poniedziałek, 28 października 2013

4. Husaria's Spicy Band - Głosy dla Zachodniopomorskiego Hospicjum dla Dzieci 22.10.2013


Na piątkowym treningu Rossi robił łapankę. Znaczy przepraszam, namawiał do udziału w charytatywnej imprezie pt. Głosy dla Hospicjum 2013. Całkowity dochód z wydarzenia przeznaczony był dla Zachodniopomorskiego Hospicjum dla Dzieci. Super.  Do momentu, w którym nie okazało się, że trzeba tam będzie popisać się talentem wokalnym. Husaria miała śpiewać. Wyraźnie Rossi został z problemem sam. J Oczywiście – na kogo mógł liczyć? Tak. Psychofani są zawsze. Nawet wtedy, kiedy Husaria śpiewa. Wytrzymamy wszystko. Chyba. Monika B zadeklarowała udział w imprezie, Rossi popatrzył na mnie oczami basseta (jakoś mam słabość do takiego spojrzenia) i ani się spostrzegłam, jak zgłosiłam się też. Kiedy ocknęłam się z hipnozy, za późno było, żeby się wykręcać. „U mnie słowo droższe pieniędzy” – jak mawiał jeden z moich idoli. Z drugiej strony czułam konieczność odwdzięczenia się, w końcu tę obietnicę koszulki dostałam zupełnie za nic. Dobra. Przecież i tak nikt mnie tam nie zna :D
Reklamowałam imprezę wśród znajomych i jak zwykle – mogłam liczyć na Monikę Z. Zainteresowała się bardzo, aczkolwiek jako słuchacz i oglądacz, a nie solistka zespołu. Nie było to dla mnie istotne - byle zacząć. J
Rossi się czai :)
Na stronie wydarzenia Husarzy było jakoś maławo. Certolili się, czy zaślepli – nie wiem. Mimo zapewnienia, że kochamy ich przecież mimo wszystko, chętnych do udziału w szoł nie przybywało. Nie deklarowali się też normalnie obecni na husarskich imprezach przyjaciele i znajomi drużyny. Uruchomiłam rodzinę i uzgodniłam z córką, że jeśli zdąży, przyjdzie do nas po swoich zajęciach. Wokalnych. J Mielibyśmy jedną osobę, która na pewno umie śpiewać.  
W dniu koncertu jak zwykle czekało na mnie milion zajęć. Wszystkie jednak precyzyjnie zaplanowane. W ramach realizacji planu podjechałam po Monikę Z, a potem, już razem, kręciłyśmy się pod Elefunkiem w poszukiwaniu wolnego miejsca parkingowego. Myślałam, że staniemy pod Media Markt, ale los wziął pod uwagę, że na społecznie użyteczne party jedziemy i ostatecznie postawiłam pojazd przed Mak Kwakiem.
Zabuliłyśmy po dychaczu, a konkretnie zabuliła Monika. Pieniądz za wejście wrzucało się do puszki, a ja miałam całe pięć dych. Niby nic, ale to była kwota przeznaczona na wejście, ewentualne napoje i inne takie. Umówiłyśmy się, że ja za to stawiam ankohole. J
Zeszłyśmy do znajomych katakumb. Trafiłyśmy na naszych bez pudła. Trochę rzucali się w oczy, prawdę mówiąc. Rossi rozpierał się w foteliku, wypełniając sobą nie tylko mebel, ale przestrzeń wysoko nad (wzrostu mu przeca nie brakuje) i wkoło niego (bo nogi też gdzieś musiał podziać). Jakoś dziwnie parówkowato wyglądał. Supły mięśni obciągnięte napiętą do granic możliwości materią, a przecież pod spód powinien teoretycznie jeszcze rusztowanie zmieścić. Optycznie-gdyby wepchnął pod  dżersej spinacz do papieru, materia eksplodowałaby z hukiem. Coś mnie tknęło –przyjrzałam się uważniej. No tak. Koszulka absolutnie nie jego była. Podniósł się,  z entuzjazmem przywitał (pewnie się bał, że jednak nie przyjdziemy) i zaczął tłumaczyć się mętnie, gdzie podział obiecaną na wieczór odzież.  Jakiś podstępny ktoś wypożyczył ją w charakterze wzoru. I przez gościa zostaliśmy na pokaz właściwie nadzy… Rossi cwany, pożyczył odzież od Czarnego, który też od razu podszedł się przywitać. A ja?! W pierwszym momencie przyszła mi do głowy myśl, żeby się kazać Rossiemu zamienić ze mną na koszulki. W końcu co mnie to obchodzi, miał zorganizować strój. Ale następne myśli były przytomniejsze . Po pierwsze, gdybyśmy się zamknęli w jednej toalecie w celach przebierawczych, małżeństwo Rossiego mogłoby lec w gruzach, choć przecież transfer miał charakter idealnie niewinny. Po drugie – byłby problem, w której się zamknąć, bo ja do męskiej nie chodzę, a i Rossiego w damskiej jeszcze nie widziałam. Po trzecie – moją koszulkę rozerwałby w czasie ubierania, bo jednak, mimo wszystko, w górnej części jest bardziejszy, niż ja.
Ekipa na starcie, defensywa z przodu :)
Zwłaszcza w górnej części górnej części.
J Po czwarte – to nie mnie powinno zależeć, żeby mnie zuniformizować. Wyluzowałam. Psychofaństwo też ma klasę. I granice.  Przywitałam się z Moniką B i Adasiem, poznałam się z Mariolą i jeszcze jednym kolegą, ale w nerwowej atmosferze i szoku okołokoszulkowym zapomniałam, jak ma na imię (bardzo przepraszam za swoją sklerozę). Wszędzie porozstawiane były jakieś ciasta i inne produkty spożywcze, ale akurat nie byłam głodna. Tłum kłębił się na całej przestrzeni. Poza nami występować miały też inne gwiazdy – między innymi siatkarki Chemika Police (śmietanka polskiej kobiecej siatkówki), piłkarze Pogoni, ręczni Pogoni, milion innych znanych nazwisk, w tym jakiś mistrz świata w obijaniu gęby konkurentom. Oglądanie naparzających się po dziobach facetów jest dla mnie wstrętne i mistrza kompletnie nie kojarzę. Ale nie ma co się martwić – są tysiące mistrzów świata, których też nie rozpoznaję. To nie tak, że akurat tego jednego przegapiłam. 
Tak wyglądamy od pleców.
Zamówiłyśmy pierwsze napoje, ruszyły jakieś konwersacje, wieczorek się rozkręcał. Ledwo pani zdążyła nam przynieść zamówienie, ledwo zdążyłam zapłacić, a już panowie poderwali się (i nas), że śpiewamy. Polecieliśmy do tej sali, w której medycy ćwiczyli ratowanie ludzi i krwi ze ścian nie dało się domyć. Okazało się, że jeszcze nie nasza kolej, ale impreza właśnie się oficjalnie rozpoczęła. Dziki tłum kłębił się przed nami, w związku z czym ani fonii, ani wizji nie posiadaliśmy zupełnie. Chwilowo nam to nie przeszkadzało – zajęliśmy się omówieniem występu. Kiedy prawda o braku firmowej odzieży wyszła na jaw, Adaś zaproponował mi swoją koszulkę. Nie chciałam, bo przecież on, Husarz, nie może występować w byle czym, żeby mnie, obcą babę przyodziać. Okazało się, że Adaś jest sprytny gość i pod służbowym uniformem ma drugi, cywilny, ale z husarskim nadrukiem. Nasadziłam  na siebie Adasiową siedemdziesiątkę ósemkę. Było super. Sięgała mi do kolan. Adaś mówił, że na niego też jest za duża. A skoro na niego jest za duża… Ale byłam z zespołu, więc nie narzekałam.  Zastanawiałam się, czy portek nie zdjąć, bo robiło się w niej bardzo ciepło, ale znów przyszła myśl, że zażąda zwrotu tekstyliów na środku sceny i będę miała problem strategiczny. Dam radę, w końcu chciałam jechać do Afryki żyrafy oglądać na żywo. Zasugerowałam, że mam na sobie odzież wieczorową. Tak. Koszulę nocną – podsumował mnie jakiś zawistnik. Pokazałam mu język. Ten gest, z dzieciństwa może, ale w takich sytuacjach jakże uzasadniony, uspokoił emocje.

