różnych sportów stwierdziłam, że od tego angielskiego się raczej nie odczepimy. White Socks brzmi dumnie. Białe Skarpety – dość wesoło. Choć  z drugiej strony – mamy dużo różnego rodzaju sprzętu do mordowania, który można zaadaptować na nazwę. „Czołgi Legionowo”, „Armaty Pruszków”, „Noże Wołomin”… Tylko jedna uwaga… Wybierając nazwę drużyny, należy pomyśleć o kibicach. I to nie o to chodzi, że kibic się może nazwy wstydzić… Po prostu może jej nie dać rady wykrzyczeć… Zwyczajnie – spróbujcie kibicować drużynie, która się nazywa Master-Pol Broncos Sucha Beskidzka… Oczywiście, że się da, ale jednak może warto nie utrudniać? Przynajmniej na początku?

piątek, 26 lipca 2013

9. Białystok 20.07.2013 - reszta meczu, szał radości i głupoty w międzyczasie...


Miód na serce leją mi Wasze pozytywne opinie, zaczynam się tylko martwić, czy nie zawiodę. :) Z każdym kliknięciem licznika wzrasta presja, a w wolnej chwili napiszę Wam o tym, gdzie nas czytają. :)
Wracamy do sedna, bo chwilowo JEST o czym pisać i bzdetami zajmować się nie muszę.
Przerwa nastąpiła bardzo znienacka. Czas na meczu płynie zupełnie inaczej, niż w rzeczywistości. Półtorej godziny na wykładach, czy pół godziny na stomatologicznym fotelu trwają średnio dwa tygodnie, godzina na meczu nie wystarcza, żeby się po głowie podrapać.. Trzy godziny mijają jak z bicza strzelił, wlokła się tylko ostatnia minuta :) Dlatego byłam bardzo zdziwiona, kiedy wszyscy ewakuowali się z boiska. W przerwie były konkursy dla publiczności i tańce zespołu. Nie pamiętam w jakiej kolejności, ale to bez znaczenia, bo oferta skierowana była do zawodników i kibiców Lowlanders. :) O ile tańce mogłam zrozumieć  - na trybunach siedziała większość obserwatorów, trudno było pokaz robić plecami do nich, o tyle do konkursu można było chyba choć jedną osobę od nas zaprosić? Żona Męża E się zgłaszała bardzo energicznie, a ja ją głośno reklamowałam… Ale widać niegodniśmy :P Dlatego zrobiliśmy sobie własne pokazy i własne konkursy. Na szczęście nie nagrało się to nigdzie, a i zdjęć nie widziałam, chyba, że po prostu przyzwoity człowiek je robił i nie chce mnie bardziej kompromitować…
W przerwie koło nas naradzali się przeciwnicy i padła propozycja, żeby się podkraść i podsłuchać. Super, tylko ciężko się było podkradać na łysych błoniach boiska… Niemniej jednak kilka osób poszło w pobliże, symulując (albo i nie, któż to sprawdził?) potrzeby fizjologiczne… Chyba szpiegostwo nie przyniosło efektów, bo nie widziałam, żeby PO akcji lecieli do kadry kierowniczej. Gdy narada się skończyła zawodnicy pszczelarscy również skorzystali z wucetu. Pytanie – czemu „tualeta” była koło nas, a nie metodą „każdy smrodzi u siebie”?? :P Tak, wiem… „U siebie” dla nich znaczyło – na ulicę :P.
Zamalowałam numerki :P

W tak zwanym międzyczasie (słowo magiczne, sugerujące ataki z nadprzestrzeni :) ) zauważyliśmy, że dwóch mundurowych zabiera nam Załoganta. Chcieliśmy wyzwalać nieszczęśnika, bo wszelkie walki niepodległościowo-wyzwoleńcze mamy we krwi, dodatkowo podburzonej potraktowaniem Żony Męża E, ale wyglądał mało smutno. Do tego gesty wykonywał raczej zwycięskie, uznaliśmy zatem, że ma plan, pokona agresorów, rozbroi i za chwilę poza pierdziawkami, trąbką, bębnami i defensywą będziemy mieli do dyspozycji dwa karabiny maszynowe… Czy co tam taszczyli… Uwolnić się uwolnił, ale broni nie przyniósł. Pewnie widział, jakim wzrokiem Kaśki patrzą na przeciwnika i bał się, że resztę życia zamiast jeździć za Husarią spędzimy w białostockim pierdlu. A on z nami, bo narzędzia zbrodni dostarczył.

"Zaraz wracam" :)

Kiedy Lowlandersi rozdali już sobie wszystko, co dla siebie mieli, na boisko wrócili Prawdziwi Mężczyźni i widowisko działo się dalej.

Był taki piękny moment (niektórzy, czyli ci pod spodem, mogli nie odczuwać przyjemności), kiedy nasza ofensywa wystartowała i na jednego z naszych rzuciło się pół ula. Moment później okazało się, że piłkę ma zupełnie kto inny i pruje niczym pershing w stronę obszaru  „punkty dla nas”. Muszę powiedzieć, że przeciwnicy wykazali się dużymi zdolnościami, bo rozplątali kończyny dość szybko i wystartowali za posiadaczem piłki. W końcu go dopadli, ale mówię Wam – byłam przeszczęśliwa. W końcu ktoś jeszcze, poza mną, NIE widział piłki. :) Współczuję serdecznie zawodnikowi, który był tak świetnym symulantem, bo pewnie z oddychaniem miał spore problemy, acz sukces osiągnął imponujący. Skołować mnie nie jest trudno, ale zawodników...

Trzecia kwarta nie przyniosła zmian na tablicy, ale zmobilizowała nas, kibiców Husarii. Rozszerzyliśmy repertuar okrzyków, starając się przekazać zawodnikom naszą energię, wzmogliśmy natężenie i zwiększyliśmy ich częstotliwość. Mury Jerycha rozwalamy w trzy minuty, na Chiński potrzebujemy trzydzieści… :) Kaśka J stwierdziła, że będzie rozpraszać przeciwnika i lekuchno zadarła koszulkę. Chwilowo rozproszyła wszystkich kibiców, więc poradziliśmy jej, żeby dokonywała dywersji precyzyjniej, bo może się to źle skończyć. Koszulkę zadarła tak, że nawet paska u spodni widać nie było, ale samo ogłoszenie wystarczyło. Widziałam oczyma wyobraźni, co by się działo, gdyby podniosła ją naprawdę.

Kaśka J rozprasza brzuchem, dalej Żona Męża E, Kaśka D, Kaśka W i kibice z Białegostoku, ale za Husarią. Zdjęcie oczywiście Moniki. 

Rozpraszające też były teksty pt. idę sikać, nie patrzcie. Oczywiście wszyscy odwracali się w stronę sikacza, zapominając o tekście, który byli zobowiązani krzyczeć. W pewnym momencie bębniarze nam lekko osłabli, ale wymuszaliśmy na nich podejmowanie działalności, bo przecież nie przyjechaliśmy się tu obijać!

