poniedziałek, 29 lipca 2013

10. Afterparty i bredzenie w upale.


Po ostatnich emocjach w Białymstoku, tak jakoś dziwnie mi, że chwilowo niczego więcej nie będzie… Ludzie twierdzą, że mam pisać o wszystkim, ale przecież wszystko nie jest tak interesujące, jak Husaria… J

 W ramach zdobywania okołohusarskich wrażeń, udałam się na afterparty w klubie Elefunk… Początek imprezy wyznaczono na godzinę 21.00 i pi razy drzwi o tej porze pojawiłam się w klubie z Moją Przyjaciółką. Nie załapała się na wyjazd do Białegostoku, z powodu mniejszego „potrącenia”, ale w miejscowych imprezach chętnie uczestniczy. J  Weszłyśmy do klubu, ale nikogo jeszcze nie było, udałyśmy się zatem na przechadzkę po okolicy. Coś gdzieś dudniło, sprawdziłyśmy, co. Okazało się, że żadne fascynujące sprawy, więc wróciłyśmy pod klub. Pod klubem już czekała Kaśka N ze Swoim Husarzem. Po Kaśce J ani śladu, podobnie jak po reszcie. Użyłam środka komunikacji i dowiedziałam się, że Kaśka J i jej małż właśnie wychodzą z domu. A mieszkają na jakimś wypierdziejewie, z którego się jedzie cztery dni i trzy noce, często zmieniając konie! Oczyma wyobraźni widziałam nas czekające tydzień, aż wszyscy wreszcie zbiorą się do kupy… Zeszłyśmy na dół i okazało się, że jest całkiem dużo luda. Elefunk okazał się klubem bardzo rozczłonkowanym i pełnym milusich zakamarków. W jednym z większych siedziało nasze sportowe towarzystwo. Byli zawodnicy ze swoimi pięknymi dziewczynami (chciałam napisać, że z połówkami, ale w klubie połówka oznacza wyłącznie porcję alkoholu), władze, obaj Koledzy Dnia, a także Mój Współtowarzysz Podróży… Kaśki A ciągle nie było.

Jeśli się spodziewacie, że ze szczegółami opiszę, co się działo, to muszę Was rozczarować J Tego typu imprezy są dla mnie wydarzeniami osobistymi, na których wszyscy się mają czuć swobodnie, a nie sprawdzać, gdzie jestem, żeby nie zostać obsmarowanym. J  Chcę wszystkich poznać takimi, jakimi są, a nie takimi, jakimi chcieliby być opisani. I zwyczajnie – mogą mnie przecież na następną imprezę nie wpuścić. J Jeśli chcecie wiedzieć, jak się bawi Husaria i jej wsparcie, musicie po prostu przyjść na kolejne spotkanie…

Dlaczego zaczęłam zatem temat? Ano dlatego, żeby pobudzić ciekawość … Mogę Wam napisać, że Husaria bardzo miło wita wszystkich, bez względu na to, czy rozpoznaje twarz, czy nie. Wspominki z Białegostoku początkowo zdominowały dyskusję, więc osoby, które nie były, mogły się czuć nieco wyalienowane, ale szybko przeszliśmy do tematów przyszłościowych, o których gadać mógł już każdy. Z niecierpliwością czekamy na zapowiadaną paradę, która ma się odbyć drugiego sierpnia, a także na piaskowe zabawy w ostatni sierpniowy weekend. A Kaśki A ciągle nie było.

Nieoczekiwanie dla siebie okazałam się dość znaną osobą. Bardzo mi było miło słyszeć, że wielu zawodników czyta te moje wypociny, a jeszcze milej, że sporej grupie się podobają. Pytano mnie, skąd pomysł… Zaczęłam pisać, bo wielu znajomych się pytało, co mi odbiło i o co w tym całym futbolu amerykańskim chodzi. Lubię gadać, ale nie cały czas to samo, więc stwierdziłam, że lepiej będzie to spisać i wysłać zainteresowanym linki. Linki wymknęły się spod kontroli i już pierwszego dnia dostały się na stronę facebookową Husarii, co sprawiło, że nie piszę już dla znajomych, ale dla wszystkich, którym się chce czytać. A jak pokazują statystyki – to całkiem spora grupa… (Kaśki A dalej nie ma.)