Ja w za dużej, Rossi w za małej,
za nami kawałek Jakuba Travolty :)
Radośnie nam się oczekiwało. Czarny okazał się duszą towarzystwa, do tego poruszał się niczym John Travolta, więc byliśmy pewni zwycięstwa, przynajmniej w części pt. choreografia. Koordynacja ruchowa godna tancerza baletu Balszoj, a miękkie ruchy rwały oczy przechodzących oglądaczek. Do tego mrugnięcia, spojrzenia i gesty – połowa odchodziła od nas słaniając się na nogach. Czarny cieszył się z robionego przez siebie wrażenia, my też, aczkolwiek musiałyśmy uważać, żeby nas też nie zmiękczył. Dobrze, że był Adaś, to rozpraszałyśmy się na dwa fronty. A kiedy dochodził Rossi to nawet na trzy. Monika Z sprawdziła, czy catering dał radę (okazało się, że dał), reszta odkładała degustację na później. Patrząc na tempo znikania potraw wychodziło, że żadnego „później” nie będzie.
Między występami kolejnych ekip odbywały się licytacje różnych goodsów. Mieliśmy stówę, którą dzierżył Adaś, ale towar do licytacji był jakiś taki… Przecież wiadomo, że zawodnik futbolu amerykańskiego nie rzuci się na fioletowy szaliczek!

Nasze DROGIE gadżety :)
W trakcie imprezy Monika Z stwierdziła, że jednak zaśpiewa z nami. Dołączył też mój atrakcyjny umysłowo i fizycznie, a także wykształcony muzycznie bagaż genetyczny. Córka moja, najmądrzejsza i najpiękniejsza ze wszystkich moich córek, przebrała się w swoją husarską odzież i była gotowa do występu. Po czym mało nas szlag nie trafił, bo okazało się, że przebój, który mieliśmy śpiewać, właśnie zużywają piłkarze Pogoni. Konsternacja. Każdy z nas jakieś osiemnaście lat słucha muzyki, a nie przychodził nam do głowy żaden przebój, który znamy i moglibyśmy sobie z nim poradzić. Ktoś rzucił hasło: „Piersi”. Jedyne „Piersi”, jakie mi przychodziły do głowy, to to, co śpiewały siatkarki… Zupełnie nie pamiętałam repertuaru i zaklinałam się, że nie znam absolutnie żadnego utworu. Okazało się, że kłamałam. Znam. „Całuj mnie”. Ciężko spanikowani zmianą repertuaru (teraz wydaje mi się to o tyle absurdalne, że z poprzednio wybranego przeboju też znaliśmy tylko dwa zdania) ruszyliśmy pod scenę. Kiedy przebrnęliśmy przez tłum, panika gdzieś się ulotniła i została wyłącznie radocha. Roześmiani, bo poprzednicy wcale nie powalali (może poza śpiewakami z opery) i wiadomo było, ze poziomu nie zaniżymy, do tego świetnie czuliśmy się w swoim towarzystwie, zajęliśmy miejsce w przestrzeni dla wykonawców.
" a Ty całuj mnieeeeeeeeeeeeeeee" :D
Rossi poszedł po mikrofon, podroczył się chwilę z panią prowadzącą i muzyka zabrzmiała, a tekst pojawił się na monitorach. Objęci, niczym wracający z balangi pijacy, pląsając każdy w swoją stronę, rozpoczęliśmy, jak to mówią ci, którzy chcą mnie wkurzyć – WYKON. Najpierw mikrofon trzymał Rossi, a pozostała ekipa darła dzioby bez wzmocnienia. My jesteśmy prima sort wrzaskuny, już nam to w Białymstoku mówili
J Chwilę później mikrofon przejęła rozochocona Monika B, ale już swoją łapę na zabawce kładł Naczelny Wodzirej Imprezy z naszego wyprawowego autokaru. Monika nie ustępowała, więc przez chwilę tworzyli duet, niczym Romina Power i Al bano (jak BuLi trafnie wypatrzył na zdjęciach). W refrenie odwracaliśmy się od tekstu, bo jednak każdy go znał i pląsaliśmy w stronę publiczności. Próbowałam dyskretnie zerknąć na naszego Travoltę, ale Rossi skutecznie świat z tamtej strony zasłaniał. Może i dobrze, bo przy zmięknięciu kolan zęby bym sobie wybiła i strata na urodzie gwarantowana. Do zwrotki znów musieliśmy pokazać publice nasze piękne plecy. Dookoła szalały media – fotografki i fotografowie, operatorzy kamer i inne takie, wszystko, co należy się gwiazdom. Na scenie czuliśmy się świetnie, każdy oczyma duszy widział
Romantyczny duet :)
czekające na nas milionowe kontrakty, ale niestety, utwór nagle się skończył. Owacje i oklaski, na które zapracowaliśmy w każdym calu, odprowadzały nas na miejsce. Kto potem śpiewał i co, nie bardzo pamiętam, bo dzieliliśmy się przeżyciami, emocjami i uwagami. Rossi pożegnał się z nami dość szybko, ale przy wyjściu dopadli go reporterzy. Czarny miał pomysł, żeby też zaistnieć w mediach, ale odwagi wystarczyło mu tylko na prezentację dla nas. Może to i dobrze, bo jestem pewna, że byłby to jego ostatni występ w barwach Husarii.
J Kiedy skończyliśmy się śmiać, ani Rossiego, ani mediów już nie było widać. Nasz Band udał się dystyngowanie w stronę stołów, bo mimo że sporo towaru z nich znikło, ciągle jeszcze było całkiem dużo do jedzenia. Oddałam koszulkę Adasiowi (dziękuję pięknie za wypożyczenie – super jest). A! Zapomniałabym! Dowiedziałam się, czemu z tyłu wierzchniej odzieży Husarza jest takie rozcięcie, niczym na ogonek! Ale nie wypada pisać oficjalnie, więc powiem Wam, kiedy się spotkamy na meczu. J I nie chodzi o to, że powinna być noszona tył na przód J.
Podjęliśmy próby kolejnych licytacji, ale padające kwoty stanowczo przekraczały nasze możliwości finansowe. Jak skuteczna była nasza promocja drużyny okazało się, kiedy doszło do licytacji husarskich gadżetów. Pierwsza koszulka poszła nieśmiało za trzydzieści zyli. Na szalik rzuciły się dwie panie i jedna wygrała, płacąc za niego zdaje się sto dziesięć złotych (na pewno więcej, niż sto, ale nie dokrzyczano do nas, ile więcej). Druga koszulka, też po zaciekłej walce, zmieniła właściciela, czy raczej właścicielkę, za polskich złotych sto dwadzieścia. Rozumiem, że z panią, która nabyła komplecik, spotykamy się wiosną na meczu? Zawodnikom, którzy nie byli napiszę, że bardzo przyjemna optycznie. Uśmiechnięta i tyle na Was wydała…