W czwartej kwarcie eskalacja kibicowskich rytuałów się nasiliła. Nasza defensywa czyniła cuda, ofensywa też, musieliśmy się dostosować. Już nikt nie myślał o żadnym monopolowym, tylko o aptece i dużych ilościach septolete i płukanek z szałwii… Husarze docenili zdzieranie gardeł, nastraszyli przeciwnika tak, że aż piłkę zgubił i za chwilę było +6 na naszym liczniku, czyli 19:12 w meczu. Moment później już 19:13, bo nasi byli nie do zatrzymania. W którymś momencie na ziemi pozostał jeden z Guciów.
- Czy to mój Syn? – Kaśka A szarpała mnie za ramię.
- Nie – próbowałam uratować kończynę.
- Pewna jesteś? – zaniepokojona matka utkwiła we mnie oczy identyczne z oczami żebrzącego przy stole cocer spaniela.
- No chyba, że szybciutko i niepostrzeżenie rozebrał na boku jakiegoś Lowlandersa i przebrał się w jego łaszki…
Uspokoiła się. Widać odzieranie z odzieży nie należało do ulubionych zajęć Juniora. Zajechała karetka i zaniepokoiliśmy się bardziej. Pszczoła, nie pszczoła, ale przecież walczył dzielnie… Chyba pogotowie białostockie nie ma dobrej opinii, albo leczy samą obecnością, bo się zawodnik szybko pozbierał i zszedł o własnych siłach, odprowadzany brawami z obu stron boiska.

Moja ulubiona defensywa wybiła Lowlandersom z głowy myśl o jakichkolwiek punktach, a dodatkowo tak się jakoś złożyło, że zaczynaliśmy następną akcję prawie pod „polem za sześć”. Akcja naszych poszła dokładnie po przekątnej od nas i u nas wyraźnie było widać, że chłopak zdobył przyłożenie. Na miejscu widać było inaczej, bo pokazali, że kolejna próba. W kolejnej próbie okazało się, że mamy Batmana wśród ekipy, bo zamiast biegać i męczyć nogi, postanowił zmylić wszystkich i zwyczajnie przelecieć nad defensywą przeciwnika. Prawie że o mało co mu się udało – w każdym razie zbliżył się do upragnionej linii, za którą zęby szczerzyło sześć punktów. Po takich ruchach zdobycie ich było zwyczajnie formalnością, co widzieliśmy już na własne oczy, gdyż ponieważ emocje nie pozwoliły nam zostać na przeciwnym końcu, skoro tu się działy takie interesujące rzeczy. Do zwykłych krzyków i machania odzieżą dołączyliśmy śpiewy w pozycji modlitewnej, chcąc ponieść jakąś ofiarę na rzecz pozytywnego wyniku spotkania. Pilnie uważaliśmy, żeby żadnym guzikiem, czy nawet łupieżem nie znaleźć się na boisku, bo mogłoby to poważnie zaszkodzić drużynie. Kaśka A nie patrzyła, twierdząc, że jak tylko jej oko poleci, to naszym nie wyjdzie. Uklękła tyłem do boiska, żeby jej nie kusiło, a ja nad nią telepatycznie przekazywałam jej, co się dzieje. Działo się... Po podwyższeniu wyszliśmy na prowadzenie, co spowodowało absolutną utratę zmysłów wśród naszej populacji. Tańce, hulanki i swawole prawie stanowiły konkurencję dla tego, co się działo na płycie. Ale hola hola! Jeszcze się mecz nie skończył, a gospodarze rzucali wściekłe spojrzenia i szykowali się do rewanżu. Nabuzowani byli straszliwie i zaczęłam się bać, że mi ukochaną formację połamią, ale niepotrzebnie. Wprawdzie metodą rzutową dość blisko podeszli pod nasze pole, ale zapomnieli, że mamy Marcina… Moment później sędzia podniósł piłkę do góry…

Zdjęcie Moniki, radość wszystkich... :)

I teraz się zaczęło… „Raz w roku w Skiroławkach” prawie że… Każdy ściskał i całował każdego, na razie oddzielnie na boisku się zawodnicy i na linii się kibice, ale chwilę później pękły tamy i kordony i rozpoczęła się największa impreza na białostockim boisku. Zawodnicy obu drużyn podziękowali wszystkim za doping, przy czym podziękowania naszych zawodników skierowane w naszą stronę wycisnęły nam dodatkową porcję łez. Szyk się złamał i wszyscy rzucili się na wszystkich. Prując na durch zauważyłam taszczone szampany i przypomniałam sobie, że mam na sobie bezcenną odzież. Szybko zdarłam z siebie koszulkę (oczywiście niezauważona przez kamery cały mecz, musiałam się załapać na wizję w czasie strip teasu) i schowałam głęboko. Po wpadnięciu w wir radości nie pamiętam, co robiłam. Na pewno szampan lał mi się na głowę (stąd absolutny brak fryzury i zastanawiająca woń odzieży), na pewno młodzież lała wodą, na pewno ściskałam się z ludźmi, w tym ze wszystkimi Kaśkami, przylepiały się paproszki, które zostały odpalone w celu uczczenia zwycięzców… Wszyscy skakaliśmy, darliśmy gęby, płakaliśmy i cieszyliśmy się. Wracamy do domu! Wpuszczą nas do autokaru! :) W czasie, kiedy my staraliśmy się powściągnąć szalejącą radość, organizatorzy przygotowywali się do dekoracji zwycięzców.
Nasz MVP, zdjęcie Moniki, jak większość.
Srebrne medale odebrali gospodarze, nasi zgarnęli złoto i puchar, a mvp meczu został zawodnik formacji obrony (i z tego powodu również go już rozpoznaję :P).  Ogromnie spodobały mi się podziękowania złożone przez zawodników żonie trenera. Nie wiem, jakie zasługi ma dla Husarii bezpośrednio, ale na pewno dzięki niej Olaf Werner mógł się spokojnie zająć Husarzami, wiedząc, że w domu wszystko zaopiekowane. :) Pomijam tu fakt, że robi wrażenie szalenie ciepłej i sympatycznej kobiety. :)


 Trener Olaf Werner oraz jego nieustające wsparcie - Gisela... (Zdjęcia oczywiście Moniki)


Po rozdaniu krążków dopchałam się do właściciela „mojej” koszulki i oddałam użyczoną mi odzież. Podziękowałam za całokształt i znów się spłakałam, bo otrzymałam podziękowania wzajemne bardzo serdeczne, od zupełnie obcego przecież człowieka. Szał radości trwał i trwał, aczkolwiek zajęliśmy się też pakowaniem. Panowie składający wieże transmisyjne nalali nam nieco wody do toreb, które były pod nimi schowane, ale głośno zaprotestowałam i wszystkiego nie zdążyli nam wlać. Składaliśmy, co było do złożenia i jednocześnie darliśmy się, że puuuuuuuuuuchaaaaaaar jest naaaaaaaaaaaasz! :)
Bohaterowie dnia :)
Zapadały decyzje dotyczące sposobu powrotu, ale okazało się, że powrót Husarzy potrwa trochę dłużej, bo muszą zapierniczać gdzieś w miasto, żeby się umyć po meczu. Ludność była głodna, od rana nikt do twarzy niczego nie włożył, zapadła decyzja, żeby jechać do KFC. Ustaliliśmy, że najpierw pojedziemy my i zamówimy jedzonko dla wojowników. I tak na dwa autokary nie będą żarcia mieli. Spakowaliśmy, co się dało i ruszyliśmy. Panowie kierowcy, przerażeni pewnie myślą, jaką to imprezę teraz urządzimy, nieco się pogubili. Zamiast nas zawieźć pod dworzec PKP, odstawili nas na PKS. Po krótkiej dyskusji ulegli presji i dotarliśmy między Lidl’a i KFC. Przed jadłodajnią spotkaliśmy miejscowych.