Wracając jednak do imprezy… Szłam na balety z nastawieniem, że poza nawiązywaniem znajomości zwyczajnie sobie potańczę, zatem kiedy tylko muzyka okazała się bardziej sprzyjająca (bo generalnie grało zupełnie nie z mojej bajki), razem z Kaśką J udałam się na część ruchową imprezy. Pan puszczał dymy, żeby ukryć niewielką ilość tańczących, ale to na długo nie wystarczało. Coraz więcej ludzi ustawiało się wkoło, podziwiając sześć tańczących desperatek. Pomyślałam, że można by się przejść z czapką i zebrać trochę grosza na przyszłość, ale jak raz nie miałam czapki… Pojawiły się dziewczyny, które wspierają Husarię w przerwach meczów i tańcami umilają publice oglądanie. Odstawiły swoje szoł i chyba to trochę poruszyło w husarzach taneczne kawałki duszy, bo więcej zawodników pojawiło się koło nas. Kaśki A nie było wciąż i zaczynało nas to już irytować (szczęśliwy był chyba tylko Jej Syn). Szczuliśmy Kolegę Dnia A, który dysponował numerem jej telefonu, żeby wysłał zaczepnego sesemesa. Jednak niektórzy bali się, że po nim Kaśka A dostanie długotrwały ZOMZ od małża i powściągnęliśmy zdrożne chęci. W końcu zaraz parada i po prostu MUSI na niej być. Ustaliliśmy, że po paradzie  znów się gdzieś wypuścimy, bo jakoś tak wesoło w kupie. Może się uda rozszerzyć imprezę – niniejszym zapraszam wszystkich chętnych, o szczegółach na pewno napiszę, kiedy tylko się dowiem, co z tą paradą…

Szalejąc wszędzie zupełnie straciłam rachubę czasu i o wpół do trzeciej zorientowałam się, że ciut późno się zrobiło. Gdyby nie to, że w sobotę miałam w planie kolejną imprezę, którą w dodatku sama organizowałam, zostałabym i do rana, bo jakoś spać się nie chciało. Poczucie obowiązku wygrało i wraz z Moją Przyjaciółką opuściłam klub, mimo protestu obu Kolegów Dnia. Do domu dotarłam przed czwartą i udałam się na spacer z psem. Obudziliśmy pół osiedla, bo w bloku naprzeciwko mieszka mały dziamgot, który mojego olbrzyma nie lubi. Nie lubi właściwie wszystkiego, co przechodzi koło jego balkonu, budząc mnie o kretyńskich porach, teraz więc z lekką satysfakcją patrzyłam, że obudził swoich właścicieli. Sąsiadów pozostałych bardzo gorąco przepraszam. Zemsta czasem wymyka się spod kontroli. Żeby nie było zbyt różowo, moje zoo się zrewanżowało, uznając, że trzy godziny snu to jest to, co powinno mi wystarczyć. Od siódmej  w sobotę już działałam.

