Miód na serce
leją mi Wasze pozytywne opinie, zaczynam się tylko martwić, czy nie zawiodę. :) Z każdym kliknięciem licznika wzrasta
presja, a w wolnej chwili napiszę Wam o tym, gdzie nas czytają. :)
Wracamy do
sedna, bo chwilowo JEST o czym pisać i bzdetami zajmować się nie muszę.
Przerwa
nastąpiła bardzo znienacka. Czas na meczu płynie zupełnie inaczej, niż w
rzeczywistości. Półtorej godziny na wykładach, czy pół godziny na
stomatologicznym fotelu trwają średnio dwa tygodnie, godzina na meczu nie
wystarcza, żeby się po głowie podrapać.. Trzy godziny mijają jak z bicza
strzelił, wlokła się tylko ostatnia minuta :) Dlatego byłam bardzo zdziwiona, kiedy
wszyscy ewakuowali się z boiska. W przerwie były konkursy dla publiczności i
tańce zespołu. Nie pamiętam w jakiej kolejności, ale to bez znaczenia, bo
oferta skierowana była do zawodników i kibiców Lowlanders. :) O ile tańce mogłam zrozumieć - na trybunach siedziała większość
obserwatorów, trudno było pokaz robić plecami do nich, o tyle do konkursu można
było chyba choć jedną osobę od nas zaprosić? Żona Męża E się zgłaszała bardzo
energicznie, a ja ją głośno reklamowałam… Ale widać niegodniśmy :P Dlatego
zrobiliśmy sobie własne pokazy i własne konkursy. Na szczęście nie nagrało się
to nigdzie, a i zdjęć nie widziałam, chyba, że po prostu przyzwoity człowiek je
robił i nie chce mnie bardziej kompromitować…
W przerwie
koło nas naradzali się przeciwnicy i padła propozycja, żeby się podkraść i
podsłuchać. Super, tylko ciężko się było podkradać na łysych błoniach boiska…
Niemniej jednak kilka osób poszło w pobliże, symulując (albo i nie, któż to
sprawdził?) potrzeby fizjologiczne… Chyba szpiegostwo nie przyniosło efektów,
bo nie widziałam, żeby PO akcji lecieli do kadry kierowniczej. Gdy narada się
skończyła zawodnicy pszczelarscy również skorzystali z wucetu. Pytanie – czemu
„tualeta” była koło nas, a nie metodą „każdy smrodzi u siebie”?? :P Tak, wiem…
„U siebie” dla nich znaczyło – na ulicę :P.
Zamalowałam numerki :P
W tak zwanym
międzyczasie (słowo magiczne, sugerujące ataki z nadprzestrzeni :) ) zauważyliśmy, że dwóch mundurowych
zabiera nam Załoganta. Chcieliśmy wyzwalać nieszczęśnika, bo wszelkie walki
niepodległościowo-wyzwoleńcze mamy we krwi, dodatkowo podburzonej
potraktowaniem Żony Męża E, ale wyglądał mało smutno. Do tego gesty wykonywał
raczej zwycięskie, uznaliśmy zatem, że ma plan, pokona agresorów, rozbroi i za
chwilę poza pierdziawkami, trąbką, bębnami i defensywą będziemy mieli do
dyspozycji dwa karabiny maszynowe… Czy co tam taszczyli… Uwolnić się uwolnił,
ale broni nie przyniósł. Pewnie widział, jakim wzrokiem Kaśki patrzą na
przeciwnika i bał się, że resztę życia zamiast jeździć za Husarią spędzimy w
białostockim pierdlu. A on z nami, bo narzędzia zbrodni dostarczył.
"Zaraz wracam" :)
Kiedy Lowlandersi
rozdali już sobie wszystko, co dla siebie mieli, na boisko wrócili Prawdziwi
Mężczyźni i widowisko działo się dalej.
Był taki
piękny moment (niektórzy, czyli ci pod spodem, mogli nie odczuwać
przyjemności), kiedy nasza ofensywa wystartowała i na jednego z naszych rzuciło
się pół ula. Moment później okazało się, że piłkę ma zupełnie kto inny i pruje
niczym pershing w stronę obszaru „punkty
dla nas”. Muszę powiedzieć, że przeciwnicy wykazali się dużymi zdolnościami, bo
rozplątali kończyny dość szybko i wystartowali za posiadaczem piłki. W końcu go
dopadli, ale mówię Wam – byłam przeszczęśliwa. W końcu ktoś jeszcze, poza mną,
NIE widział piłki. :)
Współczuję serdecznie zawodnikowi, który był tak świetnym symulantem, bo pewnie
z oddychaniem miał spore problemy, acz sukces osiągnął imponujący. Skołować
mnie nie jest trudno, ale zawodników...
