piątek, 26 lipca 2013

9. Białystok 20.07.2013 - reszta meczu, szał radości i głupoty w międzyczasie...


Miód na serce leją mi Wasze pozytywne opinie, zaczynam się tylko martwić, czy nie zawiodę. :) Z każdym kliknięciem licznika wzrasta presja, a w wolnej chwili napiszę Wam o tym, gdzie nas czytają. :)
Wracamy do sedna, bo chwilowo JEST o czym pisać i bzdetami zajmować się nie muszę.
Przerwa nastąpiła bardzo znienacka. Czas na meczu płynie zupełnie inaczej, niż w rzeczywistości. Półtorej godziny na wykładach, czy pół godziny na stomatologicznym fotelu trwają średnio dwa tygodnie, godzina na meczu nie wystarcza, żeby się po głowie podrapać.. Trzy godziny mijają jak z bicza strzelił, wlokła się tylko ostatnia minuta :) Dlatego byłam bardzo zdziwiona, kiedy wszyscy ewakuowali się z boiska. W przerwie były konkursy dla publiczności i tańce zespołu. Nie pamiętam w jakiej kolejności, ale to bez znaczenia, bo oferta skierowana była do zawodników i kibiców Lowlanders. :) O ile tańce mogłam zrozumieć  - na trybunach siedziała większość obserwatorów, trudno było pokaz robić plecami do nich, o tyle do konkursu można było chyba choć jedną osobę od nas zaprosić? Żona Męża E się zgłaszała bardzo energicznie, a ja ją głośno reklamowałam… Ale widać niegodniśmy :P Dlatego zrobiliśmy sobie własne pokazy i własne konkursy. Na szczęście nie nagrało się to nigdzie, a i zdjęć nie widziałam, chyba, że po prostu przyzwoity człowiek je robił i nie chce mnie bardziej kompromitować…
W przerwie koło nas naradzali się przeciwnicy i padła propozycja, żeby się podkraść i podsłuchać. Super, tylko ciężko się było podkradać na łysych błoniach boiska… Niemniej jednak kilka osób poszło w pobliże, symulując (albo i nie, któż to sprawdził?) potrzeby fizjologiczne… Chyba szpiegostwo nie przyniosło efektów, bo nie widziałam, żeby PO akcji lecieli do kadry kierowniczej. Gdy narada się skończyła zawodnicy pszczelarscy również skorzystali z wucetu. Pytanie – czemu „tualeta” była koło nas, a nie metodą „każdy smrodzi u siebie”?? :P Tak, wiem… „U siebie” dla nich znaczyło – na ulicę :P.
Zamalowałam numerki :P

W tak zwanym międzyczasie (słowo magiczne, sugerujące ataki z nadprzestrzeni :) ) zauważyliśmy, że dwóch mundurowych zabiera nam Załoganta. Chcieliśmy wyzwalać nieszczęśnika, bo wszelkie walki niepodległościowo-wyzwoleńcze mamy we krwi, dodatkowo podburzonej potraktowaniem Żony Męża E, ale wyglądał mało smutno. Do tego gesty wykonywał raczej zwycięskie, uznaliśmy zatem, że ma plan, pokona agresorów, rozbroi i za chwilę poza pierdziawkami, trąbką, bębnami i defensywą będziemy mieli do dyspozycji dwa karabiny maszynowe… Czy co tam taszczyli… Uwolnić się uwolnił, ale broni nie przyniósł. Pewnie widział, jakim wzrokiem Kaśki patrzą na przeciwnika i bał się, że resztę życia zamiast jeździć za Husarią spędzimy w białostockim pierdlu. A on z nami, bo narzędzia zbrodni dostarczył.

"Zaraz wracam" :)

Kiedy Lowlandersi rozdali już sobie wszystko, co dla siebie mieli, na boisko wrócili Prawdziwi Mężczyźni i widowisko działo się dalej.

Był taki piękny moment (niektórzy, czyli ci pod spodem, mogli nie odczuwać przyjemności), kiedy nasza ofensywa wystartowała i na jednego z naszych rzuciło się pół ula. Moment później okazało się, że piłkę ma zupełnie kto inny i pruje niczym pershing w stronę obszaru  „punkty dla nas”. Muszę powiedzieć, że przeciwnicy wykazali się dużymi zdolnościami, bo rozplątali kończyny dość szybko i wystartowali za posiadaczem piłki. W końcu go dopadli, ale mówię Wam – byłam przeszczęśliwa. W końcu ktoś jeszcze, poza mną, NIE widział piłki. :) Współczuję serdecznie zawodnikowi, który był tak świetnym symulantem, bo pewnie z oddychaniem miał spore problemy, acz sukces osiągnął imponujący. Skołować mnie nie jest trudno, ale zawodników...