"Przyjdź na trening, pogadamy" :)
Ponieważ miało być głosowanie na najlepszego wykonawcę, zebrałam od wszystkich, którzy chcieli mi dać, bilety wstępu, które były jednocześnie kuponami do głosowania, wysłałam dziecko z dychą po dodatkowy. Metodą „zabierz babci dowód” wpisałam na wszystkich  „Husaria” (przynajmniej mam gwarancję, że sześć głosów na nas oddano) i podjęłam  próbę wrzucenia tego do urny. Urna znikła. Odnalazłam ją niemal na scenie, ale nie zamierzałam się tam pchać. Przepchnęło się moje potomstwo.
Popatrzyłam na zegarek i przypomniałam sobie, że matką jestem, dwudziesta druga za nami, a moje dziecię idzie do szkółki na siódmą rano.. Nie doczekałyśmy się ogłoszenia wyników głosowania, ale zważywszy na to, że poza nami z Husarii nie było NIKOGUSIEŃKO (!) nadziei na zwycięstwo nie miałam zbyt dużej. Owszem, zrobiliśmy szoł, ale każdy tam kibicował „swoim”. A nasi „swoi” zwyczajnie zawiedli :P
Zabrałam Monikę Z i moją Basię M, udając się w stronę wyjścia. Odzyskałyśmy kurtki, odnalazłyśmy auto i wróciłyśmy do domu.
Zabawa była ekstremalna, do tej pory motylki mi  w brzuchu tańcują. J Dziękuję wszystkim, którzy wygłupiali się na środku, tym, którzy nas wspierali z zewnątrz, a także tym, którzy nam tę zabawę zorganizowali. Jak się okazało (wczoraj mi napisała znajoma) – zebrali na chore dzieciaki (dzięki naszemu występowi rzecz jasna) ponad dziesięć tysięcy złotych!
Dodatkową korzyścią wieczoru było poznanie Czarnego. Do tej pory raczej się kamuflował, robiąc wrażenie niedostępnego, acz życzliwego przystojniaka. Okazało się, że to swój wariat, a że w opakowaniu luksusowym – Husarze tak mają po prostu. J
Jesteśmy debeściaki… Wszyscy..
Chętnie powtórzę wieczór, muszę porozmawiać o tym z Przemkiem. J Wszyscy, którzy stchórzyli, mogą żałować – nie było tak strasznie, a za to milion razy zabawniej, niż myślałam. Tym, którzy nie wiedzieli obiecuję na następny raz własnoręczne zaproszenia przez fb lub maila, jeśli tylko się do mnie zgłoszą.
Było super J

 
 No tak... Chwila nieuwagi i znów sukces... :)

 

p.s.1 Ja przepraszam Adama, że o nim piszę skromnie, ale Monika B mi zdjęcia dostarcza i muszę dbać o źródełko. Przygotuję osobną opowieść o tym fantastycznym zawodniku, ale dam mu pod stołem, bo jednak nie chcę się narażać.

 

p.s.2 Moje dziecko powiedziało, że ostatni raz było ze mną na imprezie, bo za każdym razem, kiedy ją gdzieś zaciągnę, pokazują ją potem w telewizji lub prasie. J

środa, 23 października 2013

3. Pierwszy trening z nowymi, czyli mordowanie manekina 18.10.2013


Trochę się z czasem nie wyrabiam, bo zajęć na głowę wzięłam sobie dużo, ale przecież na pierwszym treningu „nowych” musiałam być. J
Pojawiłam się zatem o wyznaczonej godzinie w wyznaczonym miejscu, przywitałam z tymi, którzy się ze mną przywitać chcieli, a zwłaszcza z Moniką B (przy okazji donoszę, że Hammer jest odważny tylko przy Żubrze, bez wsparcia wita się z daleka, pewnie myśli, że go uszkodzę, czy cuś J ).
Na boisku i w jego okolicach kłębił się dziki tłum, chwilowo niepoliczalny, bo bardzo ruchliwy. Ale jestem spostrzegawcza i już sama przywitałam wciąż nowe i piękne buty Norberta, a także zauważyłam demonstrowany w oddali, ale oślepiający blaskiem biceps Michała (Monika B ma chyba tyle w pasie).  Pojawił się Żubr, czyli Rossi, w bluzie mojej ulubionej drużyny piłki nożnej, czyli Arsenalu. Poznałam piękną historię podróży rzeczonej bluzy z grzbietu jednego słynnego Francuza, na plecki naszego zawodnika.
Po okresie lekkiego chaosu, kiedy to starocie szykowały miejsca do trenowania dla świeżaków,  trener dał sygnał, że zaczynamy. Znaczy się, że oni zaczynają. Odbyłam jeszcze szkolenie z aerobiku, urządzone przez Leszka, które wyglądało jak skrzyżowanie tańca godowego batalionów z drgawkami podłączonego pod prąd pijaka, ale nie wycięłam orła nawet wtedy, kiedy mnie „trener” szarpał za nogę. Obserwowanie Husarii zaczyna być niebezpieczne dla zdrowia. J
Junior zasygnalizował nowym, że jako drużyna, wszystko robią razem. Przyszło mi do głowy kilka pytań uściślających, ale pomyślałam, że jeśli je zadam, dostanę trwały zakaz przychodzenia na treningi, a może i na mecze, więc zapytam sobie kiedy indziej i w bardziej kameralnej atmosferze. Ekipa dwójkami ruszyła na przebieżkę wokół boiska. Monika B, która, jak pokazują zdjęcia, przeszła rekrutację koncertowo, dołączyła do biegaczy, stając w parze z Juniorem.
Kiedy przebiegali obok mnie, naliczyłam 64 sztuki, bez Moniki. Dwóch dotarło później. Rozgrzewkę prowadzili Junior z Hammerem, czyli Pawłem. Bardzo mi się podobała nie tylko ze względu na ilość smoków wawelskich (było coś koło 2 stopni i każdy z ćwiczących wypuszczał z paszczy kłęby dymu, przepraszam – pary), ale też ze względów akustycznych. Zborne okrzyki licznej gwardii mogły bez trudu zburzyć mury Jeryha. Zadziwiające, jak trwałe okazały się budynki przy ul. Witkiewicza… Przy okazji okazało się, że wszyscy umieją liczyć po angielsku do dziesięciu, nawet w ruchu.
W czasie, kiedy nowi i ci trochę starsi skakali i biegali, największe autorytety, czyli Rossi i Piotr, Ten, co Zawsze Pomaga, bawili się drabinkami i psimi miskami. Monika (już chyba pamiętacie, że B, więc pomijam ją w dalszym tekście) stwierdziła, że co się będą bawić sami – dołączyła do kadry. Kadra natychmiast zakończyła zabawę i stała się oficjalna, rozkładając przed nią sprzęt sportowy. Monika na drabince radziła sobie świetnie, co dobrze rokuje. Może nie tylko zostać zawodniczką Husarii, ale ma też przed sobą otwartą drogę w karierze kominiarki (bo przecież nie kominiarza) i dekarki. Oraz na przykład takiej, co bocianie gniazda na dachy taszczy.
Rozgrzewka ułożyła się niemal wzdłuż linii środkowej boiska, ćwicząc zawzięcie, choć niektórzy starsi wyjadacze opieniczali się skrycie. Nie dość skrycie, żebym tego nie zauważyła, ale nie napiszę, którzy. J
Ty! Widzę, że się opierniczasz!
Monika utkwiła w przytaszczonej oponie od kombajnu niczym w tratwie. I wyjawiła tajne swoje marzenie. Zatem podpowiadam Adamowi, że może żonie nabyć drogą kupna, w ramach gwiazdkowego prezentu na przykład, podobną oponkę. Rozmarzona, snuła plany, jak to ją sobie w przedpokoju zainstaluje, a potem w ramach rekreacji dopcha do kuchni, a co w niej będzie robiła w pokoju, to już mężowi pokaże, jak prezent dostanie. Ja w każdym razie, na miejscu Adama, już bym stała w kolejce do oponiarskiego. J
Olaf, na boisku niedaleko mnie, porozkładał zestaw przeszkód poziomych, niewysokich, które ludzie pokonywali różnymi sposobami. Były bliziutko, więc drobili niczym ludowe tancereczki, ale wyglądało to bardzo widowiskowo. Przy okazji pouczał ekipę, że ma biec, nie patrząc w dół. „Ta… Nie będę patrzył, a potem się wy…pierniczę!” dało się wyczytać z co drugiej twarzy.
Gdy ekipy zmieniały miejsce zabaw, Leszek szalał.
W castingu na najfajniej pokonywaną przeszkodę w pierwszej części treningu zdecydowanie wygrywały drabinki. Pląsy, skoki, podskoki – jak na castingu do „Jeziora Łabędziego”. Do tego – na początku Monika wkręciła mnie w starą zabawę pt. Gdzie jest Wally… Na boisku pojawił się miły człowiek w cudnej, pasiastej czapeczce i rzeczywiście – odruchowo wszędzie go  szukałam przez cały trening. Był, a potem znikał, a potem znów był… Rozpraszacz sezonu J
Robiło się coraz zimniej, więc ruszyłam tyłek z ławki. Bałam się, że za chwilę przymarznę, a wiata z krzesełkami przymarznięta do odwłoka nie zmieści mi się do auta. Poszłam sobie głębiej w boisko i trafiłam na zabawę pt. lustrzane odbicie. I aczkolwiek z wielkim wstrętem, niemniej jednak donoszę, że panowie mają taki sam problem z tym drugim lewo, jak panie. :P  „W prawo, w lewo… nie, w drugie lewo… w drugie prawo” – można było rzucać do niektórych bez krępacji. Szwendając się usłyszałam, że Krzysiek znów o d… krzyczy. Głodnemu chleb na myśli?? J
Leszek wyrąbał się na drabinie. Normalnie połamałby ręce i nogi, a tu tylko zepsuł na chwilę zabawę. Drabinka przeszła proces rehabilitacji i chwilę później zarówno ona, jak i Leszek, nadawali się do dalszego użycia.
Po pół godzinie łażenia czułam się jak bałwanek. Wprawdzie nie spuchłam w nogach, ale miałam czerwony nos, jak z najlepszej marchewki zrobiony. Podglądacze, ze względu na niezachęcającą temperaturę, siedzieli za zamkniętymi oknami. Cfaniaki!
Przygotowując następną porcję ćwiczeń BuLi wylał na siebie część wody, zmagazynowanej w oponach, a później próbował wleźć w środek jednej, żeby pobiegać, niczym chomik w karuzeli. Niestety, opona choć duża obiektywnie, okazała się zbyt mała, by BuLi mógł w niej uprawiać wymarzoną rekreację. Nic dziwnego, BuLi jest jednym z potężniejszych zawodników. Nikt, kto nie musi bardzo bardzo, bez powodu go nie zaczepia.
Zauważyłam, że młotki oba działają. Albo naprawili, albo kupili nowe. Maniek Najpiękniejszy podjął się zadania wylania wody z wnętrza, tej, której nie zdążył wylać na siebie BuLi. Bardzo dobrze mu szło, chlapał, niczym w Lagunie.
Obok część grupy ćwiczyła z sankami. Albo przejście kwalifikacji dodało chłopcom sił, albo sanki były lżejsze, bo śmigali znacznie szybciej, a do tego po zakończeniu biegu, zamiast paść w postaci trupa na murawę, robili pompki czy inne zabiegi gimnastyczne. Pewnie pomogła wilgoć i niska temperatura, bo naprawdę – istna Gubałówka była! Z trudem opanowałam chęć zajęcia miejsca na sprzęcie.
Po murawie spacerowała Gisela, w celu, żeby nie zamarznąć. Podeszłam do niej, bo jak wiadomo, w kupie cieplej. Obśmiałyśmy ćwiczących na saneczkach. Gisela stwierdziła, że skoro tak łatwo im idzie, dorzuci się na górę ciężary, a kiedy wszystkie już będą, zawsze można im kazać pchać ten sprzęt po asfalcie. Wyobraziłam sobie poryte koleinami szczecińskie ulice… J Chyba trzeba będzie przenieść tę część treningu na peryferia. Może na poligon? Tam jeden rów więcej nie powinien robić różnicy.
Ktoś pracował z młotem, nie zapisałam, kto, a dokoła padały komentarze, że pewnie ojciec specjalisty budował kolej transsyberyjską. Patrząc na walczących z zadaniem, to chyba wszyscy się tam rodzili, po miejscowych rzemieślnikach. Machali jak chorągiewkami pierwszomajowymi. Zaczynam przemyśliwać, czy ich nie zaprosić na remont mieszkania… Zaczynać się będzie od demolki różnych fragmentów wyposażenia. Zaproponuję kadrze jednorazowe ćwiczenia w terenie. Tylko dla całej ekipy nie wystarczy mieszkania, że o elementach do rozwałki nie wspomnę.
Porozmawiałyśmy jeszcze chwilę, dotarła do nas Monika, omówiłyśmy warunki atmosferyczne i inne takie i poszłam podglądać rzucających. Widok pocieszył mnie nieco, bo wielu z ćwiczących piłka latała tak, jak mnie. Może i w tę stronę, w którą się ją rzuciło, ale tak naprawdę tylko piłka wiedziała, dokąd leci. Słuchałam wskazówek, ale chyba to sobie muszę nagrywać, bo kiedy widzę i słyszę na boisku, to wszystko wydaje się jasne, a kiedy biorę w domu piłkę do ręki, to jakby łapa zapominała, co mózg usłyszał. Zapytam Juniora, czy udziela korepetycji. Muszę przyuważyć też, czy jeszcze ktoś tak pięknie rzuca, bo za chwilę zaczną mu dokuczać, że się gapię maślanym wzrokiem, gdy łapie piłkę.
Otrząsnęłam się z zachwytu i odwróciłam się w stronę ekipy, którą szkolił trener wszystkich trenerów. Wyglądało to na skrzyżowanie szkolenia skoczków narciarskich z nauką capoeiry. Obok Rossi szykował następnych do występu w filmie o zombie. Na ugiętych nogach, z rozcapierzonymi łapami, sztywno, krok za krokiem zbliżała się do mnie grupa potworów. Tylko jakoś dziwnie uchachanych. W sumie dobrze, bo późno się robiło i gdyby to był ostatni widok tego wieczoru, to by mi się chyba koszmary śniły.
Najpiękniejsze buty Zombielandu :)