Trzecia
kwarta nie przyniosła zmian na tablicy, ale zmobilizowała nas, kibiców Husarii.
Rozszerzyliśmy repertuar okrzyków, starając się przekazać zawodnikom naszą energię,
wzmogliśmy natężenie i zwiększyliśmy ich częstotliwość. Mury Jerycha rozwalamy
w trzy minuty, na Chiński potrzebujemy trzydzieści… :) Kaśka J stwierdziła, że będzie
rozpraszać przeciwnika i lekuchno zadarła koszulkę. Chwilowo rozproszyła
wszystkich kibiców, więc poradziliśmy jej, żeby dokonywała dywersji precyzyjniej,
bo może się to źle skończyć. Koszulkę zadarła tak, że nawet paska u spodni
widać nie było, ale samo ogłoszenie wystarczyło. Widziałam oczyma wyobraźni, co
by się działo, gdyby podniosła ją naprawdę.
Kaśka J rozprasza brzuchem, dalej Żona Męża E, Kaśka D, Kaśka W i kibice z Białegostoku, ale za Husarią. Zdjęcie oczywiście Moniki.
Rozpraszające
też były teksty pt. idę sikać, nie patrzcie. Oczywiście wszyscy odwracali się w
stronę sikacza, zapominając o tekście, który byli zobowiązani krzyczeć. W
pewnym momencie bębniarze nam lekko osłabli, ale wymuszaliśmy na nich podejmowanie
działalności, bo przecież nie przyjechaliśmy się tu obijać!
W czwartej
kwarcie eskalacja kibicowskich rytuałów się nasiliła. Nasza defensywa czyniła
cuda, ofensywa też, musieliśmy się dostosować. Już nikt nie myślał o żadnym
monopolowym, tylko o aptece i dużych ilościach septolete i płukanek z szałwii… Husarze
docenili zdzieranie gardeł, nastraszyli przeciwnika tak, że aż piłkę zgubił i
za chwilę było +6 na naszym liczniku, czyli 19:12 w meczu. Moment później już
19:13, bo nasi byli nie do zatrzymania. W którymś momencie na ziemi pozostał
jeden z Guciów.
- Czy to mój
Syn? – Kaśka A szarpała mnie za ramię.
- Nie –
próbowałam uratować kończynę.
- Pewna
jesteś? – zaniepokojona matka utkwiła we mnie oczy identyczne z oczami żebrzącego przy
stole cocer spaniela.
- No chyba,
że szybciutko i niepostrzeżenie rozebrał na boku jakiegoś Lowlandersa i
przebrał się w jego łaszki…
Uspokoiła
się. Widać odzieranie z odzieży nie należało do ulubionych zajęć Juniora.
Zajechała karetka i zaniepokoiliśmy się bardziej. Pszczoła, nie pszczoła, ale
przecież walczył dzielnie… Chyba pogotowie białostockie nie ma dobrej opinii,
albo leczy samą obecnością, bo się zawodnik szybko pozbierał i zszedł o
własnych siłach, odprowadzany brawami z obu stron boiska.
Moja ulubiona
defensywa wybiła Lowlandersom z głowy myśl o jakichkolwiek punktach, a
dodatkowo tak się jakoś złożyło, że zaczynaliśmy następną akcję prawie pod
„polem za sześć”. Akcja naszych poszła dokładnie po przekątnej od nas i u nas
wyraźnie było widać, że chłopak zdobył przyłożenie. Na miejscu widać było
inaczej, bo pokazali, że kolejna próba. W kolejnej próbie okazało się, że mamy
Batmana wśród ekipy, bo zamiast biegać i męczyć nogi, postanowił zmylić
wszystkich i zwyczajnie przelecieć nad defensywą przeciwnika. Prawie że o mało
co mu się udało – w każdym razie zbliżył się do upragnionej linii, za którą
zęby szczerzyło sześć punktów. Po takich ruchach zdobycie ich było zwyczajnie
formalnością, co widzieliśmy już na własne oczy, gdyż ponieważ emocje nie
pozwoliły nam zostać na przeciwnym końcu, skoro tu się działy takie
interesujące rzeczy. Do zwykłych krzyków i machania odzieżą dołączyliśmy śpiewy
w pozycji modlitewnej, chcąc ponieść jakąś ofiarę na rzecz pozytywnego wyniku
spotkania. Pilnie uważaliśmy, żeby żadnym guzikiem, czy nawet łupieżem nie
znaleźć się na boisku, bo mogłoby to poważnie zaszkodzić drużynie. Kaśka A nie patrzyła, twierdząc, że jak tylko jej oko poleci, to naszym nie wyjdzie. Uklękła tyłem do boiska, żeby jej nie kusiło, a ja nad nią telepatycznie przekazywałam jej, co się dzieje. Działo się... Po
podwyższeniu wyszliśmy na prowadzenie, co spowodowało absolutną utratę zmysłów
wśród naszej populacji. Tańce, hulanki i swawole prawie stanowiły konkurencję
dla tego, co się działo na płycie. Ale hola hola! Jeszcze się mecz nie
skończył, a gospodarze rzucali wściekłe spojrzenia i szykowali się do rewanżu.