Trzecia kwarta nie przyniosła zmian na tablicy, ale zmobilizowała nas, kibiców Husarii. Rozszerzyliśmy repertuar okrzyków, starając się przekazać zawodnikom naszą energię, wzmogliśmy natężenie i zwiększyliśmy ich częstotliwość. Mury Jerycha rozwalamy w trzy minuty, na Chiński potrzebujemy trzydzieści… :) Kaśka J stwierdziła, że będzie rozpraszać przeciwnika i lekuchno zadarła koszulkę. Chwilowo rozproszyła wszystkich kibiców, więc poradziliśmy jej, żeby dokonywała dywersji precyzyjniej, bo może się to źle skończyć. Koszulkę zadarła tak, że nawet paska u spodni widać nie było, ale samo ogłoszenie wystarczyło. Widziałam oczyma wyobraźni, co by się działo, gdyby podniosła ją naprawdę.

Kaśka J rozprasza brzuchem, dalej Żona Męża E, Kaśka D, Kaśka W i kibice z Białegostoku, ale za Husarią. Zdjęcie oczywiście Moniki. 

Rozpraszające też były teksty pt. idę sikać, nie patrzcie. Oczywiście wszyscy odwracali się w stronę sikacza, zapominając o tekście, który byli zobowiązani krzyczeć. W pewnym momencie bębniarze nam lekko osłabli, ale wymuszaliśmy na nich podejmowanie działalności, bo przecież nie przyjechaliśmy się tu obijać!

W czwartej kwarcie eskalacja kibicowskich rytuałów się nasiliła. Nasza defensywa czyniła cuda, ofensywa też, musieliśmy się dostosować. Już nikt nie myślał o żadnym monopolowym, tylko o aptece i dużych ilościach septolete i płukanek z szałwii… Husarze docenili zdzieranie gardeł, nastraszyli przeciwnika tak, że aż piłkę zgubił i za chwilę było +6 na naszym liczniku, czyli 19:12 w meczu. Moment później już 19:13, bo nasi byli nie do zatrzymania. W którymś momencie na ziemi pozostał jeden z Guciów.
- Czy to mój Syn? – Kaśka A szarpała mnie za ramię.
- Nie – próbowałam uratować kończynę.
- Pewna jesteś? – zaniepokojona matka utkwiła we mnie oczy identyczne z oczami żebrzącego przy stole cocer spaniela.
- No chyba, że szybciutko i niepostrzeżenie rozebrał na boku jakiegoś Lowlandersa i przebrał się w jego łaszki…
Uspokoiła się. Widać odzieranie z odzieży nie należało do ulubionych zajęć Juniora. Zajechała karetka i zaniepokoiliśmy się bardziej. Pszczoła, nie pszczoła, ale przecież walczył dzielnie… Chyba pogotowie białostockie nie ma dobrej opinii, albo leczy samą obecnością, bo się zawodnik szybko pozbierał i zszedł o własnych siłach, odprowadzany brawami z obu stron boiska.

