Piątkowy wieczór. Leje jak z cebra, zimno,
przenikliwy wiatr, a do tego ciemno, choć oko wykol. Co można robić w tak
cudnych okolicznościach przyrody? No jak? Iść na trening Husarii! Może nie
byłabym tak przekonana o konieczności przytaszczenia się na stadion przy
Witkiewicza, gdyby nie tajemniczy komunikat, że zawodnicy wezmą udział w nagraniu
Szczecińskiej Pastorałki. To trzeba zobaczyć osobiście. Przecież nikt mi tego
nie opowie, bo takie wydarzenia są nieopowiadalne.
Ubrałam się ciepło. Nasadziłam na siebie wszystkie
polary, na tyłek wciągnęłam trzy pary najcieplejszych spodni i straciłam
zdolność poruszania się. Patrzyłam na siebie w lustrze i widziałam nowego
bałwanka do taklowania. Nic z tego. Potrzebuję zgiąć się w pasie, żeby wsiąść
do samochodu i przynajmniej w kolanach, żeby nim jechać. Przez moment trwały
obliczenia, w wyniku których padło na dół. Zdjęłam dwie pary spodni, co
uruchomiło mi kończyny. Uznałam, że mając ciepłe skarpety i buty, a także
absolutnie perfekcyjnie zabezpieczoną górę, tyłek musi sobie jakoś poradzić.
Pokulałam się do auta. W drodze na boisko nakarmiłam moje osowskie stado kotów,
więc się nieco spóźniłam i kiedy dotarłam na miejsce Husarzy już zbierali
odzieżą wodę z boiska. Oraz tę opadową też. Nie machałam do nikogo i z nikim
się nie witałam, bo nie chciałam narażać się kadrze szkoleniowej rozpraszaniem
załogi. Cichutko schowałam się pod daszkiem. Wszystkie krzesełka były zajęte
rozmaitymi napojami, a na jednym leżały różne tajemnicze kartki, z jeszcze
bardziej tajemniczymi szyframi. Uznałam, że najlepiej przełożyć szyfry, bo
napoje są mniej rozpoznawalne i ludziom namieszam. Usiadłam sobie grzecznie i
otworzyłam szeroko oczy.
Wbrew obawom na trening przyszło całkiem sporo
chłopa. Nie wiem ilu, bo żeby ich policzyć, to trzeba być na początku, kiedy
biegają równo w kółeczko. Potem każdego nosi i są absolutnie niepoliczalni. Na
karaoke przyszło trzech, myślałam, że pastorałka też wystraszy sporą grupę. Wygląda
na to, że Olaf jest straszniejszy, niż pastorałka. J
W każdym razie przyszli.
Jakiś czas temu dostałam przeciek, że zmienił się
trening. W podtekście było, że powinnam przyjść. Plan zajęć miałam napięty,
dopiero pastorałka mnie zmobilizowała do wymarzania. Rzeczywiście, od
pierwszego rzutu oka było widać, że trenują inaczej. Podzielili się na trzy
grupy, dwie duże i jedną trzyosobową. Duże grupy ćwiczyły jak zawsze, jedna po
mojej prawej, a druga po lewej stronie, a mała – na wprost mnie, W małej grupie
był Junior i Bartek oraz trzeci młodzian, którego nie kojarzę. Zaczęli niczym w
Parku Jurajskim – jak atakujące velociraptory – na jednej nodze i z jajem w
rękach. Trzymałam wyobraźnię na wodzy, bo gdybym pozwoliła jej zaszaleć, nie
zmrużyłabym oka w nocy ze strachu. Zaczęli rzucać do siebie, całkiem
zdecydowanie i już się widziałam ze zbitymi szybkami. Na szczęście łapali
równie dobrze, jak rzucali.
Krzysiek z boku prowadził grupę pokrzykując, jak
zwykle. Przypominał skrzyżowanie Ananiasza (okulary) i Alcesta (rozmiar
organizmu) ze słynnej książki o Mikołajku. W oczy bardzo rzucało się obuwie.
Orgia kolorów, błysk lakieru – szał ciał i uprzęży. Można zaobserwować trendy
wiodące, znajdujące naśladowców, choć jak zauważyłam, nie tylko kobiety nie
lubią, kiedy w otoczeniu pojawia się identycznie ubrana konkurentka.
Czerwono-czarne obuwie, poza tym, że piękne, okazało się nieco konfliktogenne.
Różu Piotra na razie nikt nie śmie skopiować.
Po wstępie ekipy podzieliły się znów. Jedna, do
której dołączyło się trzech obecnych i potencjalnych QB okopała się po mojej
lewej stronie, na wprost, daleko, daleko, ćwiczyli liniowi, a po prawej reszta.