Nabuzowani byli straszliwie i zaczęłam się bać, że mi ukochaną formację
połamią, ale niepotrzebnie. Wprawdzie metodą rzutową dość blisko podeszli pod
nasze pole, ale zapomnieli, że mamy Marcina… Moment później sędzia podniósł
piłkę do góry…
Zdjęcie Moniki, radość wszystkich... :)
I teraz się
zaczęło… „Raz w roku w Skiroławkach” prawie że… Każdy ściskał i całował
każdego, na razie oddzielnie na boisku się zawodnicy i na linii się kibice, ale
chwilę później pękły tamy i kordony i rozpoczęła się największa impreza na
białostockim boisku. Zawodnicy obu drużyn podziękowali wszystkim za doping,
przy czym podziękowania naszych zawodników skierowane w naszą stronę wycisnęły
nam dodatkową porcję łez. Szyk się złamał i wszyscy rzucili się na wszystkich. Prując
na durch zauważyłam taszczone szampany i przypomniałam sobie, że mam na sobie
bezcenną odzież. Szybko zdarłam z siebie koszulkę (oczywiście niezauważona
przez kamery cały mecz, musiałam się załapać na wizję w czasie strip teasu) i
schowałam głęboko. Po wpadnięciu w wir radości nie pamiętam, co robiłam. Na
pewno szampan lał mi się na głowę (stąd absolutny brak fryzury i zastanawiająca
woń odzieży), na pewno młodzież lała wodą, na pewno ściskałam się z ludźmi, w
tym ze wszystkimi Kaśkami, przylepiały się paproszki, które zostały odpalone w
celu uczczenia zwycięzców… Wszyscy skakaliśmy, darliśmy gęby, płakaliśmy i
cieszyliśmy się. Wracamy do domu! Wpuszczą nas do autokaru! :) W czasie, kiedy my staraliśmy się
powściągnąć szalejącą radość, organizatorzy przygotowywali się do dekoracji
zwycięzców.
Nasz MVP, zdjęcie Moniki, jak większość.
Srebrne medale odebrali gospodarze, nasi zgarnęli złoto i puchar, a
mvp meczu został zawodnik formacji obrony (i z tego powodu również go już rozpoznaję
:P). Ogromnie spodobały mi się
podziękowania złożone przez zawodników żonie trenera. Nie wiem, jakie zasługi
ma dla Husarii bezpośrednio, ale na pewno dzięki niej Olaf Werner mógł się
spokojnie zająć Husarzami, wiedząc, że w domu wszystko zaopiekowane. :) Pomijam tu fakt, że robi wrażenie
szalenie ciepłej i sympatycznej kobiety. :)
Trener Olaf Werner oraz jego nieustające wsparcie - Gisela... (Zdjęcia oczywiście Moniki)
Po rozdaniu
krążków dopchałam się do właściciela „mojej” koszulki i oddałam użyczoną mi odzież.
Podziękowałam za całokształt i znów się spłakałam, bo otrzymałam podziękowania
wzajemne bardzo serdeczne, od zupełnie obcego przecież człowieka. Szał radości
trwał i trwał, aczkolwiek zajęliśmy się też pakowaniem. Panowie składający
wieże transmisyjne nalali nam nieco wody do toreb, które były pod nimi
schowane, ale głośno zaprotestowałam i wszystkiego nie zdążyli nam wlać.