Kawałek dalej BuLi i Adam szaleli ze swoimi podopiecznymi, dewastując manekin krawiecki. Wystające części, czyli głowę i kończyny, oderwali pewnie na poprzednich treningach, teraz znęcali się nad kadłubem. BuLi pokazywał, jak walnąć, Adam - jak popchnąć, a manekin, mimo zaciętej obrony i ogólnej nieustraszoności, padał na ziemię, niczym mucha pod packą. Wstawał, walczył dalej, ale szans nie miał. Tyle, że już mu niczego więcej nie urwali. (Bo nie było już nic do urwania :P). Na koniec manekin powinien być już kompletnie zamordowany, ale robił wrażenie nieco tylko sponiewieranego.
Nowe źródła termalne w Szczecinie
Zimno się robiło coraz bardziej, a ja ze zdumieniem odkryłam, że zmieniam się w mrożonkę już drugą godzinę. Olaf zebrał ekipę w kupę (jak już pisałam – w kupie cieplej, a większość była w krótkich portkach i koszulkach z krótkim rękawem) i coś tam do nich poszeptał. Obserwując ich z daleka można by sądzić, że o to odkryliśmy nowe źródło termalne, bo parowali niczym sauna.
Po zakończeniu treningu zawodnicy udali się do szatni. Trwały rozmowy kuluarowe, po czym przyleciał do nas (zdaje się) Czarny, że kartkę dla Oliwki na urodziny trzeba podpisać. Husarską. Wlazłam do budynku i natychmiast straciłam wzrok. Nie oślepiła mnie nagość (nie pchałam się tak daleko), ani uroda (już mi się trochę oczy przyzwyczaiły), tylko ciepło zaparowało mi bryle. Kiedy odzyskałam kontrolę nad oczami, smarnęłam się pod autografem Juniora (rozpoczynam podlizywanie się w temacie korepetycji), a potem szybko opuściłam niegościnny dla oczu teren. Jak się potem na facebooku okazało, straciłam najbardziej atrakcyjną część wieczoru, bo z wpisu zawodników wynikało jednoznacznie, że fun zaczyna się w szatni. Zalęgła się w czaszce myśl, że może trzeba będzie kiedyś zadeklarować któremuś umycie pleców, żeby się dowiedzieć, jak to naprawdę wygląda. Ale na razie myśl nie jest nachalna, więc zajmiemy się innymi tematami.
Trening się skończył, pożegnałam się z tymi, którzy byli dostępni i wróciłam do domu, do ciepłego łóżka i herbaty z miodem.
Nie napisałam, że Rossi szukał gwiazd piosenki na wtorkową imprezę karaoke, w której (zbierając pieniądze na szczytny cel) Husaria będzie popisywać się wokalnie. Zadeklarowałam udział, o ile nie będę występować solo. Pewnie jeszcze kilka takich deklaracji ma, bo jeśli nie… J Wizja Rossiego w Mam Talent powala. Najpierw zaśpiewa, a kiedy jury otworzy paszczę z niewłaściwym komentarzem, dotrze krokiem zombie i załatwi, jak BuLi z Adasiem ten manekin.
Byle do wiosny!