Biegacze i rzucacze zaczęli ćwiczenia. Olaf
pokrzykiwał, że piłkę należy złapać w biegu i zabezpieczyć, ciągle biegnąc. Na
boisku nie ma stania. Zgadza się – nawet moja znikoma wiedza podpowiada - albo biegniesz
albo leżysz. Tomek, który przyszedł na trening mimo przetrąconego kulasa,
przeszkadzał łapaczom, symulując przeciwnika. Wyraźnie ciągnęło go do ćwiczeń.
Lało coraz lepiej, a mnie ssało do liniowych. Przez
krople deszczu widziałam, że bawią się na przeciwległym brzegu boiska całkiem
fajnie, ale instynkt samozachowawczy wygrywał z miłością. Nic z tego. Nie idę
nigdzie w taki deszcz. I nie widzę tej pastorałki.
Patrzyłam na ćwiczących i wyraźnie widziałam, że
mają potreningowe występy gdzieś w głowach. Pierwszy raz chyba bardzo nie
chcieli, żeby zajęcia się skończyły. Moja
wyobraźnia w temacie husarskiego śpiewania była za słaba. Nic, zaraz będzie
real, niczego nie będę musiała sobie wyobrażać.
Podziwiałam ekipę z lewej, która po dopchaniu sanek
do końca kładła się i brzuszki robiła. Podłoże nie zachęcało do kładzenia się.
Bramka dla bardzo małych hokeistów, którą wyłapałam na początku, jako nowy
sprzęt, okazała się nowymi sankami. Aż się prosiło, żeby na nich misia posadzić…
Na chwilę przyjechał Rossi. Przyniósł swój klamot
wyposażeniowy. Położył go koło mnie z dyspozycją przekazania jakiemuś
grubasowi. Ciekawa byłam, czy mogę wybrać, któremu… Powiedział, co zrobi, jak
mu co uszkodzą. Nie musiał. W środku była moja koszulka – sama bym przywaliła,
jakby mi ją popsuli. Choć z drugiej strony – im szybciej się zeszmaci, tym
szybciej trafi na moją ścianę. To się nazywa dylemat…
Padało. Nie każdy miał rękawiczki, piłka się
ślizgała… Rzucali dobrze, tylko zawodnicy za wolno biegali. Albo odwrotnie.
Zanim się zorientowałam, że mi kapie z daszku na nogi, miałam wodę w butach.
Nie wiedziałam, że ja taka długa jestem. Druga tura ćwiczeń z łapania – od tyłu
- wyszła znacznie lepiej. Co jest o tyle
fajne, że na boisku zwykle zawodnik, do którego rzuca się piłkę, biegnie do
przodu i odwraca się po jajo. To nam szło naprawdę fajnie. Trzy wyrzutnie zapewniały
ciągły ruch, a ponieważ jednocześnie piłki wielkim łukiem wracały do punktu, z
którego je odpalono, wyglądało to jak granie w ping ponga dwoma zestawami na jednym
stole. Istna karuzela. Zauważyłam, że kiedy biegli ode mnie, mieli znacznie
wyższą skuteczność w łapaniu, niż kiedy biegli w moją stronę.
Lało ciągle. Pastorałka wydawała się nierealna. Migały
zestawy – czerwone buty, żółte rękawiczki na przykład. Przedświąteczna orgia
kolorów, choć akurat Piotr ma buty i rękawiczki kolorystycznie kompatybilne. Ten sam
odcień różu, przyjemnie harmonizujący z zielenią murawy. Może się ze mną na
dresy zamieni? Jeśli ludzie spoza drużyny mogą kupować tylko te z różowymi
rękawami… Jemu bordo do rękawiczek nie będzie pasowało, a ja różowego na siebie
nie założę… Zobaczymy. J
Tomek, ten, który ze mną rozdawał ulotki na
rekrutację, był moim zdaniem najlepszy na dużych sankach. W sezonie zimowym
może dorabiać jako napęd do małego pługa. Obserwując go wydawało się, że one
nic nie ważą, te sanki. Na oponie wymiatał Mateusz. Zauważyłam też wśród
ćwiczących zamaskowanego terrorystę.
Liniowi ćwiczyli pajączki. Albo kraby. Leon po
zakończeniu kontaktu z sankami przyjął pozycję intymną. Chwilę wcześniej spostrzegłam,
że ma bardzo fajną bluzę. Wokół porozkładali się koledzy. Chciałam zwrócić
uwagę, że plażowanie pod latarnią może być różnie odebrane. Na szczęście widzów
nie było, poza tymi, którzy jak zwykle
podglądali z okien, siedząc w ciepłym budynku.