Moja ulubiona defensywa wybiła Lowlandersom z głowy myśl o jakichkolwiek punktach, a dodatkowo tak się jakoś złożyło, że zaczynaliśmy następną akcję prawie pod „polem za sześć”. Akcja naszych poszła dokładnie po przekątnej od nas i u nas wyraźnie było widać, że chłopak zdobył przyłożenie. Na miejscu widać było inaczej, bo pokazali, że kolejna próba. W kolejnej próbie okazało się, że mamy Batmana wśród ekipy, bo zamiast biegać i męczyć nogi, postanowił zmylić wszystkich i zwyczajnie przelecieć nad defensywą przeciwnika. Prawie że o mało co mu się udało – w każdym razie zbliżył się do upragnionej linii, za którą zęby szczerzyło sześć punktów. Po takich ruchach zdobycie ich było zwyczajnie formalnością, co widzieliśmy już na własne oczy, gdyż ponieważ emocje nie pozwoliły nam zostać na przeciwnym końcu, skoro tu się działy takie interesujące rzeczy. Do zwykłych krzyków i machania odzieżą dołączyliśmy śpiewy w pozycji modlitewnej, chcąc ponieść jakąś ofiarę na rzecz pozytywnego wyniku spotkania. Pilnie uważaliśmy, żeby żadnym guzikiem, czy nawet łupieżem nie znaleźć się na boisku, bo mogłoby to poważnie zaszkodzić drużynie. Kaśka A nie patrzyła, twierdząc, że jak tylko jej oko poleci, to naszym nie wyjdzie. Uklękła tyłem do boiska, żeby jej nie kusiło, a ja nad nią telepatycznie przekazywałam jej, co się dzieje. Działo się... Po podwyższeniu wyszliśmy na prowadzenie, co spowodowało absolutną utratę zmysłów wśród naszej populacji. Tańce, hulanki i swawole prawie stanowiły konkurencję dla tego, co się działo na płycie. Ale hola hola! Jeszcze się mecz nie skończył, a gospodarze rzucali wściekłe spojrzenia i szykowali się do rewanżu. Nabuzowani byli straszliwie i zaczęłam się bać, że mi ukochaną formację połamią, ale niepotrzebnie. Wprawdzie metodą rzutową dość blisko podeszli pod nasze pole, ale zapomnieli, że mamy Marcina… Moment później sędzia podniósł piłkę do góry…

Zdjęcie Moniki, radość wszystkich... :)

I teraz się zaczęło… „Raz w roku w Skiroławkach” prawie że… Każdy ściskał i całował każdego, na razie oddzielnie na boisku się zawodnicy i na linii się kibice, ale chwilę później pękły tamy i kordony i rozpoczęła się największa impreza na białostockim boisku. Zawodnicy obu drużyn podziękowali wszystkim za doping, przy czym podziękowania naszych zawodników skierowane w naszą stronę wycisnęły nam dodatkową porcję łez. Szyk się złamał i wszyscy rzucili się na wszystkich. Prując na durch zauważyłam taszczone szampany i przypomniałam sobie, że mam na sobie bezcenną odzież. Szybko zdarłam z siebie koszulkę (oczywiście niezauważona przez kamery cały mecz, musiałam się załapać na wizję w czasie strip teasu) i schowałam głęboko. Po wpadnięciu w wir radości nie pamiętam, co robiłam. Na pewno szampan lał mi się na głowę (stąd absolutny brak fryzury i zastanawiająca woń odzieży), na pewno młodzież lała wodą, na pewno ściskałam się z ludźmi, w tym ze wszystkimi Kaśkami, przylepiały się paproszki, które zostały odpalone w celu uczczenia zwycięzców… Wszyscy skakaliśmy, darliśmy gęby, płakaliśmy i cieszyliśmy się. Wracamy do domu! Wpuszczą nas do autokaru! :) W czasie, kiedy my staraliśmy się powściągnąć szalejącą radość, organizatorzy przygotowywali się do dekoracji zwycięzców.
Nasz MVP, zdjęcie Moniki, jak większość.
Srebrne medale odebrali gospodarze, nasi zgarnęli złoto i puchar, a mvp meczu został zawodnik formacji obrony (i z tego powodu również go już rozpoznaję :P).  Ogromnie spodobały mi się podziękowania złożone przez zawodników żonie trenera. Nie wiem, jakie zasługi ma dla Husarii bezpośrednio, ale na pewno dzięki niej Olaf Werner mógł się spokojnie zająć Husarzami, wiedząc, że w domu wszystko zaopiekowane. :) Pomijam tu fakt, że robi wrażenie szalenie ciepłej i sympatycznej kobiety. :)


 Trener Olaf Werner oraz jego nieustające wsparcie - Gisela... (Zdjęcia oczywiście Moniki)