p.s. Zdjęcia ukradłam Monice B ze strony...

poniedziałek, 14 października 2013

2. TADAM TADAM! Rekrutacja!!!



Po intensywnej akcji reklamowej, po tygodniach wyczekiwania, godzina zero wreszcie wybiła. Nadszedł piątek, zbliżała się godzina 20.00 - czas przeciskania kandydatów na Husarzy przez praskę do czosnku. Prułam z Pyrzyc, gdzie wraz z ekipą fantastycznych kobiet szykowałam się do II Kongresu Kobiet z Obszarów Wiejskich w Pyrzycach (23 listopada 2013 roku - zapraszamy i panie i panów - tak przy okazji zareklamuję :) ). 
Śpiesząc się na stadion zgarnęłam Monikę Z (uściślam, gdyż ponieważ zwrócono mi uwagę, że Monik jest trochę i ci, których nie było, nie wiedzą, z którą akurat rozrabiałam w opowiadanej historii). Przejęłam ją prawie pod samym boiskiem, więc chwilę później zameldowałyśmy się na parkingu. Wysiadłyśmy z auta i zobaczyłyśmy kłębowisko ludzi wszędzie. O wow! Co narobiliśmy?! :)
Szukałyśmy naszych kolegów, bo Adrian zadeklarował, że chce być przez nas wielbiony i dołącza do kandydatów na kandydatów na zawodników Husarii. Nigdzie ich nie było. Sprawdzałyśmy kilka razy, Adrian się dość rzuca w oczy, ale go nie było zdecydowanie. Przywitałyśmy się z tymi, którzy już dotarli i chcieli się z nami przywitać, przedstawiłam się Giseli, bo nikt inny nie chciał tego zrobić, a tak niegrzecznie było stać, jak palant obok niej i nie zagadać, odebrałam koszulkę reprezentacyjną od Tomka, z którym tydzień wcześniej rozdawałam ulotki pod budynkiem ZUS, szwendałam się, podsłuchiwałam, zaczepiałam... Czyli szykowałam się do niniejszego wpisu. Pojawił się Rossi, ubrany jak ratownik TOPR-u i mruczący seksownym głosem Leośka Cohena. Zaraz po powitaniach został zagarnięty do ekipy organizacyjnej, ale swoje prywatne biznesy zdążyłam załatwić. :) Wypatrzyłam Monikę B, z nieodłącznym aparatem, a obok niej grupa użerała się z czymś wielkim i dmuchanym. Jak się okazało, kiedy w działalność zaangażowało się jeszcze kilka osób - z namiotem. W trakcie szwendania się wyszło, że mamy z Olafem podobny gust odzieżowy - mamy takie same kurtki i nie jest to kurtka z logo Husarii. :) Chwilę dyskutowaliśmy o wysokiej jakości wierzchnich nakryć niemieckiej armii.
W końcu na sztucznej nawierzchni pojawił się Adrian w asyście Oli i Sławka. Już się martwiłyśmy, że może się rozmyślił, ale nie. Na pewno perspektywa, że będziemy piszczeć i skakać, kiedy wyjdzie na boisko w całym tym husarskim ustrojstwie, była pociągająca. Co będziemy robiły, kiedy zejdzie z niego o własnych siłach, przekonamy się, kiedy ten doniosły fakt się ziści. Na razie trzymałyśmy kciuki za rekrutację.
Rozdano kandydatom numerki, przygotowano papiery oraz dokumentację fotograficzną niczym podejrzanym na amerykańskim posterunku, po czym głównodowodzący zamieszania, czyli Olaf, wygłosił mowę powitalną. Krótko wyjaśnił przybyłym panom, jakie są podstawowe cechy Husarza, a także na czym będzie polegała rekrutacja. Nabuzowani emocjami pretendenci do mojego uwielbienia ruszyli na rozgrzewkę. Prowadził ją Junior. Liczyłam tych nowych, kiedy biegali wkoło nas, ale nie biegli równo i rachunki mi się myliły. Na pewno wpływ na to miały moje słabe wyniki z matmy w szkole. Postanowiłam poczekać, aż się zatrzymają.

Stanęli w linii w poprzek boiska. Od lewej do prawej było ich trzydziestu, od prawej do lewej - dwudziestu dziewięciu... :) Po czterech razach ustabilizowało się na trzydziestu. Widmo powrotu do podstawówki udało się oddalić. Panowie ćwiczyli, kawałek prawego skrzydła, korzystając z zaangażowania się Juniora w innym miejscu, opierniczał się koncertowo, więc najpiękniejszy Maniek O w drużynie ruszył koledze z pomocą. Zadziałało. 
Piękny i piękny :)
Spora grupa asystentek/wspieraczek zgromadziła się na linii brzegowej boiska. Panie były zakręcone w to, co się działo na boisku w stopniu umożliwiającym przejście mglistej myśli o kobiecej drużynie w nieco już bardziej konkretny obraz. Chęć jest. Teraz tylko muszą wyprodukować odpowiednie ochraniacze... :) Monika B ruszyła do kwalifikacji. Sanki popchnęła w zasadzie jednym ruchem, na ławeczce mało nie wybiła asekurującym ją panom zębów, majtając sztangą niczym parasolką - po prostu wymarzona zawodniczka... 
Monika wymiata :)
Podzieleni na porcje zawodnicy udali się na stanowiska rekrutacyjne. Okazało się, że chyba brakuje tych psich misek z dziurawym dnem, które coś tam zaznaczają, bo obsługujący punkty Husarzy zaczęli je sobie podbierać. Szwendający się luzem natychmiast wrócili na swoje miejsca, pilnując powierzonego im dobytku, a podzieleni na grupy kandydaci ruszyli na egzaminy.
Nad wszystkim romantycznie powiewała husarska flaga, a z pobliskiego budynku jakiś zamroczony kibic darł gębę, że "Pogoń świeci"... Czy jakoś tak...
Wyjęłam sprzęt pomocniczy w postaci tabletu i ruszyłam podglądać. Wytropiłam "moich" - nr 34, czyli Mateusz, oczywiście 15, czyli Adrian, 33 - Tomek O, 11- Bartek i 13 - Tomek B :) Na sztandze wymiatał numer 44 (jeszcze nie znam imienia :) ) Adrianowi fajnie szło na sankach, choć bez korków nieco się ślizgał. Dotarłam do Juniora i Piotra. Stanęłam i spróbowałam się nauczyć, jak rzucać. Kiedy bawimy się piłką w rodzinne weekendy, mało, że po trzech rzutach ramię wypada mi ze stawu, to jeszcze piłka leci niczym balon, który się wymsknie z dzioba w czasie dmuchania. Leci gdzie chce w radosnych podskokach i pląsach. Cała rodzina ryczy ze śmiechu. Junior rzucał za każdym razem tak samo, nic mu nie wypadało z niczego, piłka leciała prosto, niczym rakieta wystrzelona z wyrzutni - równo, bez kręcenia, w kierunku zamierzonym... Po dziesięciu minutach obserwacji poddałam się. Nie wiem, jak on to robi. Następnym razem nagram filmik i będę odtwarzała, równolegle demolując piłką mieszkanie. 
Jeden z zawodników na stoisku Piotra i Juniora zapomniał, że po ćwiczeniach biegowych z pierwszym, leci do drugiego, żeby złapać piłkę. Nie nastawił rąk i Junior trafił go niczym kaczkę na strzelnicy. Na szczęście kandydat twardy był, lekko się tylko zachwiał, a następnym razem nie dał się już zaskoczyć. 
Akurat zdążyłam wrócić do sztangi, żeby zobaczyć popisy Szymona. Wyraźnie widać, że w składzie Husarii nie znalazł się przez przypadek. 
Tuż przed dziewiątą wieczór zrezygnował z kwalifikacji pierwszy zawodnik. Jak się dowiedziałam później - prawdopodobnie wybił palec. 
Na saneczkach...