Jedni z niewielu kibiców gospodarzy, którzy zostali... Zdjęcie Moniki znów...

- O Husaria… Lowlanders wygrali, nie? – zaśmiali się, pozdrawiając nas życzliwie.
- Nie! – odwrzasnęliśmy entuzjastycznie.
Panowie się zafrasowali, ale pogratulowali sukcesu.
Na jedzenie trzeba było sporo poczekać, ale rozumieliśmy  - nie każdy ma naszykowane pięćdziesiąt porcji… Usiedliśmy, część jadła, a część czekała. Poprosiłam panią obsługentkę, żeby wstawili więcej w te piekarniki, bo zaraz tu przyjedzie drugie tyle co nas, jeszcze bardziej głodnych i samych mężczyzn. Pani, jak się później okazało, zignorowała mój komunikat, co sprawiło, że zawodnicy także musieli swoje odczekać, zanim wreszcie udało im się coś zjeść.

Czekanie się przeciągało i zdecydowaliśmy, że jednak nie będziemy się mieszać i wracamy, jak przyjechaliśmy. Limitował nas czas pracy naszych kierowców, nie chcieliśmy utknąć gdzieś pod Gorzowem i czekać, aż im się przerwa skończy. Trochę czasu spędziłyśmy na szukaniu z Kaśką A Jej Córki, która poza urokami kibicowania i podróżowania, odkryła także uroki życia towarzyskiego (zamiast się trzymać maminej spódnicy gadała z nowymi znajomymi; może dlatego, że Kaśka A nie włożyła tego jakże ważnego elementu kobiecego stroju), a także ściąganiu do auta Mojego Współpasażera. W końcu załoga była w komplecie i kompletnie schrypnięty Wodzirej Imprezy, głosem godnym Amandy Lear zapowiedział powrót.

Wbrew obawom kierowców demolki pojazdu nie było. Większość ledwo mówiła, padaliśmy na twarz, zmęczeni podróżą i niesamowitymi emocjami, każdy coś tam przeżywał wewnętrznie, od czasu do czasu odzywając się do współtowarzyszy podróży.  Kilometry mijały, a ja ciągle byłam na boisku w Bialymstoku, w koszulce Rossiego :) i skakałam w ramionach Kaśki J…

Do Szczecina dojechaliśmy przed dziewiątą, gubiąc po drodze kolejnych współtowarzyszy najbardziej radosnej podróży w 2013 roku…
Nie napisałam w poprzedniej części o drugim Koledze Dnia, Koledze A, który dzielnie wytrzymywał ataki naszej głupawki, dzielił się swoją, a w czasie i po meczu robił piękne zdjęcia, a także te, których może nie chciałyśmy ujawniać publicznie, ale już za późno… :) Nie napisałam o milionie mniejszych i większych wydarzeń, ale zwyczajnie nie dałam rady. Jedyne wyjście dla Was, jeśli chcecie wiedzieć, jak naprawdę było, jest po prostu jechać z nami!
Fragment ulubionej ekipy: Kolega Dnia S, Kaśka A, Kaśka D, Kolega Dnia A :)
Dziękuję, że jesteście tak samo pogrzani, jak ja :)

Trudno się było pożegnać, jeszcze trudniej dość do siebie. Zawsze ciężko mi wrócić do rzeczywistości po takim rolercasterze emocjonalnym, a ten jeszcze był maksymalnie intensywny. Tak, wiem, już podpadłam pod psychofankę, ale szczerze mówiąc wisi mi to kalafiorem. To było najlepiej wydane sto dwadzieścia złotych w ostatnich latach. Nie sądzę, żeby fajniej się bawiły „elyty” na Karaibach za dziesięć tysięcy.


Tak wygląda złota ekipa :)

Muszę na koniec napisać jeszcze o dwóch sprawach. Jedna to może nie moja broszka, ale szkoda mi było zawodników Lowlanders i wstyd za ich kibiców. Do końca imprezy została ich naprawdę garstka, a przecież ekipa bardzo dzielnie walczyła o każdy jard boiska. Przez cały sezon przegrali tylko jeden, finałowy mecz. Zdobyli srebro! Nie rozumiałam, czemu tego nie świętują. Siedzieli na murawie, przeżywając porażkę, a kibice nie dali im wsparcia. Gdybyśmy to my byli na ich miejscu, na pewno zareagowalibyśmy inaczej. Na miejscu pszczelarskich fanów gromko dziękowalibyśmy zawodnikom i skacząc i śpiewając przypomnieli, że mają srebro i to jest naprawdę duży powód do radości. Ja wiem, że (jak to powiedział mój siatkarski ulubieniec, Łukasz Kadziewicz) „drugi to jest pierwszy przegrany”, ale ten drugi przegrał tylko z jednym. Z tym najlepszym! Tak, wiem, kolejny przegrany finał. I co z tego? Lowlandersi – macie srebro, którego nie ma nikt poza Wami!!! Róbta imprezę i pocieszta zawodników, bo i tak nie martwicie się w połowie tak, jak oni! Coś im się należy! Chwila zmartwienia tak, rozumiem, ale potem zabawa - przecież macie drugie miejsce! Mam nadzieję, że to tylko ja nie zauważyłam, a wsparcie było, wtedy bardzo przepraszam za niesłuszne czepianie się.

A druga rzecz… Przed nami szanse na TopLigę. Super. Potrzeba pieniędzy. Jasne. Tylko trochę się boję, że kiedy znajdą się pieniądze, drużyna się zmieni. Nie martwi mnie, że ktoś przyjdzie. Nawet jeśli będzie normalny, szybko się go skrzywi. Martwi mnie, że może kogoś zabraknąć… To naturalne, składy drużyn się zmieniają, ale jeszcze ich wszystkich nie poznałam… Poza tym – bardzo bym chciała, by szansę gry w najwyższym levelu mieli wszyscy, którzy na niego zapracowali… Tyle obaw – poza tym dalej szaleńczo się cieszę. :)

I znów – dziękuję pięknie Wam wszystkim – zawodnikom, kibicom, organizatorom wyjazdu. To dzięki Wam tak świetnie się bawiłam i naładowałam swoje bateryjki… :)

I mam nadzieję – do zobaczenia wieczorem! Proszę mi zająć miejsce! :)