Składaliśmy, co było do złożenia i jednocześnie darliśmy się, że
puuuuuuuuuuchaaaaaaar jest naaaaaaaaaaaasz! :)
Bohaterowie dnia :)
Zapadały decyzje dotyczące sposobu
powrotu, ale okazało się, że powrót Husarzy potrwa trochę dłużej, bo muszą
zapierniczać gdzieś w miasto, żeby się umyć po meczu. Ludność była głodna, od
rana nikt do twarzy niczego nie włożył, zapadła decyzja, żeby jechać do KFC.
Ustaliliśmy, że najpierw pojedziemy my i zamówimy jedzonko dla wojowników. I
tak na dwa autokary nie będą żarcia mieli. Spakowaliśmy, co się dało i
ruszyliśmy. Panowie kierowcy, przerażeni pewnie myślą, jaką to imprezę teraz
urządzimy, nieco się pogubili. Zamiast nas zawieźć pod dworzec PKP, odstawili
nas na PKS. Po krótkiej dyskusji ulegli presji i dotarliśmy między Lidl’a i
KFC. Przed jadłodajnią spotkaliśmy miejscowych.
Jedni z niewielu kibiców gospodarzy, którzy zostali... Zdjęcie Moniki znów...
- O Husaria…
Lowlanders wygrali, nie? – zaśmiali się, pozdrawiając nas życzliwie.
- Nie! –
odwrzasnęliśmy entuzjastycznie.
Panowie się
zafrasowali, ale pogratulowali sukcesu.
Na jedzenie
trzeba było sporo poczekać, ale rozumieliśmy
- nie każdy ma naszykowane pięćdziesiąt porcji… Usiedliśmy, część jadła,
a część czekała. Poprosiłam panią obsługentkę, żeby wstawili więcej w te
piekarniki, bo zaraz tu przyjedzie drugie tyle co nas, jeszcze bardziej
głodnych i samych mężczyzn. Pani, jak się później okazało, zignorowała mój
komunikat, co sprawiło, że zawodnicy także musieli swoje odczekać, zanim
wreszcie udało im się coś zjeść.
Czekanie się
przeciągało i zdecydowaliśmy, że jednak nie będziemy się mieszać i wracamy, jak
przyjechaliśmy. Limitował nas czas pracy naszych kierowców, nie chcieliśmy
utknąć gdzieś pod Gorzowem i czekać, aż im się przerwa skończy. Trochę czasu
spędziłyśmy na szukaniu z Kaśką A Jej Córki, która poza urokami kibicowania i
podróżowania, odkryła także uroki życia towarzyskiego (zamiast się trzymać
maminej spódnicy gadała z nowymi znajomymi; może dlatego, że Kaśka A nie
włożyła tego jakże ważnego elementu kobiecego stroju), a także ściąganiu do
auta Mojego Współpasażera. W końcu załoga była w komplecie i kompletnie
schrypnięty Wodzirej Imprezy, głosem godnym Amandy Lear zapowiedział powrót.
Wbrew obawom
kierowców demolki pojazdu nie było. Większość ledwo mówiła, padaliśmy na twarz,
zmęczeni podróżą i niesamowitymi emocjami, każdy coś tam przeżywał wewnętrznie,
od czasu do czasu odzywając się do współtowarzyszy podróży. Kilometry mijały, a ja ciągle byłam na boisku
w Bialymstoku, w koszulce Rossiego :) i skakałam w ramionach Kaśki J…
Do Szczecina
dojechaliśmy przed dziewiątą, gubiąc po drodze kolejnych współtowarzyszy
najbardziej radosnej podróży w 2013 roku…
Nie napisałam w poprzedniej części o drugim Koledze Dnia, Koledze A, który dzielnie wytrzymywał ataki naszej głupawki, dzielił się swoją, a w czasie i po meczu robił piękne zdjęcia, a także te, których może nie chciałyśmy ujawniać publicznie, ale już za późno… :) Nie napisałam o milionie mniejszych i większych wydarzeń, ale zwyczajnie nie dałam rady. Jedyne wyjście dla Was, jeśli chcecie wiedzieć, jak naprawdę było, jest po prostu jechać z nami!
Fragment ulubionej ekipy: Kolega Dnia S, Kaśka A, Kaśka D, Kolega Dnia A :)
Dziękuję, że jesteście tak samo pogrzani, jak ja :)
Trudno się
było pożegnać, jeszcze trudniej dość do siebie. Zawsze ciężko mi wrócić do
rzeczywistości po takim rolercasterze emocjonalnym, a ten jeszcze był
maksymalnie intensywny. Tak, wiem, już podpadłam pod psychofankę, ale szczerze
mówiąc wisi mi to kalafiorem. To było najlepiej wydane sto dwadzieścia złotych
w ostatnich latach. Nie sądzę, żeby fajniej się bawiły „elyty” na Karaibach za
dziesięć tysięcy.
Tak wygląda złota ekipa :)
Muszę na
koniec napisać jeszcze o dwóch sprawach. Jedna to może nie moja broszka, ale
szkoda mi było zawodników Lowlanders i wstyd za ich kibiców. Do końca imprezy
została ich naprawdę garstka, a przecież ekipa bardzo dzielnie walczyła o każdy
jard boiska. Przez cały sezon przegrali tylko jeden, finałowy mecz. Zdobyli
srebro! Nie rozumiałam, czemu tego nie świętują. Siedzieli na murawie,
przeżywając porażkę, a kibice nie dali im wsparcia. Gdybyśmy to my byli na ich
miejscu, na pewno zareagowalibyśmy inaczej. Na miejscu pszczelarskich fanów
gromko dziękowalibyśmy zawodnikom i skacząc i śpiewając przypomnieli, że mają
srebro i to jest naprawdę duży powód do radości. Ja wiem, że (jak to powiedział
mój siatkarski ulubieniec, Łukasz Kadziewicz) „drugi to jest pierwszy
przegrany”, ale ten drugi przegrał tylko z jednym. Z tym najlepszym! Tak, wiem,
kolejny przegrany finał. I co z tego? Lowlandersi – macie srebro, którego nie
ma nikt poza Wami!!! Róbta imprezę i pocieszta zawodników, bo i tak nie
martwicie się w połowie tak, jak oni! Coś im się należy! Chwila zmartwienia
tak, rozumiem, ale potem zabawa - przecież macie drugie miejsce! Mam nadzieję,
że to tylko ja nie zauważyłam, a wsparcie było, wtedy bardzo przepraszam za
niesłuszne czepianie się.
A druga
rzecz… Przed nami szanse na TopLigę. Super. Potrzeba pieniędzy. Jasne. Tylko
trochę się boję, że kiedy znajdą się pieniądze, drużyna się zmieni. Nie martwi
mnie, że ktoś przyjdzie. Nawet jeśli będzie normalny, szybko się go skrzywi.
Martwi mnie, że może kogoś zabraknąć… To naturalne, składy drużyn się
zmieniają, ale jeszcze ich wszystkich nie poznałam… Poza tym – bardzo bym
chciała, by szansę gry w najwyższym levelu mieli wszyscy, którzy na niego
zapracowali… Tyle obaw – poza tym dalej szaleńczo się cieszę. :)
I znów –
dziękuję pięknie Wam wszystkim – zawodnikom, kibicom, organizatorom wyjazdu. To
dzięki Wam tak świetnie się bawiłam i naładowałam swoje bateryjki… :)
I mam
nadzieję – do zobaczenia wieczorem! Proszę mi zająć miejsce! :)
Dziękuję za całokształt. Jeszcze raz to przeżyłem , chodziarz przeżywam to codziennie i pewnie to jeszcze potrwa ;)
OdpowiedzUsuń"Dziadek"
To jest nas dwoje z tym przeżywaniem :) :)
Usuń"Dziadek" :) tyle lat na to czekalismy i sie wkoncu doczekalismy, nie zrezygnowalismy z gry w tak swietnej druzynie(jak co niektorzy) i sa efekty!!!!#55
UsuńPracowaliście ciężko i z zaangażowaniem, a teraz zbieracie owoce :) :) Dziękuję Panowie :)
UsuńHusaria for live!!!
OdpowiedzUsuń"Dziadek"
z tego co tu przeczytalem to bialystok bardzo slabiutko zorganizowal final, wygniajac kibicow gosci z trybun, brak toalet, olanie kibicow gosci podczas konkursow, brak prysznicow dla zawodnikow w szatniach. PLFA powinno sie zastanowic komu daje organizacje finalu!!
OdpowiedzUsuńMoże się zastanowi... Ale też mam nadzieję, że ogólnie organizatorzy meczów zwrócą uwagę na wszystkie niedociągnięcia, o których pisałam. Skoro mamy w planach poszerzyć grono wielbicieli dyscypliny, to trzeba o nich zadbać...
OdpowiedzUsuń