Przy sankach, poza Husarzami prowadzącymi ćwiczenia, i chłopakiem, który pcha sprzęt, poniewierało się wiele ledwo żywych ciał. Na pierwszy rzut oka te ciała miały siły tylko na oddychanie. Ale jak się okazało, jest fantastyczny środek przywracający wigor. Nazywa się mikrofon. Wystarczało, że podchodził do takiego nieżywego reporter z mikrofonem, gość natychmiast odzyskiwał siły, wyglądał dziarsko i zdrowo. Trzeba zanotować i przekazać uwagi trenerom. :)
Mobilizujące właściwości mikrofonu.
Niewątpliwy wkład w przywracanie energii miał też Olaf. Podchodził do każdego zawodnika, podpowiadał, jak poradzić sobie z ćwiczeniem, jak rozłożyć siły i o co naprawdę chodzi w tych kwalifikacjach. 

Na sanki wróciłam akurat, żeby dopingować naszego Bartka. Doping przypominał ten z Białegostoku, więc oczywiste było, że sobie poradził koncertowo. Reporter zaczepił wychodzących z szatni po treningu zawodników piłki nożnej, pytając, czy nie chcieliby się sprawdzić, ale chłopcy wymiękli. Może się jednak namyślą, bo to naprawdę duża rzecz być Husarzem. :) 
W oknie budynku z okienka wyglądała piękna "panienka", czyli jak rozpoznało moje ślepe oko jedno i jeszcze bardziej ślepe drugie - Denis. Na dole kilku Romeów próbowało się do niego dostać, ale miał za krótkie warkocze, więc chyba wieczór nie był tak udany, jak planował. 
Wróciłam znów do łapania piłki. Bardzo dobrze szło gościowi z nr 14... Piotr zademonstrował, jak należy ułożyć palce i dłonie, żeby złapać piłkę trwale, nie odnosząc obrażeń. Nie mogłam się oprzeć i znów zaczęłam przyglądać się Juniorowi. Jak on to robi, do cholery?! No i właśnie w tym momencie po prostu zrozumiałam, że te wszystkie zachwyty są jak najbardziej uzasadnione. Walił tymi piłkami, jak Legolas strzelał z łuku. Gdyby było coś takiego, jak magazynek na piłki do FA na plecach, można byłoby z nim wojny wygrywać. CKM wymięka. I wyglądał, jakby zupełnie go to nie męczyło. W zasadzie gdyby delikwent od łapania nastawił ręce zgodnie z piotrową instrukcją, to Junior sam by mu tę piłkę tam wstrzelił. Trochę niebezpiecznie było, bo piłka pruła, jak nabój, wprost w klatę kandydata. Catch or die... :D Normalnie od rekrutacji jestem fanką Juniora. I absolutnie nie ze względu na łydki. :) 
Cudne łydki Leszka
Oczadziała z zachwytu poszłam dalej. "Prosz pani! Prosz pani! A ja mam nowe buty!" wyrwało mnie z zadumy. No tak... Norbert z Leszkiem. Leszek bez namiętnych warg nieco stracił na urodzie, więc próbował nadrobić w innych obszarach. Prosił, żeby nie pisać, bo w czwarty wypadek rowerowy nikt normalny nie uwierzy, ale tak naprawdę to nie robił nic takiego, co mogłoby podpaść Kamili, więc się nie powstrzymam. Demonstrował oszałamiające łydki, wyraźnie startując do konkursu z juniorowymi. Norbert szalał z obuwiem. Nie chciałam mu mówić, bo niech dziewczyny też mają trochę radości, ale takich butów nówka sztuka, z takim połyskiem, nie założy żadna z nas. Bo wtedy koledzy mogą nam zaglądać pod spódnice. :) Kiedy się stanie pod odpowiednim kątem, wybłyszczone na lustro obuwie pokazuje bokserki w serduszka na przykład. Ale nie mówię, że takie miał Norbert. :) 
W przerwie między demonstrowaniem łydek i obuwia, obaj prowadzili konkurencję pt. gdzie ja zgubiłem te klucze. Kandydaci latali między pachołkami, macając grunt przy każdym, jakby szukali zagubionego ekwipunku. Jest to bardzo dobra konkurencja, bo kiedy się leci z piłką, to często trzeba robić różne zwody i uniki, żeby się nie nadziać na kafary z drużyny przeciwnej. 
Wróciłam do sanek, bo słyszałam darcie dzioba. Krzysiek wspierał ćwiczących - życzliwie i przyjacielsko, niczym obozowy kapo. Coś o miejscu, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę było i takie tam. Trafiał w sedno, bo dziabnięty takim friendly wsparciem facet szwungu nabierał. Pewnie żeby jak najszybciej dorwać życzliwca. Na szczęście dla Krzysia - sanki wysysały z ludzi energię życiową, a pan z mikrofonem już sobie poszedł. Tymi sankami tak uklepali teren, że prawie nie było czarnego spod spodu widać. Kiedy jedna z kandydackich ekip zakończyła zadanie, do sanek dorwał się Michał. Poinformowali go koledzy, jaki jest rekord świata, po czym Michał wystartował. Rozrywkowym tempem, niczym na porannym joggingu zakończył zadanie z czasem dwie sekundy gorszym, niż ów rekord. Nikt nie chciał wierzyć, wszyscy wszystkim wydzierali stoper. 
Tomek D przeprowadził dla nowej grupy szkolenie z saneczkowania, żeby było łatwiej i skuteczniej. W nowej grupie był zawodnik z silnym wsparciem rodzinnym. Żeńska przedstawicielka wsparcia wypróbowała sprzęt ćwiczeniowy. Dumna, skończyła konkurencję na całkiem niezłej pozycji. Może sobie wpisać w CV "przepychanie słonia po sztucznej nawierzchni".
Tak ogólnie miałam wrażenie, że każde zadanie ma jedno przesłanie. Tak zmęczyć kandydatów, żeby na drugim stoisku nie byli w stanie wykonać ćwiczenia :)
Bywało ciężko...

Wróciłam do sztangi. Akurat leżał kandydat 45 i wywijał sprzętem, niczym widelcem. WOW! Po nim zaległ zawodnik z numerkiem 46 i znów machał, jakby to całe ustrojstwo było zrobione ze styropianu połączonego ze sobą pianką montażową. Gdybym nie widziała tych, którzy tam się wcześniej męczyli, uległabym złudzeniu i spróbowała podnieść żelastwo, demolując sobie, zapewne w sposób nieodwracalny, górną część organizmu. Kolejny zawodnik wstawał w gorszym stanie. Who are you? zapytał przychodzącego mu z pomocą kolegę. 
Czas płynął. Od początku tej fajnej imprezy zrezygnowało dwóch ludzi, w tym jeden z tych, za których kciuki trzymałam od samego początku. Trudno, może następnym razem?
Krzysiek odkrył kolejny fajny tyłek na swoim stanowisku, co spowodowało gwałtowny napływ tych, którzy już skończyli. Obok mnie Rossi złapał za butelkę, którą podała mu Gisela i ufaflunił się pięknie zamkniętym w niej płynem. Potrzebny mu śliniak - skonstatowała Najważniejsza Kobieta Głównego Trenera. Chwilę potem oblał się kolejny Husarz, a nim wieczór dobiegł końca, byłam światkiem zmoczenia czterech z podstawowego składu. Czy oni umieją pić tylko z kieliszków? :)  
Oczywiście nie byłam wszędzie i nie widziałam wszystkiego, choć się bardzo starałam, ale jednak za dużo było ludzi, stanowisk, za bardzo niektórzy mnie zagadywali i za bardzo zafascynowała mnie obserwacja Juniora w akcji. No naprawdę, nie za urodę dostał tytuł MVP ofensywy. Przecież przez kask przeciwnik mu w oczy nie zagląda, a znów w kłębowisku ciał nie widać, która łydka czyja. 
Patrzyłam z rozczuleniem na tych moich ulubionych wariatów, patrzyłam na tych, którzy chcą dołączyć do ich grona i zastanawiałam się, jak to będzie za tydzień, za miesiąc, za rok... Czy zostanie ten, który jest wyższy nawet od Rossiego? Czy może ten, który tak sztangą wywijał, że szczęki opadały? Jak sobie poradzili najmłodsi?
Pażywiom, uwidim, jak mawiają nasi przyjaciele ze wschodu. Na pewno tym, którzy pojawili się na boisku przy Witkiewicza nie brakowało determinacji. Oby byli równie zaangażowani i wytrwali na treningach, czego im, drużynie i sobie życzę. 
Dotrwali do końca :)