środa, 24 lipca 2013

8. Białystok 20.07.2013 - dużo głupot i meczu z Lowlanders połowa pierwsza...


Ruszyliśmy w stronę stadionu. Wodzirej Imprezy w czasie jazdy opowiadał nam o budynkach Białegostoku i była to bardzo pouczająca wycieczka. Dowiedzieliśmy się z niej, że Wodzirej jest w niezłej formie i w razie, gdyby nas blumeni zatrzymali, raz dwa wymyśliłby jakiś kit, żeby się odczepili. 
Dotarliśmy na miejsce. Przed opuszczeniem pojazdu Wodzirej palnął nam mowę pokrzepiającą, żebyśmy nie okazywali strachu, że cośtamcośtam, ale wszyscy na niego patrzyli, jak na czerwonego krasnala w zielonej bajce. Strach?! My?! Wolne żarty! Ekipa pięćdziesięciu osób, po siedmiuset pięćdziesięciu kilometrach!  W różnym stanie higienicznym, z różną ilością procentów we krwi! Żądna wrażeń i bojowo nastawiona! To nas się należało bać! 
Rozbawiona gromada wysiadła i ruszyła na drugą stronę ulicy, lekceważąc przepisy ruchu drogowego.
- Przepuśćcie panie! – krzyczał jeden z kolegów, pchając się z nami pod nadjeżdżające auto.
Pan w aucie wiedział, że krew się ciężko zmywa, a i blacha wgnieciona nie wygląda pięknie, więc się zatrzymał grzecznie i wyrozumiale przeczekał kawalkadę. Kawalkada uzbrojona była w klamoty i flagi. Była wielka i piękna flaga Husarii, była ciut mniejsza Pinokia i była też Elefunka…  Okazało się, że na boisko wchodzi się obok tego budyneczku, cośmy go zaobserwowali podczas porannego objazdu okolicy, a potem przez jedno boisko na szagę i dochodzimy do drugiego. Drugie, przygotowane do meczu, było częściowo ogrodzone, a przy wejściu stała miła pani, która wyciągnęła do nas rękę w geście „pandy”, albowiem bilet wstępu kosztował dziesięć peelenów.  Chwilę trwała dyskusja, że my kibice drużyny przyjezdnej i w cywilizacji tacy wchodzą na preferencyjnych warunkach, ale pani wyraźnie nie była decyzyjna, więc sprowadzono pomoc. Przypomnieliśmy o komunikacie na stronie wydarzenia, który mówił, że kibice ustrojeni w logo drużyny wchodzą za pół ceny. Usłyszeliśmy, że to dotyczyło kibiców Lowlanders, ale poprosiłam o pokazanie, w którym miejscu to było napisane… Zanim się pobiliśmy dotarli decydenci, którzy coś tam z naszym Szefem od Prawie Słonia i Innych Ważnych Rzeczy coś ustalili i przepuszczono nas przez bramkę licząc głośno.  Jeśli ktoś coś płacił, to ja na pewno nie, a jeśli mam coś komuś z tego tytułu oddać, to niech się odezwie. Tylko pamiętać, że wiem, po ile były bilety! :P

Zanim nas wygonili, pewnie myśleli, że pobijemy ich kibiców. ;) Zdjęcie Moniki, więcej na fb Husarii.

Weszliśmy na boisko i ruszyliśmy w stronę naszych. Kiedy dotarliśmy na miejsce, otrzymaliśmy polecenie przejścia na trybuny. My jesteśmy grzeczni, poszliśmy bez słowa, przeszkadzając ulubieńcom w rozgrzewce, bo mało miejsca na marsze zostawiono, tworząc obiekt. Wolne były ostatnie trybuny, na samym końcu. Siarowo z nich widać, ale kto późno przychodzi ten leje jak z cebra, mówi przysłowie. Zanim zdążyliśmy się rozsiąść, pojawił się człowiek, który kazał nam się stamtąd zabierać. Mówił grzecznie, jasne, ale używał wyrazów, które sprawiły, że krew się w nas zagotowała.  Usłyszeliśmy najpierw, że nie możemy tu siedzieć. Zirytowany Mój Współpasażer zapytał, dlaczego. Odpowiedziano mu, że całe trybuny są dla kibiców Lowlanders. Dla nas naszykowano ławki po drugiej stronie. Popatrzyliśmy we wskazanym kierunku i zauważyliśmy cztery ławki, typ przystankowy.  Nie robiły jakiegoś wielkiego wrażenia, więc pomysł spędzenia na nich najbliższych godzin się nie spodobał. Stwierdziliśmy, że przecież wszystko jest wolne, a nas nie tak dużo, że nie będziemy przeszkadzać. Pan był nieubłagany. Oni przygotowali szoł, a my musimy iść tam, gdzie nasze miejsca…  Pierwsza myśl była – a pocałujta w odwłok wójta, ale po chwili stwierdziliśmy, że kit. Idziemy.  Będziemy przynajmniej bliżej naszych. Mój Współpasażer po chwili oporu dał się skierować we właściwą dla plebsu stronę i znów poprzeszkadzaliśmy naszym w rozgrzewce, poza spacerowaniem dokładając żądania, że mają skopać tyłki Lowlanders, bo nas tak brzydko potraktowano. Padły stosowne obietnice, co przyczyniło się do uspokojenia atmosfery.

A tu wylądowaliśmy... Na zdjęciu od lewej: Kaśka A, Kaśka W, Kaśka J oraz kawałek kibiców szczecińskich i białostockich, ale wszyscy za Husarią. Zdjęcie własne...

Po drugiej stronie stała wieża transmisyjna. Wieża zbudowana była z dość wiekowego rusztowania i folii. Na niej stała kamera.  Ławki przestawiliśmy tak, żeby nam było wygodnie i żeby nie przeszkadzać zawodnikom, bo wcześniej prawie siedzieliśmy im na jedzeniu i piciu. Stanęły po dwóch stronach wieży. Rozłożyliśmy się z klamotami i piwosze uznali, że warto przed meczem skorzystać z toalety. Może i warto, ale trzeba było ją ze sobą przynieść. :P Toaleta nie została uwzględniona jako sprzęt pierwszej potrzeby. W sumie słusznie – najważniejsza na boisku, poza zawodnikami i sędziami jest piłka, kiblem nikt nie gra :P Ekipa, której pęcherze oczy zasłaniały wyruszyła na poszukiwania. Dość energicznie, z wiadomego powodu. Ekipa była żeńska, panowie kontemplowali okoliczne krzewy (TEN moment to jedyna chwila, kiedy żałuję, ze nie jestem facetem J).  Zostałam na miejscu. Nie było siły, która by mnie teraz zmusiła do opuszczenia terenu. Pomagałam przyczepiać jedne rzeczy (banery reklamowe) do innych rzeczy (wieży transmisyjnej).  Było ciut trudno, bo rzeczy nie były kompatybilne… Taśma klejąca była dobra w jednym miejscu, ale w drugim już absolutnie nieskuteczna. Propozycja zrobienia malutkiej dziurki w szmacie, nawet takiej tyciutkiej, tyciuteńkiej spotkała się ze sprzeciwem.  Wróciła ekipa poszukiwawcza, informując nas, że wucetu nigdzie nie ma i trzeba użytkować okoliczną przyrodę, ale że jest kłopot, bo przyroda jest antykobieca i wymaga dodatkowego ekwipunku w postaci parasolki. Widząc, że biedzimy się z tymi banerami Kaśka A przypomniała sobie, że ma przecież agrafkę i pobiegła gmerać w swojej torbieli. Torbiel miała dużą, gmeranie trwało, a  mnie oświeciło, że ja mam przecież dwa komplety agrafek, które mi zostały z ostatniego kongresu. Przypięłyśmy pięknie dekoracje i mogłyśmy nieco odetchnąć przed kibicowaniem.  Emocje buzowały, czekaliśmy też na ten szoł, co to dla niego zostaliśmy przegonieni z trybun. Sprawdzaliśmy, czy trąbki i inne pierdziawki działają, przymierzaliśmy się do zajęcia pozycji. Prowadzący coś ględził do mikrofonu, ale u nas nie było słychać za dobrze, minuty przesuwały się…

Zdjęcie ze strony https://www.facebook.com/bifotoreporter
Husaria i flaga...