Po rozdaniu krążków dopchałam się do właściciela „mojej” koszulki i oddałam użyczoną mi odzież. Podziękowałam za całokształt i znów się spłakałam, bo otrzymałam podziękowania wzajemne bardzo serdeczne, od zupełnie obcego przecież człowieka. Szał radości trwał i trwał, aczkolwiek zajęliśmy się też pakowaniem. Panowie składający wieże transmisyjne nalali nam nieco wody do toreb, które były pod nimi schowane, ale głośno zaprotestowałam i wszystkiego nie zdążyli nam wlać. Składaliśmy, co było do złożenia i jednocześnie darliśmy się, że puuuuuuuuuuchaaaaaaar jest naaaaaaaaaaaasz! :)
Bohaterowie dnia :)
Zapadały decyzje dotyczące sposobu powrotu, ale okazało się, że powrót Husarzy potrwa trochę dłużej, bo muszą zapierniczać gdzieś w miasto, żeby się umyć po meczu. Ludność była głodna, od rana nikt do twarzy niczego nie włożył, zapadła decyzja, żeby jechać do KFC. Ustaliliśmy, że najpierw pojedziemy my i zamówimy jedzonko dla wojowników. I tak na dwa autokary nie będą żarcia mieli. Spakowaliśmy, co się dało i ruszyliśmy. Panowie kierowcy, przerażeni pewnie myślą, jaką to imprezę teraz urządzimy, nieco się pogubili. Zamiast nas zawieźć pod dworzec PKP, odstawili nas na PKS. Po krótkiej dyskusji ulegli presji i dotarliśmy między Lidl’a i KFC. Przed jadłodajnią spotkaliśmy miejscowych.


Jedni z niewielu kibiców gospodarzy, którzy zostali... Zdjęcie Moniki znów...

- O Husaria… Lowlanders wygrali, nie? – zaśmiali się, pozdrawiając nas życzliwie.
- Nie! – odwrzasnęliśmy entuzjastycznie.
Panowie się zafrasowali, ale pogratulowali sukcesu.
Na jedzenie trzeba było sporo poczekać, ale rozumieliśmy  - nie każdy ma naszykowane pięćdziesiąt porcji… Usiedliśmy, część jadła, a część czekała. Poprosiłam panią obsługentkę, żeby wstawili więcej w te piekarniki, bo zaraz tu przyjedzie drugie tyle co nas, jeszcze bardziej głodnych i samych mężczyzn. Pani, jak się później okazało, zignorowała mój komunikat, co sprawiło, że zawodnicy także musieli swoje odczekać, zanim wreszcie udało im się coś zjeść.

Czekanie się przeciągało i zdecydowaliśmy, że jednak nie będziemy się mieszać i wracamy, jak przyjechaliśmy. Limitował nas czas pracy naszych kierowców, nie chcieliśmy utknąć gdzieś pod Gorzowem i czekać, aż im się przerwa skończy. Trochę czasu spędziłyśmy na szukaniu z Kaśką A Jej Córki, która poza urokami kibicowania i podróżowania, odkryła także uroki życia towarzyskiego (zamiast się trzymać maminej spódnicy gadała z nowymi znajomymi; może dlatego, że Kaśka A nie włożyła tego jakże ważnego elementu kobiecego stroju), a także ściąganiu do auta Mojego Współpasażera. W końcu załoga była w komplecie i kompletnie schrypnięty Wodzirej Imprezy, głosem godnym Amandy Lear zapowiedział powrót.

Wbrew obawom kierowców demolki pojazdu nie było. Większość ledwo mówiła, padaliśmy na twarz, zmęczeni podróżą i niesamowitymi emocjami, każdy coś tam przeżywał wewnętrznie, od czasu do czasu odzywając się do współtowarzyszy podróży.  Kilometry mijały, a ja ciągle byłam na boisku w Bialymstoku, w koszulce Rossiego :) i skakałam w ramionach Kaśki J…

Do Szczecina dojechaliśmy przed dziewiątą, gubiąc po drodze kolejnych współtowarzyszy najbardziej radosnej podróży w 2013 roku…
Nie napisałam w poprzedniej części o drugim Koledze Dnia, Koledze A, który dzielnie wytrzymywał ataki naszej głupawki, dzielił się swoją, a w czasie i po meczu robił piękne zdjęcia, a także te, których może nie chciałyśmy ujawniać publicznie, ale już za późno… :) Nie napisałam o milionie mniejszych i większych wydarzeń, ale zwyczajnie nie dałam rady. Jedyne wyjście dla Was, jeśli chcecie wiedzieć, jak naprawdę było, jest po prostu jechać z nami!
Fragment ulubionej ekipy: Kolega Dnia S, Kaśka A, Kaśka D, Kolega Dnia A :)
Dziękuję, że jesteście tak samo pogrzani, jak ja :)

Trudno się było pożegnać, jeszcze trudniej dość do siebie. Zawsze ciężko mi wrócić do rzeczywistości po takim rolercasterze emocjonalnym, a ten jeszcze był maksymalnie intensywny. Tak, wiem, już podpadłam pod psychofankę, ale szczerze mówiąc wisi mi to kalafiorem. To było najlepiej wydane sto dwadzieścia złotych w ostatnich latach. Nie sądzę, żeby fajniej się bawiły „elyty” na Karaibach za dziesięć tysięcy.