P.S. 1. Zdjęcia Moniki B ściągnęłam ze strony facebookowej Husarii, a trochę podesłała mi prywatnie. :)

P.S. 2. Pan, który mikrofonem poprawiał rekrutom wyniki, efekty swojej pracy umieścił tu:
Jak Radio Szczecin poprawia wyniki sportowe


niedziela, 6 października 2013

1. Mistrzowie nie tylko na boisku :)

11 października, o godzinie 20.00, na stadionie przy ul. Witkiewicza, startuje rekrutacja do Husarii. Napompowani sukcesem zakończonego niedawno sezonu, wszyscy bardzo zaangażowali się w promocję wydarzenia. W myślach każdy ma setki mężczyzn pchających się do drużyny. I może ze dwie garści juniorów? 
Pojawiły się reklamy w taksówkach, a zawodnicy wyłapywali nadających się do gry panów w czasie imprezy kończącej sezon (w tym samym czasie i miejscu imprezowali studenci PUM). Przygotowano specjalny spot informacyjny: Tak z Was flaki wyciskać będziemy
W spocie tym trener Olaf Werner i zawodnicy Husarii pokazują, jak będą wyglądały konkurencje sprawnościowe. Obejrzałam go z uwagą. Po pierwszej minucie doszłam do wniosku, że w życiu tego nie przejdę. Mam nadzieję, że konkluzja potencjalnych kandydatów będzie absolutnie odwrotna. Aby podnieść wydajność w konkurencji pchania sanek, można by na nich posadzić jedną z cheerleaderek. Myślę, że znacząco poprawiłoby to osiągane wyniki. :) 
Na miejsca, gotowi, START! Ekipa gotowa do pracy. Zdjęcie Moniki :)
Zaangażowanie zawodników rosło z każdym upływającym dniem. Nie tylko udostępniali przygotowaną profesjonalnie informację, ale angażowali się głęboko, nie bacząc na możliwość utraty co bardziej wrażliwych znajomych. Oszałamiające fotografie z powalającymi komentarzami poważnie nadszarpnęły moją zawodową reputację. Raz oplułam herbatą leżące na biurku dokumenty, a potem omal nie zdewastowałam firmowego monitora. Na szczęście dokumenty sama wyprodukowałam, więc nie było problemu z ich odtworzeniem, a znów monitor okazał się odporny na płyny (widać nie taki badziewny mi kupili, jak sądziłam). Od tamtej pory, kiedy widzę, że BuLi coś wrzuca, albo Rossi udostępnia, najpierw przełykam, co mam w paszczy, a potem dopiero otwieram linka... 
Pojawiły się wywiady w różnych środkach przekazu, w tym obszerny w telewizji, gdzie panowie reprezentujący drużynę zapoznali się z najnowszymi technikami makijażu, w zamian sprzedając widzom i dziennikarzom podstawowe wiadomości o ulubionej dyscyplinie. Program mi się podobał, bo zdjęcia z treningów pokazały to, co koledzy w dzieciństwie robili najczęściej, a kto by nie chciał wrócić do dzieciństwa? :) Nasi w TVP1
Każdy coś robił, postanowiłam przyłączyć się do akcji. Spamowanie znajomych uznałam za niewystarczające, w końcu tylu jeszcze ludzi nie znam - kto im powie o tym ważnym wydarzeniu? :) Na imprezie kończącej sezon jeden z zawodników (nie powiem, że BuLi, bo nie wiem, czy miał prawo) obdarował mnie plikiem plakatów i pakietem ulotek. Z władzami ustaliłam, że jeszcze trochę dostanę, bo postanowiłam pojawić się w kilku miejscach miasta i rozdawać to wszystko co bardziej pasującym do Husarii facetom.
Przejrzałam się w lustrze i doszłam do wniosku, że oszałamiająca może i jestem, ale trzeba przyciągnąć uwagę czymś bardziej. Mogłam sobie wymalować twarz w dziwny wzorek, albo przebrać się w jakąś szokującą odzież, ale nie reklamowałam przedstawienia cyrkowego, tylko nabór do ulubionej drużyny. Uznałam, że mogę poprosić o wsparcie tych, na rzecz których zamierzałam odwalać te prace społeczne. Jeśli prosić o coś związanego z Husarią, to jasne jest, że Piotra. Napisałam emalię z wnioskiem o przedstawienie mojego pomysłu na najbliższym treningu. Mój pomysł nazywał się: potrzebuję ochotnika w odzieży służbowej, który by stał i robił wrażenie, kiedy ja wciskam ludziom ulotki. Piotr jak zwykle niezawodny, odpisał, że wyznaczy ochotników. Nie! Nie! Nie zrozumieliśmy się. Potrzebuję o-chot-ni-ka! Takiego gościa, który sam chce! Myśl, że jakiś Husarz zostanie przydzielony do mnie przymusowo, będzie stał z ponurą miną, cały czas zastanawiając się, jak się pozbyć nadaktywnej psychofanki, żeby więcej mu soboty nie psuła, przerażała. Koncepcja zakładała optymistyczne uśmiechy i zachęcającą postawę, a nie próby wepchnięcia mnie pod ruszający z przystanku autobus, czy utopienie w nieczynnym po sezonie kąpielisku. Wytłumaczyłam, dlaczego potrzebuję samodzielnie zadeklarowanego gościa (miałam nadzieję, że jeden to się może znajdzie taki, co będzie chciał). Piotr mnie uspokoił - spokojnie, będzie radosny ochotnik. 
Z wielkim niepokojem czekałam na zbliżającą się sobotę. W piątek, po koncercie w Słowianinie udałam się do Elefunka, gdzie przywitali mnie i Monikę szampanem (odmówiłyśmy, ja -bo prowadzę pojazd, Monika - bo mieszanie szkodzi, a ona dopiero zaczynała wieczór). Żartowałam. Szampan stał, ale nam go nie zaproponowali. :) Podeszłam do baru i zapytałam, czy są dla mnie ulotki. Metodą kolejnych przybliżeń dotarłam do managera lokalu, który wyniósł pakiet ulotek. Trochę mało, pomyślałam, ale pan więcej nie miał. Nie miał też mistrzowskich koszulek Husarii, więc jako następny punkt programu czekała nas podróż na prawobrzeże. Przewidując komplikacje w wystroju, wcześniej sprytnie zarezerwowałam sobie koszulkę Sławka. 
Sławek akurat wracał z przystanku ze swoją towarzyszką, taszcząc produkty spożywcze. Dzielnie zaproponował wspólną degustację, ale poinformowałyśmy go, że nie tym razem. Jeśli odetchnął z ulga, to bardzo dyskretnie. Odwiozłam Monikę na balety i wróciłam do domu.
W domu czekała informacja od Piotra, że na jutro ma dla mnie czterech ochotników, podał mi imiona, nazwiska i miejsce spotkania. Pomyślałam, że czterech to już na pewno mi gdzieś łeb ukręci, choć nieco nadziei zostało, bo dwóch juniorów miałam na liście. Może nie mają dużego doświadczenia w eksterminacji? Może nie przypominam najbardziej znienawidzonej nauczycielki? No jakoś sobie poradzić muszę. 