I wreszcie wbiegła na boisko nasza Husaria… Dymiło jak u nas, leciał chorąży z wielką flagą (jak to nasza), a za nim zawodnicy. Muzyki nie słyszałam, jeśli była, ale i tak pikawa chodziła. Oczywistą  oczywistością jest, że zareagowaliśmy żywiołowo. Po naszych wbiegli gospodarze . Ja jestem nieobiektywna, co jest chyba naturalne, ale myślę, że nawet obiektywny potwierdzi moje odczucia. J Dodatkowo mam zryty beret i bujną wyobraźnię, więc żółto-czarne sylwetki od razu kojarzą mi się z pszczółkami. Męska pszczółka, jak pamiętają wychowani w czasach, kiedy jeszcze żyły dinozaury, nazywa się Gucio. No. I ekipa takich Guciów wbiegła na boisko dzierżąc flagę. Ponieważ nasza była tak ze trzy razy większa, ta ich, też piękna przecież, wyglądała jak kawałek żółtego sera zatkniętego na wykałaczce… Jednocześnie ruszyło szoł - w trybuny odpalono dymy. Z czterech dystrybutorów puszkopodobnych dymiło na przemian – na żółto i na czarno, a zgromadzona publika podniosła do góry kartki papieru, na przemian sektorami – żółte i czarne. Koniec szoł.  Jak na powód do wywalania gości – bardzo średnie, że powiem eufemistycznie. Ale z drugiej strony – kiedy patrzyliśmy na tonących w dymie ludzi (zwłaszcza „czarne” sektory robiły wrażenie), to cieszyliśmy się, że nas tam nie ma. Pewnie nieszkodliwe te smogi, ale jednak. Nie należy mieszać  środków odurzających i tego się trzymamy…

Zdjęcie ze strony https://www.facebook.com/bifotoreporter
Lowlanders i flaga...

Dziewczyny i żony zawodników, a także sąsiadki i inne krewne dostały od nich niebieskie koszulki, żeby wyglądać jeszcze bardziej bojowo. Ja też dostałam od jednej współoglądaczki.
- To tego wielkiego zawodnika – uprzedziła.
- No najmniejsza tu nie jestem – odpowiedziałam i uśmiechnęłyśmy się do siebie.
Łapy mi się trzęsły, kiedy ją na siebie wdziewałam, bo do koszulek mam stosunek bardzo emocjonalny. W swojej kolekcji mam kilka sztuk, otrzymanych od ulubionych siatkarzy, w tym jedną z osobistą dedykacją od Najlepszego Rozgrywającego MŚ 2006. Są to oczywiście eksponaty i tylko w wyjątkowych okolicznościach zakładam je na siebie. A tu od razu taki szok. Koszulka oczywiście na mnie nie pasowała. Kiedy ją obciągnęłam, wyglądałam jak skrzyżowanie bałwanka Michelin i Hegemona. Kiedy ją zmarszczyłam wzorem Kaśki W – wyglądałam, jakbym miała na sobie dwa hula-hop. Stwierdziłam, że lepiej i wygodniej wyglądać jak przybysz z Matplanety. U góry za szeroka, na dole na styk, a jeszcze do kolan prawie. Zignorowałam propozycję zdjęcia portek i wystąpienia wyłącznie w „małej niebiesko-białej”. Głównie ze względu na to, że gdyby właściciel mi ją kazał oddać na środku boiska, musiałabym się chyba murawą zasłaniać…

W cudnej koszulce i z Kasią W. Zdjęcie Adriana...

Zakręcona jak słoik stanęłam z innymi i oglądałam rzut monetą. To znaczy nie oglądałam rzutu, gdyż z takiej odległości monety widać nie było, ale ludzi, którzy się nią bawili. Podobało mi się, kiedy przedstawiciele spotkali się na środku boiska. Może mi się w oczach mieniło, ale nasi byli jakby więksi… A może faktycznie i chodziło o zdeprymowanie przeciwnika. Kiedy tak szli do tego środka, to niczym na pojedynek… Losowanie się odbyło, losujący (jakiś słynny sportowiec) otrzymał koszulkę Lowlanders, obstawy wróciły do swoich i mecz się zaczął.
 
I teraz tak – nie pamiętam, kiedy się które zajście odbywało – czy to pierwsza kwarta, czy trzecia, poza wiadomym finałem czwartej kwarty. Dlatego nie gwarantuję kolejności ani sikania w krzakach, ani wydarzeń na boisku, ani rzucanych komentarzy i dopingu. Dlatego przepraszam za chaos, starałam się zwyczajnie opisać jak najwięcej.

Zaczynali gospodarze. Różności się na boisku działy, po czym okazało się, że mają +6 punktów.  Nasza defensywa się ciut zirytowała i podwyższenie już nie przeszło.  Pszczoły coś znów zamieszały i było kolejne +6. Spięli się do podwyższenia i kwarta kończyła się wynikiem 0-13 dla gospodarzy.  W którymś momencie nasz zawodnik, ten z typu lekki BWP (bojowy wóz piechoty – dla niewtajemniczonych), poleciał w górę. Kaśkę J zatkało.
- To mój?! – złapała mnie przerażona za rękę.
- Nie…  - spojrzałam na nią. – Ofensywa na boisku…
Mąż Kaśki J należał do kategorii Panzer Kampfwagen Panther i naprawdę trudno go było pomylić z poszkodowanym biedakiem. Jednak rozumiałam panikę – teraz wszyscy byli „nasi”. Kibicujący z nami kolega spojrzał z respektem. Uśmiechnęłam się.
- Wiesz, co będzie, jak naszego uszkodzą, nie? Nieprzypadkowo na polowaniach najpierw zabija się lwice… - mrugnęłam.
- No gdyby mojego skrzywdzili…
Kaśka J jest piękną dziewczyną, a stalowe noże w oczach czynią ją jeszcze piękniejszą. Niech się jednak Jej Mąż zajmuje graniem, a jeśli chce to zobaczyć, zrobię dla niego zdjęcie następnym razem.

Panowie na boisku spinali się, jak mogli, ekipa kibicująca zdzierała gardła (oglądając nagrania słyszałam, że skutecznie – nas była pięćdziesiątka, ich z pięć razy tyle, a to nas było słychać), w końcu udało się wcisnąć jajo w pole punktowe przeciwników.  Długo się nie cieszyliśmy, bo zaraz nam oddali…  Na koniec drugiej kwarty  na tablicy wyników było L vs H 19:6…  Rozdzwoniły się telefony.
- Ale o co Ci chodzi? – pytał Mąż E. – Przecież to taktyka jest! Podpuścimy ich, a potem za gardło i do ziemi…
- Kurde… Co się dzieje? – trzymał się za głowę inny kibic.
- Nic się nie dzieje… - ze spokojem tłumaczyłam. – Cougarsi w cztery minuty zdobyli dwa przyłożenia, a my mamy jeszcze pół meczu…
Zdwoiliśmy wysiłki wspierające. Część ekipy udała się na zakupy, twierdząc, że bez wsparcia nie dożyją do końca imprezy.
 
Każdy się denerwował po swojemu...

To, że Husaria wygra, wiedziałam od początku. Dlaczego? Powodów było wiele -  jedne obiektywne, inne subiektywne, część konkretnych, część emocjonalnych... Wymieńmy najważniejsze J
1.       Kierowcy naszego autokaru powiedzieli, że jeśli nie wygramy, nie mamy po co wracać do pojazdu.
2.       Trzeba było dowalić Lowlanders za nieładne potraktowanie kibiców Husarii.
3.       Nie po to jechaliśmy wszyscy taki kawał drogi, żeby przegrać.
4.       Lowlanders mieli stres, bo grali kolejny finał, a w poprzednim przegrali.
5.       My podchodziliśmy do meczu na większym luzie – sezon i tak był wielkim sukcesem.
6.       Kibice Husarii byli głośniejsi, niż kibice Lowlanders, czyli nasi mieli dwunastu zawodników na boisku, a gospodarze jedenastu i pół.  Jak wielkiej pomocy może udzielić pół człowieka wszyscy wiedzą.
7.       Nasza defensywa jest lepsza niż ich.
8.       Nasza ofensywa jest lepsza niż ich.
9.       Nasz trener jest lepszy niż ich i ma jeszcze fajną żonę. Że o dzieciach nie wspomnę.
10.   Mamy ogólnie lepszą kadrę i zarządzanie – dowieźliśmy na miejsce i zawodników i kibiców w najwyższej formie.
Chyba wystarczy…

W trakcie rozgrywek, ale pojęcia nie mam kiedy, lunęło nam na głowy. W pierwszym odruchu ludzie zaczęli się chować pod wieżą, ale po chwili uznali, że jednak klamoty ważniejsze, bo tam są różne utensylia, niektóre niewodoodoporne.  Spod wieży nie było nic widać, więc wylazłam na zewnątrz. Co tam woda… Deszczyk próbował nas zniechęcić kilka razy, ale nawet nie zwróciliśmy uwagi, że pada…

Afronty w przerwie i to, co najbardziej smakowite, czyli końcówka meczu -  w następnym odcinku.

I proszę o pochwały, bo powstrzymałam się i nie wrzuciłam tego wczoraj… J J J

poniedziałek, 22 lipca 2013

7. Białystok - Droga TAM - 19/20.07.2013 - tu jeszcze nic meczowego nie będzie, tylko głupoty.


Wyjeżdżając zakładałam, że wyjazd dostarczy mi materiału na trzy posty… W tej chwili zastanawiam się, czy się w dziesięciu zmieszczę :) Ale nie martwcie się, postaram się streścić, a zainteresowanym podam, gdzie znajdują się konkrety… Dodatkowo – nie będę używała prawdziwych imion, bo może uczciwi i spokojni ludzie nie chcą być wplątywani w moją chorobę psychiczną. Uczestnicy wydarzeń się rozpoznają, ewentualnie kiedy otrzymam oficjalną zgodę na podanie danych personalnych, to poprawię… I jeszcze jedno. Jestem zwolennikiem kibicowania wysokiej klasy. Możecie śmiało uwierzyć, że nie mam zamiaru nikogo obrażać, ani z nikogo się naśmiewać, chyba, że ewidentnie mi się narazi, ale to zaznaczę w tekście. Jeśli ktokolwiek po przeczytaniu tekstu poczuje się urażony, proszony jest o przeczytanie go w asyście osoby trzeciej, a jeśli ciągle będzie uważał, że jest nie ok, to proszę o kontakt i uwagę. Wyjaśnię, „co poeta miał na myśli”. Do rzeczy…

Decyzja o wyjeździe była trochę trudna. Jestem tu nowa i takie pchanie się wydawało mi się dość nachalne. Z drugiej strony – co mnie to obchodzi, „co ludzie powiedzą”, skoro to ja mam mieć radochę? Z trzeciej te kilometry… Ale z czwartej – uwielbiam się szwendać… (I tak dalej i tak dalej) … z dziewięćdziesiątej drugiej – po prostu chciałam. Próbowałam namówić koleżankę, ale stwierdziła (cytuję) „mnie jeszcze tak nie odwaliło, jak Tobie” i została. Czy chcę jechać sama? Ale jakie sama! Z pięćdziesiąt luda będzie!

Nie miałam pojęcia, co ze sobą zabrać. Znaczy wiedzieć, to wiedziałam, ale czy mi się uda użyć zabranych rzeczy? Spakowałam się minimalistycznie, żeby mnie współuczestnicy śmiechem nie zabili na starcie. Do torby schowałam czarną koszulkę, którą nabyłam drogą kupna na meczu z Kings Kraków, żeby jej w drodze nie upaćkać i godnie reprezentować swój ukochany klub na trybunach. Wzięłam też czapeczkę, bo jak reklamować, to reklamować.

Piękna i pachnąca wsiadłam do auta (nie zapamiętujcie tego za bardzo, bo konfrontacja z potworem, który wysiadł PO wycieczce może być szkodliwa dla psychiki), podjechałam pod klub PINOKIO, czyli pod miejsce zbiórki. Objechałam je dookoła i zaparkowałam tam, gdzie od początku było miejsce. Autokar już stał, ludzie grupkami i luzem też. Ustawiłam się i czekam. Po chwili pojawili się podróżnicy z różnymi dziwnymi rzeczami, które pchali do środka, a następnie padł sygnał do abordażu i rozpoczął się załadunek czynnika ludzkiego. Czynnik był przejęty, więc załadunek poszedł błyskawicznie i o 22.20 Wodzirej Imprezy dorwał się do mikrofonu. Sprawdził obecność i zadeklarował znęcanie się nad nami do Białegostoku Pomyślałam, że przecież mam w torebce nożyczki, a dzieli mnie od kabla zaledwie metr… Uspokojona obejrzałam szoł, wysłuchałam obietnic i deklaracji (było coś o demoralizacji i utracie dziewictwa różnego autoramentu), a równocześnie autokar ruszył. Wodzirej chyba przejrzał moje niecne zamiary, bo jednak oddał mikrofon i udał się na tył pojazdu. Może też nie tyle chodziło o to, że widział mord w oczach ludu, ile wypijane mu na końcu napoje, bo towarzystwo w czasie jego przemowy dość brzęczało szkłem…

Kilometry przelatywały pod spodem, rozmowy trwały, a powieki robiły się coraz cięższe… Zatrzymaliśmy się na pierwszy postój. Nałogi wysypały się z pojazdu w takim tempie, że byłam pewna, że powietrze w autokarze (bynajmniej nie świeże) zwyczajnie im szkodzi, jak rybom na przykład. Zassali te swoje ukochane dymy i uśmiechy na twarzach zwiększyły się jeszcze bardziej. Ktoś wyniósł piłkę, tę jajowatą i zaczęły się mistrzostwa parkingu. Trochę nie wychodziło, bo jajo jakby kto mydłem nasmarował – albo się wysmykiwało z rąk, albo zwyczajnie skręcało przed graczem. Jeden pasażer udał się na spacer i sprawdzał, czy kierowcy tir-ów mają dokręcone wentyle… Potem wbił się w żywopłot do połowy. Przednią połową – dodam.
- On już jest w Narni – machnął ręką Wodzirej Imprezy i kilka osób opluło piwem otoczenie.
W międzyczasie padło oskarżenie od panów kierowców, że ktoś używa środków, co to posiadanie ich w niewielkich ilościach na własne potrzeby też jest nielegalne. Wszyscy się oburzyli.
- Niemożliwe! – zarzekał się Wodzirej Imprezy. – Gdybyśmy znaleźli świnię, co ma, a się nie dzieli, wysadzilibyśmy ją natychmiast! Tu sami porządni ludzie…
Po zaspokojeniu PPP (podstawowych potrzeb podróżnika) sprawdzono obecność. Brakowało kilku osób, między innymi Kasia A zauważyła, że brakuje „takiej ślicznej blondyneczki tutaj”… Oczywiście wszystkie się odwróciłyśmy, żeby pokazać, że nic podobnego, jesteśmy (szacunkowo z 85% kibicek to były blond piękności, reszta to piękności w pozostałych kolorach). Brakująca ślicznotka, czyli Kasia W też była, tylko Kasia A jej nie zauważyła. Odnaleźliśmy pozostałe zguby i ruszyliśmy dalej.

Przy drugim czy trzecim kolejnym postoju powstał konflikt. Pan kierowca nie przewidział, że kiedy przejedzie po muldach, to się wszyscy obudzą, a kiedy się obudzą, a on zatrzyma pojazd, to będą chcieli wysiąść. Zaparkował na wyjeżdżonym placku przy drodze, jakieś 500 metrów od kompleksu stacji benzynowych i tych takich tam, co zawsze przy nich stoją. Wysiadł i udał się na koniec placka, ustawił przodem do krzaków i podziwiał liście. Zainteresowali się sprawą nasi koledzy – krzaki musiały być fascynujące, bo poszło tam sporo luda. Nie byli pierwszymi koneserami przyrody, bo smród wisiał nad okolicą niczym smog nad Tokio. Żeńska część wyprawy patrzyła na siebie z konsternacją. Z daleka widziałam, że te krzaki to głównie pokrzywy, a zdjęcie majtek w takiej okolicy gwarantuje dalszą podróż na stojąco. Tłumienie w sobie emocji jest szkodliwe dla zdrowia, zatem Szefowa zwróciła kierowcy uwagę na problem, grzecznie, acz stanowczo pytając, co MY mamy zrobić i czemu u licha nie stanął przy stacji. Kierowca wzruszył ramionami i stwierdził, że nikt nie mówił, że ma się zatrzymać. Popatrzyłyśmy się na siebie… Przerwy były niemile widziane, więc naród starał się, jak mógł. Zawiązywano na supeł, szpuntowano otwory, byle dotrwać, a pan nam tu… Rozpętała się… Znaczy zaczęto wymieniać opinie. Po chwili pan ponownie wzruszył ramionami i stwierdził, że przecież może podjechać pod stację. Zagoniliśmy na pokład ostatnich przyrodników i podjechaliśmy. Towarzystwo znów się rozlazło, niczym mrówki po przyjęciu na świeżym powietrzu. Patrzyłam na zegarek i kręciłam głową. Gdyby pan podjechał pod stację od razu, zaoszczędzilibyśmy jakieś pół godziny. I uratowali okolicę przed katastrofą ekologiczną.

Słonko już dawno wstało i świeciło mi po oczach, bo byłam blisko przedniej szyby, a jechaliśmy na wschód. Pan z radia podawał prognozy pogody, które gdzieś do Torunia były ok, a od Torunia wymieniały już Białystok jako miejsce planowanych naturalnych nawodnień. Nie podobał nam się pomysł, że będzie na nas lało, bo każdy pakował się oszczędnie i większość nie miała odzieży na zmianę. Wizja kibicowania w bieliźnie może i była pociągająca, ale obawialiśmy się, że się nasi rozproszą, a przecież nie o to chodziło…

Dotarliśmy do Białegostoku koło dziewiątej. Zwiedzając malownicze miasto udało się znaleźć stadion, tylko jakiś dziwny był… Od nas, czyli od ulicy odgradzał go kolejno (licząc od stadionu) - płot z siatki, pas gruntu i szeroki chodnik… Przejechaliśmy wzdłuż siatki (po ulicy, nie po chodniku, nie myślcie sobie!) i zauważyliśmy taki sobie budyneczek jednopiętrowy, nieduży... Niczego mi nie przypominał, poza tymi budkami, w których u nas, na Kolumba można akumulatory kupić. Konkluzja mogła być tylko jedna – wjazd jest z drugiej strony. Taaa… Jasne! Z drugiej strony też była siatka, a za nią pas zadrzewień. Konsternacja… Uznaliśmy, że zamiast marnować czas, pojedziemy do hotelu, w którym kwaterowali nasi zawodnicy. Oni na pewno wiedzą, jak się tam dostać, bo pewnie sobie trenowali tam… Pojechaliśmy. Układ ulic sprawiał, że jadąc gdzieś tam, zwiedzało się spory kawał miasta. W trakcie wycieczki krajoznawczej zauważyłam bardzo wiele małych, drewnianych domków, w różnym stanie, ale przeważnie bardzo ładnych. Stare domy to też mój fioł :)

Dojechaliśmy pod hotel, ustaliliśmy czas i miejsce zbiórki, kupiliśmy sobie cudne koszulki Husarskich Kibiców po promocyjnych cenach i wycieczka dostała czas wolny. Zanim poszłyśmy w tango uznałyśmy, że warto się poznać bardziej, bo w kupie raźniej i kupy nikt nie ruszy, jak  mówią stare polskie przysłowia. Po czym Kaśka A uznała, że za dużo nas i za podobnie mamy na imię, więc jest jedna Jej Córka i my wszystkie to Kaśki. Jest zatem Kaśka A, Kaśka J, Kaśka N, Kaśka W i pisząca te słowa – Kaśka D. Tak naprawdę, to po tych Kaśkach powinny być numerki, ale ja cymbał z matmy byłam zawsze i trudno mi było spamiętać, więc zmieniłam. Zresztą –pomysłodawczyni też nie pamiętała :P