Tomek z sanek przeszedł na oponę i też fantastycznie
sobie radził. Przestało padać, więc ruszyłam się do liniowych. Pod butami ciamkało
i chlupało, a trawa była jakaś zwiędła. :D Zanim dotarłam do końca, usłyszałam
protesty w sprawie macania się po nabiale. Nie wiem, czy chodziło o to, że źle
było macane, czy że w ogóle :D, ale jako dyskretna kobieta – nie wnikałam. Pooglądałam
sobie różne przepychanki, ale znów zaczęło padać, więc wróciłam sprintem pod
daszek. I zaobserwowałam, co następuje – nie czołgałam się, nie kopałam nikogo
i nie poniewierałam się po podłożu, miałam wysokie buty, a naleciało mi tego
małego, czarnego gówna. Jak ono to robi – pojęcia nie mam. Ale w obuwiu wkurza
niemożliwie.
Na duże sanki dołożyli kilka ciężarków. W ramach
mobilizacji Leon się wydzierał, że ćwiczy siedemdziesięciu, a na boisku jest
miejsce tylko dla czterdziestu pięciu. Nie wiem, czy zdaje sobie sprawę, że
jakiś bardziej zdeterminowany rookie może mu mydło pod prysznic wrzucić, albo w
inny sposób wyeliminować zagrożenie…Ten wypadek na rowerze mógł być zamachem
tak naprawdę… Polecam utworzenie komisji śledczej J.
Chwilę później zmienił tekst. Teraz przypominał, że tego mistrza trzeba będzie
obronić.
Zamarzały mi palce. Muszę sobie zrobić odpowiednie
rękawiczki. Siądę do nich, kiedy tylko skończę z czapką. Jak przyjdę następnym
razem, to wszystkim szczęki opadną, gwarantuję. Chyba, że mi się nie będzie
chciało przyjść, to wstawię zdjęcie w nowym nakryciu głowy na fb.
Trzeba namówić właściciela obiektu do postawienia
drugiego daszku po drugiej stronie boiska, bo przez braki wyposażeniowe ja
tracę walki gladiatorów! Z daleka mogę się jedynie oblizywać. :/
Palce mi dopadają, ale w tyłek ciepło.
Piotr przyszedł po te tajemniczo zaszyfrowane
kartki, przy okazji zapuszczając żurawia w moje notatki. Najwyższą formą
zaufania jest kontrola, hehehehehe… Na szczęście zimno, debilna klawiatura oraz
mój sposób notowania sprawiają, że tekst jest dla niewtajemniczonych absolutnie
nieczytelny. Szpiedzy tacy jak my niczego nie wyszpiegowali.
Gladiatorzy przyszli koło mnie, rozsiadłam się zatem
wygodniej, żeby podziwiać ulubieńców. Sławek poszedł na konsultacje w
sprawie opony, bo zdania o kolejności tego uroczego sprzętu w układzie były
podzielone. Ćwiczenie liniowych z oponą bardzo przyda się przy przeprowadzce.
Zapamiętałam i już wiem, do kogo będę się umizgiwała przy wymianie mebli w
domu. Zauważyłam, że Czarny bardzo szybko biega. Pewnie żadna babka w akademiku
mu nie zwieje. J Poza tym ma bardzo interesujący sposób
motywowania kolegów: „Ona Cię kocha, ta opona… Na bieżniku ma to wypisane”. Tylko
tak sobie myślę, że mogłaby w tej miłości trochę bardziej współpracować.
Panowie po oponie wyglądali na ledwo żywych.
Zaimponował mi pełen Wersal przy przekazywaniu sobie
haka. „Proszę bardzo”, „dziękuję uprzejmie” – drużyna jest gotowa do wizyt na
salonach. Czarny świetnie radził sobie z oponą. Pewnie dlatego, że nie wypadało
inaczej, skoro tak zagrzewał pozostałych. J
Kiedy udało mi się oderwać oczy od liniowych,
zobaczyłam fantastyczną zabawę runnerów, która odbywała się w sumie pod moim
nosem. Oderwałam oczy dlatego, że mało nie dostałam piłką we fryzurę. Obok mnie
trwało rzucanie niesynchroniczne. Dwóch na raz rzucało, dwóch biegło i łapało.
Tylko problem polegał na tym, że zarówno biegi jak i rzuty odbywały się w
zupełnie różne strony. Na początku każdej serii było małe zamieszanie, zanim
rzucający zapamiętali, w jaki punkt mają trafiać, a biegnący – do którego punktu
mają biec. W wyniku zamieszania raz piłki się puknęły w locie, raz zderzyli się prujący po nie zawodnicy, a
raz dwie piłki walnęły w jednego ćwiczącego. Ofiar w ludziach i sprzęcie nie
było.