Startowaliśmy w samo południe, zbiórka była pod Radissonem. Zanim ruszyłam, przyodziałam się ciepło i nasadziłam na siebie Sławkową koszulkę. Nie było pięknie. Wyglądałam jak parówka. Ale z drugiej strony - było czytelnie. Nie chodziło o to, żebym załapała kontrakt w Vogue, tylko żeby napis był czytelny. Był. Pomyślałam, że gdyby pojawił się ktoś znajomy, mogę pożyczyć kask od któregoś Husarza. Wzięłam na wszelki wypadek moją koszulkę reprezentacyjną, którą na finale TopLigi kupiła mi rodzina, po czym obkleiłam sobie auto i ruszyłam na miejsce spotkania.
Byłam wcześniej, bo chciałam tak zaparkować pojazd, żeby każdy widział plakaty. Myślałam, że mi to zajmie trochę czasu, ale okazało się, że najlepsze miejsce pojawiło się od razu. Poszłam na wyznaczony punkt. Jakaś pani zaczepiała ludzi, a pan im robił zdjęcia. Na szczęście mój parówkowaty wizerunek nie zrobił na nich wrażenia, co mnie bardzo na duchu podniosło. Zwykle tacy ludzie wybierają jakieś szokujące postaci, a to znaczy, że nie jest ze mną tak najgorzej. 
Paradowałam w koszulce, mając nadzieję, że ochotnicy, czy nie, Husarze mnie rozpoznają. Na zdjęciu w kalendarzu nie ma wszystkich i ciągle są tacy, których zwyczajnie nie znam. 
Pierwszy pojawił się junior, Bartek. Problemów z poznaniem go nie miałam, zrobił na mnie wielkie wrażenie na treningu. Grzecznie się przywitał i nieco zmartwił, że kolegów nie ma jeszcze. Zapewnił mnie, że na pewno przyjdą. Po wymianie sms-ów przez przejśce dotarł do nas drugi Bartek (9). Poznałam go po husarskich portkach, no i niósł ten zabezpieczacz organizmu, w rozmiarze małego fiata, okutany koszulką. Przyszedł z kolegą i przyniósł swoją drugą koszulkę dla pierwszego Bartka. Panowie się ubierali, a ja zaproponowałam koledze swoją koszulkę reprezentacyjną. Jak przebrani, to przebrani. Pani od pana, co robił zdjęcia, widząc Husarza w pełnym rynsztunku, gwałtownie się zainteresowała (mówiłam?!). Podleciała, zapytała, czy może zrobić zdjęcie. Bartek wyraził zgodę nieco niepewnie, ale pocieszyliśmy go, że przecież ma kask! Państwo zainteresowali się też drugim Bartkiem, a po obfotografowaniu naszej ekipy zapytali, czego w Szczecinie brakuje.
 Zgodnie oświadczyliśmy, że boiska do futbolu amerykańskiego. W czasie fotografowania dołączył drugi junior, Tomek, oraz kolejny zawodnik, Rafał (60). Panowie zapewnili, że zgłosili się na ochotnika. Wyraziłam radość, acz nie uwierzyłam do końca. Podzieliłam się z nimi koncepcją rozdawnictwa. Ponieważ zarząd przypuścił zmasowany atak reklamowy na Szczecin, postanowiłam uzupełnić skład o ludzi z Polic. Nie mając zamiaru snuć się po Policach w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, znalazłam jedno w Szczecinie, w którym ludzie z Polic pojawiają się najczęściej  - przystanek autobusowy 101 i 107 przy Radissonie. Rafał się przebrał, co prawie zamroziło mi krew, bo zwyczajnie - zdjął górę odzieży do koszulki i nasadził na siebie meczową. Temperatura powietrza jakieś 10 stopni, a on w krótkim rękawku! Już widziałam ciężkie zapalenie płuc i maila od Olafa z zakazem dalszej działalności, bo mu zawodników wykańczam. Rafał zapewnił mnie, że wszystko jest ok, ciepło jest.  Ja. Siur. Pięknie odziani ustawiliśmy się do rozdawnictwa. Po pierwszym autobusie wypracowaliśmy technikę dopadania ludzi. Juniorzy stanęli nieco bliżej Radissona, bo przechodnie widząc dziwną ekipę próbowali ominąć nas łukiem. Bartek nie miał kasku, Tomek ubrany był normalnie, uszczelnili przejście, a że twarze miłe, i pokojowo uśmiechnięte mają, to i skutecznie działali. Dopadali tych, którzy w stronę autobusów dopiero zmierzali. Pozostali uczestnicy imprezy, w tym dwóch uzbrojonych, zaczajali się na tych, co z autobusów wysiadali. Zaskoczeni ludzie nie mieli gdzie pryskać, bo z boków barierki były, a ukryci za rusztowaniami na twarzach Husarzy wyglądali wystarczająco groźnie, żeby nie odmawiać przyjęcia ulotek. Było bardzo wesoło. Panie ukręcały sobie szyje, nie mogąc oderwać oczu od naszych przystojniaków, panowie patrzyli z zawiścią, ale tym mocniej ściskali podawane im zaproszenia na rekrutację. Myśl - przyjdę, zaliczę i za chwilę też tak będę wyglądał - wypisana była właściwie na każdej twarzy. 
Ulotki szły, jak obiad na stołówce. Miałam w planie rozdawać przez dwie godziny tu, gdzie staliśmy, a potem na kolejne dwie pojechać na Głębokie, bo tam zawsze było pełno różnej maści sportowców. Po półgodzinie doszłam do wniosku, że na Głębokim nie będzie czego rozdawać. 
Wypytywałam o to ochotnictwo, tłumacząc, że nie chciałam im rozwalać soboty, ale twardo obstawali, że zgłosili się dobrowolnie, więc uznałam, że wierzę. Kiedy tylko przekonali mnie o tym ważnym dla mnie fakcie, pojawiła się Monika z aparatem. Wylewne powitania ze wszystkimi, aparat w pozycji "gotów" i seria zdjęć zrobiona. Jak zawsze - nasza ulubiona pani fotograf była tam, gdzie coś się działo. Sesję zaliczyli juniorzy w akcji, zawodnicy w akcji, a nawet rzucające się na nich fanki. Zauważyłam, że ulotki dostawali nie tylko panowie, ale też co piękniejsze panie. Nie wiem, czy dlatego, żeby je skusić na mecze, czy może uwzględniali opcję, że ładna dziewczyna może mieć odpowiedniego dla drużyny chłopaka? Dodatkowo informowaliśmy je o naborze do zespołowych cheerleaderek. Na ulotki rzucali się też osobnicy w wieku emerytalnym, płci obojga, ale kiedy próbowaliśmy wydzierać zaproszenia, tłumacząc, że trochę nie ten przedział wiekowy, padało "dam wnukowi" i musieliśmy się poddać.

W miłym towarzystwie, które sprawnie działa, czas zleciał szybciutko. Po godzinie i piętnastu minutach oddaliśmy ostatnią ulotkę, podzieliłam plakaty, które mi zostały i żegnając się radośnie i wylewnie, rozeszliśmy się w swoje strony.
Akcję uważam za sukces, bo:
- rozdaliśmy dwa pakiety ulotek,
- nie widzieliśmy, żeby którakolwiek została wywalona do śmieci, większość od razu była czytana i chowana do kieszeni, 
- wzbudziliśmy zainteresowanie sportem
- jeden z kierowców autobusowych zna dwóch Husarzy (to potwierdza teorię, że Husaria się rozprzestrzenia)
- poznałam kolejnych zawodników
- wyśmienicie się bawiłam, a mam nadzieję, że oni też
- nie zmarzłam i Rafał odchodząc nie miał zapalenia płuc.

Ostatnie trzy plakaty nalepiłam na Głębokim, dając szansę kolejnym kandydatom. 
Bardzo dziękuję wszystkim uczestnikom imprezy za przybycie, zaangażowanie i poczucie humoru. Lubię spędzać czas z fajnymi ludźmi. :)


A już wkrótce - rekrutacja! :)

p.s. Postanowiłam, ze względów statystycznych, nie informować na fb, że jest nowy wpis. :) Zainteresowani będą zaglądać częściej, a wizualny obraz zainteresowania blogiem nie będzie przypominał grzebienia :P  

SPROSTOWANIE: dostałam wiadomość, że moja wiedza była niepełna, albowiem okres juniorowatości Tomka dobiegł końca. Teraz Tomek jest rookie :) Bardzo przepraszam za niewłaściwą klasyfikację zawodnika. :) I mam teraz pierwszego faworyta do nagrody Rookie of the Year 2014 :) Trzymam kciuki Tomku :)