Matki, żony i … no właśnie :) dzwoniły do zawodników - obecnych i przyszłych członków swoich rodzin, bo pomyślałyśmy, że może nam udostępnią na sekund pięć swoje łazienki. Niestety, panowie byli na odprawie/kontempluli albo coś tam innego robili, bo nie odbierał żaden. Uznałyśmy, że tylko knajpa może nas uratować, więc ruszyłyśmy w miasto. Obsługa hotelu wskazała nam azymut, a ja z tym sobie dość radzę. Dotarłyśmy na miejsce, nasi już tam byli, tylko na zewnątrz lokalu. My weszłyśmy do środka, bo wschodni wiatr szarpał odzież. Rozsiadłyśmy się przy okrągłym stole, część zamówiła kamuflujące napoje (niby uzasadniające nasze przybycie), a pierwsza z nas poszła do toalety dokonywać odświeżenia. W czasie konsumpcji kolejne kobiety ulegały metamorfozie, poznałyśmy jednego z dwóch Kolegów Dnia – Kolegę S, Kaśka A poprosiła o pomoc w zrobieniu nowej dziurki w pasku, bo portki opuszczały jej organizm i nawet znalazła zainteresowanego tą czynnością osobnika. W trakcie całego tego zamieszania zawodnicy zaczęli oddzwaniać. Kaśka A ustaliła z Synem, że zrobimy nalot ich łazienkę, i że za dziesięć minut jesteśmy. Pozbierałyśmy klamoty, Kaśka A chwyciła w garść także spodnie i ruszyłyśmy do hotelu. Po drodze odebrała pasek od zasmuconego helpera. Niestety, nie udało się zrobić dziury…Czekający na nas pod budynkiem Syn wyglądał na nieco zaskoczonego, pewnie ilością gramolących się dam, ale dzielnie ukrył panikę. Kto wychodzi na boisko, na którym po drugiej stronie stoi jedenaście czołgów, nie przestraszy się kilku kobiet… Chyba... Wdrapałyśmy się na drugie piętro i szybciutko dokończyłyśmy przeobrażanie. Kaśka A w tym czasie jak mogła to szkodziła Synowi.
- Chyba mi zabroni jeździć na mecze – westchnęła, kiedy wyszłyśmy na powietrze.
No ja na jego miejscu załatwiłabym matce zakaz stadionowy… :D Do zbiórki pozostały jakieś dwie godziny, zatem usiadłyśmy sobie wygodnie na ławeczkach pod hotelem, w pięknych okolicznościach przyrody. Rozmowy trwały, tematyka stawała się coraz bardziej wymagająca, Kaśka J dzieliła się z nami mrożącymi krew w żyłach relacjami z praktyk medycznych, chmurki kropiły deszczykiem, chwile mijały… Podszedł do nas sympatyczny człowiek, pozdrowił nas grzecznie, a Kaśka A z uśmiechem zapytała, czy może byłby uprzejmy zrobić jej dziurkę. W pasku. Zademonstrowała kłopotliwy gadżet, a pan się uśmiechnął, wrócił do swojego auta, przyniósł skrzynkę z narzędziami i w sekund pięć zrobił dziurkę. Doczekał się gorących podziękowań, portki Kaśki A przestały grozić.
 

Tu-akcja dziurkowania :)

- A ty wiesz, kto to był? – zapytała się chyba Kaśka J.
- Miły człowiek, który pomaga bliźniemu – czy jakoś tak odpowiedziała Kaśka A.
- No na pewno. Ale też trener drużyny…
Kaśka A nerwowo się obejrzała.
- To już w życiu nigdzie nie pojadę – spojrzała na okrążającego nas wielkim łukiem Syna…
 
Zasadniczo czekaliśmy, aż autokar zawodników zawiezie ich na stadion, a potem wróci po nas i nasze klamoty. Chwilę po odjeździe naszych idoli lunęło jak z wiadra. Mając blisko pod daszek zmokliśmy tylko trochę, przeczekując ulewę i zastanawiając się, co dalej. Byliśmy ciekawi, czy utaplani w błocie zawodnicy rozpoznają się, skoro wszyscy są w jednym kolorze, a jeśli tak, to po czym, bo po twarzach to raczej nie… W trakcie dyskusji niebo do nas zaburczało i wywołało niepokój. W czasie burzy nie można grać… Czyżbyśmy odbyli wycieczkę wyłącznie krajoznawczą? Okazało się, że nie, że to się tylko chmurkom tak odbiło…

Czekaliśmy i czekaliśmy i czekaliśmy… Ale wcale się nie nudziliśmy :) Żartom i śmiechom nie było  końca, wymyślaliśmy hasła dopingujące i co jedno, to bardziej rozbawiało towarzystwo. Uznaliśmy, że nie możemy naszych dobić śmiechem... Kiedy przestało padać wyszliśmy spod daszków i osłon. Wodzirej Imprezy rozdał pudełka z gumowymi błonkami i powiedział, że jeśli się błonka przerwie w trakcie używania, to można woreczkiem zasłonić,  gumką zamknąć i znów będzie super. Wywołał ogólną radość. Pudełka służyły do wydawania dźwięków ogłuszająco-zaskakujących. Zaczynaliśmy się denerwować, że nie zdążymy na mecz. Pomysł z wędrówką przez miasto zyskiwał coraz więcej zwolenników, ale przypomnieliśmy sobie, że poza swoimi klamotami trzeba jeszcze zadygać na miejsce stelaże i te tajemnicze przedmioty, które wcześniej schowano w autokarze. Poziom cierpliwości nagle wzrósł. :) Autokar w końcu podjechał, zapakowaliśmy się w mgnieniu oka i ruszyliśmy do celu naszej wycieczki.

To koniec pierwszej części. Jeśli myślicie, że długa, to chciałam wyjaśnić, że połowy nie napisałam. Na przykład o tym, że w czasie siedzenia na ławeczkach poznałam trzech pierwszych członków drużyny. :)  Od Kasi J, od Kasi A i od Kasi W… Rozpoznaję ich w prawie każdej kombinacji – w odzieży służbowej i w kaskach, w odzieży służbowej i bez kasków, bez odzieży służbowej i bez kasków… Nie rozpoznaję w wersji bez odzieży służbowej i w kaskach, ale tak ich jeszcze nie widziałam. :) Nie napisałam, że szaleje kiła i trzeba się zabezpieczać (to news od Kasi J)… W każdym razie stwierdzam, że wspólnie przejechane kilometry i prześmiane godziny bardzo łączą.

Pozdrawiam tych wyczynowców, którzy dotarli do tego miejsca. Chyba powinnam jakieś nagrody ufundować dla najbardziej wytrwałych… :)


W następnych odcinkach:

- przyjazd na miejsce i przeboje kibiców
- pierwsza kwarta meczu
- druga kwarta meczu
- przerwa prawie kulturalna
- trzecia kwarta meczu
- czwarta kwarta meczu
- HAPPY END
- powrót