Padało i padało i padało…
Kątem ucha dochodziły do mnie dyskusje o wodzie
mineralnej i jakimś bardzo atrakcyjnym menu. Opona nie skarżyła się na nadmiar
zainteresowania, zaczęto więc pilnować bardzo, żeby nikt relaksacyjnego
ćwiczenia nie ominął. Poskutkowało to tym, że na przykład Michał, głosem
zdolnym zburzyć mury Jerycha, informował, że otóż właśnie ćwiczy i niech wszyscy
patrzą. Maciek się oponą kontuzjował i przyszedł posiedzieć koło mnie, bo tu
nie padało. Krzysiek przyszedł napić się wody i usłyszałam komentarz, że
przecież grubasy wody nie piją. Krzysiek stwierdził, że normalnie nie, ale
dzisiaj takie suche powietrze jest… :D
Chwilę później ekipa sprzed nosa zaczęła rozgrywać
coś w stylu małego meczu. Biegacze biegali tak zapamiętale, że wpadli w
ćwiczących liniowych. Na szczęście wywracanie się bez ofiar w ludziach już wszyscy mieli opanowane…
Wraz z zakończeniem treningu zawodnicy zaczęli
szybciutko znikać. Pojawiła się ekipa nagraniowa, Mateusz wziął zestaw
Rossiego, padło hasło, że dwunastu musi zostać do nagrania. Rozpoczęła się
modlitwa o światło – obawiano się, że opiekun obiektu zaraz zgasi lampy i
nagranie odbędzie się w egipskich ciemnościach. Zaproponowałam wypożyczenie
mojej górniczej lampki, której używam do karmienia kotów, ale zarobiłam
spojrzenie, które mnie prawie zamordowało. J Kiedy ustaliła
się parszywa dwunastka, pozostałym poza nią nagle przestało się śpieszyć.
Czarny podszedł do mnie, zapinając dres. Przed tą czynnością wyglądał jak
uciekinier ze szpitala. Patrzyłam sceptycznie. Deszcz wprawdzie przestał padać,
ale ten dres na mrozoodporny nie wyglądał. Uspokoił mnie, że ciepły jest.
Z drugiej strony - co mnie to obchodzi, nie mnie będzie smarkał i kaszlał. Zaczęliśmy żartować z naszych gwiazd. Przyleciał Mateusz z pytaniem, czy się
nie podarł z tyłu. Czarny go objechał za publiczną prezentację policzków, ale
go zbeształam. Skoro się namarzłam przez tyle czasu, to chyba mi się należy
przyjemność popatrzenia na fajny tyłek. Zresztą - tak naprawdę, to właściwie niczego nie pokazał. Mateusz się nie przejął, bo skoro się
nie podarł, to reszta mu wisiała. Chyba już u niektórych już jestem "swoja". Panowie w strojach nie wyglądali na
zrelaksowanych. Pocieszaliśmy ich, ze i tak ich nikt w tych maskach nie
rozpozna.
- Ich tak, bo nie swoje łachy mają, ale mnie? –
zaprotestował jeden występujący pod własnym numerem.
I wtedy stał się cud. Przynajmniej z punktu widzenia
zawodników. Okazało się, że absolutnie nie do śpiewania ich tu zaproszono.
Śpiewać ma gwiazda, Damian Ukeje. Poczuliśmy z Kubą lekkie rozczarowanie. Myśl
o śpiewających pastorałkę Husarzach była taka kusząca… Panowie mieli tylko
symulować różne rzuty, akcje i inne takie. Nasze zainteresowanie nagraniem
znacząco osłabło, pogrążyliśmy się w konwersacjach okołofutbolowych, zerkając
od czasu do czasu na zawodników.
Nagranie się zakończyło, zmarznięta byłam głównie w
ręce. Nie chciało mi się czekać z pożegnaniem na "aktorów", bo zbliżała się północ, a ja miałam
w sobotę wcześnie wstawać. Rzuciłam ogólne „cześć” i ruszyłam do wyjścia.
Czarny załapał się na podwiezienie, bo akurat rezyduje nie daleko.
Wypad na trening uważam za szalenie udany, mimo
braku popisów wokalnych. Brzuch mnie bolał ze śmiechu do następnego wieczora, a
poza tym miałam bardzo sympatyczne sny o futbolistach. Wprawdzie nie o naszych, ale nie narzekam. J
Zdjęć nie mam, bo robione tabletem w deszczu wyglądają bardzo rozmazanie. :)