Tak wygląda złota ekipa :)

Muszę na koniec napisać jeszcze o dwóch sprawach. Jedna to może nie moja broszka, ale szkoda mi było zawodników Lowlanders i wstyd za ich kibiców. Do końca imprezy została ich naprawdę garstka, a przecież ekipa bardzo dzielnie walczyła o każdy jard boiska. Przez cały sezon przegrali tylko jeden, finałowy mecz. Zdobyli srebro! Nie rozumiałam, czemu tego nie świętują. Siedzieli na murawie, przeżywając porażkę, a kibice nie dali im wsparcia. Gdybyśmy to my byli na ich miejscu, na pewno zareagowalibyśmy inaczej. Na miejscu pszczelarskich fanów gromko dziękowalibyśmy zawodnikom i skacząc i śpiewając przypomnieli, że mają srebro i to jest naprawdę duży powód do radości. Ja wiem, że (jak to powiedział mój siatkarski ulubieniec, Łukasz Kadziewicz) „drugi to jest pierwszy przegrany”, ale ten drugi przegrał tylko z jednym. Z tym najlepszym! Tak, wiem, kolejny przegrany finał. I co z tego? Lowlandersi – macie srebro, którego nie ma nikt poza Wami!!! Róbta imprezę i pocieszta zawodników, bo i tak nie martwicie się w połowie tak, jak oni! Coś im się należy! Chwila zmartwienia tak, rozumiem, ale potem zabawa - przecież macie drugie miejsce! Mam nadzieję, że to tylko ja nie zauważyłam, a wsparcie było, wtedy bardzo przepraszam za niesłuszne czepianie się.

A druga rzecz… Przed nami szanse na TopLigę. Super. Potrzeba pieniędzy. Jasne. Tylko trochę się boję, że kiedy znajdą się pieniądze, drużyna się zmieni. Nie martwi mnie, że ktoś przyjdzie. Nawet jeśli będzie normalny, szybko się go skrzywi. Martwi mnie, że może kogoś zabraknąć… To naturalne, składy drużyn się zmieniają, ale jeszcze ich wszystkich nie poznałam… Poza tym – bardzo bym chciała, by szansę gry w najwyższym levelu mieli wszyscy, którzy na niego zapracowali… Tyle obaw – poza tym dalej szaleńczo się cieszę. :)

I znów – dziękuję pięknie Wam wszystkim – zawodnikom, kibicom, organizatorom wyjazdu. To dzięki Wam tak świetnie się bawiłam i naładowałam swoje bateryjki… :)

I mam nadzieję – do zobaczenia wieczorem! Proszę mi zająć miejsce! :)

7 komentarzy:

  1. Dziękuję za całokształt. Jeszcze raz to przeżyłem , chodziarz przeżywam to codziennie i pewnie to jeszcze potrwa ;)
    "Dziadek"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest nas dwoje z tym przeżywaniem :) :)

      Usuń
    2. "Dziadek" :) tyle lat na to czekalismy i sie wkoncu doczekalismy, nie zrezygnowalismy z gry w tak swietnej druzynie(jak co niektorzy) i sa efekty!!!!#55

      Usuń
    3. Pracowaliście ciężko i z zaangażowaniem, a teraz zbieracie owoce :) :) Dziękuję Panowie :)

      Usuń
  2. Husaria for live!!!
    "Dziadek"

    OdpowiedzUsuń
  3. z tego co tu przeczytalem to bialystok bardzo slabiutko zorganizowal final, wygniajac kibicow gosci z trybun, brak toalet, olanie kibicow gosci podczas konkursow, brak prysznicow dla zawodnikow w szatniach. PLFA powinno sie zastanowic komu daje organizacje finalu!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Może się zastanowi... Ale też mam nadzieję, że ogólnie organizatorzy meczów zwrócą uwagę na wszystkie niedociągnięcia, o których pisałam. Skoro mamy w planach poszerzyć grono wielbicieli dyscypliny, to trzeba o nich zadbać...

    OdpowiedzUsuń