Po pełnej emocji sobocie niedziela nadeszła leniwa i wściekle gorąca. W wysokiej temperaturze w mózgu różne zachodzą procesy, zatem przeglądając stronę www.plfa.pl, czyli stronę oficjalną mojej nowej ulubionej dyscypliny sportu zauważyłam dużo fajnych informacji. Wyczytałam, że mamy już ponad siedemdziesiąt drużyn, że mamy też reprezentację naszego kraju (to akurat wiedziałam wcześniej, Bratanica przywiozła mi koszulkę reprezentacji z finału TopLigi),  i że w sztabie tejże znajduje się kto? Tadam tadam! Nasz ulubiony trener, Olaf Werner! J Nie wiem, jak reprezentacja, ale defensywa ma szansę być na najwyższym poziomie, gdyż ponieważ nasz trener dostał w swoje ręce moją ulubioną formację… Pękając z dumy gmerałam dalej. Pooglądałam sobie inne drużyny i wyciągnęłam dużo różnych wniosków. Futbol amerykański jest, jak sama nazwa wskazuje – amerykański, w związku z tym większość drużyn brzmi amerykańsko także. Husaria swoją nazwę wybrała idealnie – polska formacja wojskowa, z której jesteśmy dumni od wieków, budziła przerażenie w przeciwnikach i ślepe uwielbienie wśród swoich. Git – rozumiem, nasi też tak chcą.  A inni? A inni to już różnie… Zaczynając od TopLigi – Kozły Poznań mogłyby budzić  wątpliwości, bo u mnie w rodzinie kozioł nie jest pozytywnym zwierzakiem. A to jest uparty, a to śmierdzi… Jednak każdy, kto widział atakującego kozła (i nie chodzi mi o te trykające się na poznańskim ratuszu małe blaszki), a tym bardziej ten, kto przed takim kozłem zwiewał w podskokach, może sobie wytłumaczyć przyjęcie rzeczonej nazwy, szczególnie przez poznańską drużynę. Do Kozłów mógłby pretendować także Lublin, bo też ma to zwierzę w herbie, ale tam ostatnio trwała dyskusja, czy kozioł powinien chodzić w majtach, czy też w/w odzież go ośmiesza, więc chyba dobrze, że zawodnicy lubelscy wybrali sobie Tytanów… Pozostałe drużyny TopLigi brzmią wybitnie zagranicznie. Trochę mnie rozbawiła drużyna Warsaw Spartans, bo przecież Spartanie to mieszkańcy Sparty, ale w sumie – co mi to przeszkadza? Może powstanie kiedyś drużyna łódzkich Rzymian? Większość zespołów wybiera nazwy drapieżnych zwierząt, sugerując krwiożerczość i nieustępliwość zawodników. Nazwy anglojęzyczne są o tyle uzasadnione, że po przetłumaczeniu na nasze, te wszystkie Sowy, Orły, Jastrzębie, Pumy i inne takie sugerowałyby raczej jakieś ekologiczne przedszkole, a nie ligi ociekającego testosteronem sportu… Niektóre drużyny wyjątkowo trafnie dobrały sobie nazwy. Gdzież bowiem mogą grać Anioły? Tylko w Toruniu, pod okiem wiadomych sił opiekuńczych. W którym mieście mamy Świętych? Oczywiście – Częstochowa. Królowie różnych maści i odmian zasiedlają Kraków. Podobała mi się szalenie druga drużyna Warszawskich Orłów… Oplułam monitor, gdyż przeczytałam: Warsaw BEagles… Czemu mnie to rozbawiło? Beagle to bardzo ostatnio popularna rasa psa. Sympatycznego i przyjaznego… Taki mały misunderstanding wyszedł, przez jedno głupie B… Przeglądając strony amerykańskie różnych sportów stwierdziłam, że od tego angielskiego się raczej nie odczepimy. White Socks brzmi dumnie. Białe Skarpety – dość wesoło. Choć  z drugiej strony – mamy dużo różnego rodzaju sprzętu do mordowania, który można zaadaptować na nazwę. „Czołgi Legionowo”, „Armaty Pruszków”, „Noże Wołomin”… Tylko jedna uwaga… Wybierając nazwę drużyny, należy pomyśleć o kibicach. I to nie o to chodzi, że kibic się może nazwy wstydzić… Po prostu może jej nie dać rady wykrzyczeć… Zwyczajnie – spróbujcie kibicować drużynie, która się nazywa Master-Pol Broncos Sucha Beskidzka… Oczywiście, że się da, ale jednak może warto nie utrudniać? Przynajmniej na początku?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz