Wyjeżdżając
zakładałam, że wyjazd dostarczy mi materiału na trzy posty… W tej chwili
zastanawiam się, czy się w dziesięciu zmieszczę :) Ale nie martwcie się, postaram się
streścić, a zainteresowanym podam, gdzie znajdują się konkrety… Dodatkowo – nie
będę używała prawdziwych imion, bo może uczciwi i spokojni ludzie nie chcą być
wplątywani w moją chorobę psychiczną. Uczestnicy wydarzeń się rozpoznają,
ewentualnie kiedy otrzymam oficjalną zgodę na podanie danych personalnych, to
poprawię… I jeszcze jedno. Jestem zwolennikiem kibicowania wysokiej klasy.
Możecie śmiało uwierzyć, że nie mam zamiaru nikogo obrażać, ani z nikogo się
naśmiewać, chyba, że ewidentnie mi się narazi, ale to zaznaczę w tekście. Jeśli
ktokolwiek po przeczytaniu tekstu poczuje się urażony, proszony jest o
przeczytanie go w asyście osoby trzeciej, a jeśli ciągle będzie uważał, że jest
nie ok, to proszę o kontakt i uwagę. Wyjaśnię, „co poeta miał na myśli”. Do
rzeczy…
Decyzja o
wyjeździe była trochę trudna. Jestem tu nowa i takie pchanie się wydawało mi
się dość nachalne. Z drugiej strony – co mnie to obchodzi, „co ludzie
powiedzą”, skoro to ja mam mieć radochę? Z trzeciej te kilometry… Ale z
czwartej – uwielbiam się szwendać… (I tak dalej i tak dalej) … z dziewięćdziesiątej
drugiej – po prostu chciałam. Próbowałam namówić koleżankę, ale stwierdziła
(cytuję) „mnie jeszcze tak nie odwaliło, jak Tobie” i została. Czy chcę jechać
sama? Ale jakie sama! Z pięćdziesiąt luda będzie!
Nie miałam
pojęcia, co ze sobą zabrać. Znaczy wiedzieć, to wiedziałam, ale czy mi się uda
użyć zabranych rzeczy? Spakowałam się minimalistycznie, żeby mnie
współuczestnicy śmiechem nie zabili na starcie. Do torby schowałam czarną
koszulkę, którą nabyłam drogą kupna na meczu z Kings Kraków, żeby jej w drodze
nie upaćkać i godnie reprezentować swój ukochany klub na trybunach. Wzięłam też
czapeczkę, bo jak reklamować, to reklamować.
Piękna i
pachnąca wsiadłam do auta (nie zapamiętujcie tego za bardzo, bo konfrontacja z
potworem, który wysiadł PO wycieczce może być szkodliwa dla psychiki),
podjechałam pod klub PINOKIO, czyli pod miejsce zbiórki. Objechałam je dookoła
i zaparkowałam tam, gdzie od początku było miejsce. Autokar już stał, ludzie
grupkami i luzem też. Ustawiłam się i czekam. Po chwili pojawili się podróżnicy
z różnymi dziwnymi rzeczami, które pchali do środka, a następnie padł sygnał do
abordażu i rozpoczął się załadunek czynnika ludzkiego. Czynnik był przejęty,
więc załadunek poszedł błyskawicznie i o 22.20 Wodzirej Imprezy dorwał się do
mikrofonu. Sprawdził obecność i zadeklarował znęcanie się nad nami do
Białegostoku Pomyślałam, że przecież mam w torebce nożyczki, a dzieli mnie od
kabla zaledwie metr… Uspokojona obejrzałam szoł, wysłuchałam obietnic i
deklaracji (było coś o demoralizacji i utracie dziewictwa różnego autoramentu),
a równocześnie autokar ruszył. Wodzirej chyba przejrzał moje niecne zamiary, bo
jednak oddał mikrofon i udał się na tył pojazdu. Może też nie tyle chodziło o
to, że widział mord w oczach ludu, ile wypijane mu na końcu napoje, bo
towarzystwo w czasie jego przemowy dość brzęczało szkłem…
Kilometry
przelatywały pod spodem, rozmowy trwały, a powieki robiły się coraz cięższe…
Zatrzymaliśmy się na pierwszy postój. Nałogi wysypały się z pojazdu w takim
tempie, że byłam pewna, że powietrze w autokarze (bynajmniej nie świeże)
zwyczajnie im szkodzi, jak rybom na przykład. Zassali te swoje ukochane dymy i
uśmiechy na twarzach zwiększyły się jeszcze bardziej. Ktoś wyniósł piłkę, tę
jajowatą i zaczęły się mistrzostwa parkingu. Trochę nie wychodziło, bo jajo
jakby kto mydłem nasmarował – albo się wysmykiwało z rąk, albo zwyczajnie
skręcało przed graczem. Jeden pasażer udał się na spacer i sprawdzał, czy
kierowcy tir-ów mają dokręcone wentyle… Potem wbił się w żywopłot do połowy.
Przednią połową – dodam.
- On już jest
w Narni – machnął ręką Wodzirej Imprezy i kilka osób opluło piwem otoczenie.
W
międzyczasie padło oskarżenie od panów kierowców, że ktoś używa środków, co to
posiadanie ich w niewielkich ilościach na własne potrzeby też jest nielegalne.
Wszyscy się oburzyli.
- Niemożliwe!
– zarzekał się Wodzirej Imprezy. – Gdybyśmy znaleźli świnię, co ma, a się nie
dzieli, wysadzilibyśmy ją natychmiast! Tu sami porządni ludzie…
Po
zaspokojeniu PPP (podstawowych potrzeb podróżnika) sprawdzono obecność.
Brakowało kilku osób, między innymi Kasia A zauważyła, że brakuje „takiej
ślicznej blondyneczki tutaj”… Oczywiście wszystkie się odwróciłyśmy, żeby
pokazać, że nic podobnego, jesteśmy (szacunkowo z 85% kibicek to były blond
piękności, reszta to piękności w pozostałych kolorach). Brakująca ślicznotka,
czyli Kasia W też była, tylko Kasia A jej nie zauważyła. Odnaleźliśmy pozostałe
zguby i ruszyliśmy dalej.
Przy drugim
czy trzecim kolejnym postoju powstał konflikt. Pan kierowca nie przewidział, że
kiedy przejedzie po muldach, to się wszyscy obudzą, a kiedy się obudzą, a on
zatrzyma pojazd, to będą chcieli wysiąść. Zaparkował na wyjeżdżonym placku przy
drodze, jakieś 500 metrów od kompleksu stacji benzynowych i tych takich tam, co
zawsze przy nich stoją. Wysiadł i udał się na koniec placka, ustawił przodem do
krzaków i podziwiał liście. Zainteresowali się sprawą nasi koledzy – krzaki
musiały być fascynujące, bo poszło tam sporo luda. Nie byli pierwszymi koneserami
przyrody, bo smród wisiał nad okolicą niczym smog nad Tokio. Żeńska część
wyprawy patrzyła na siebie z konsternacją. Z daleka widziałam, że te krzaki to
głównie pokrzywy, a zdjęcie majtek w takiej okolicy gwarantuje dalszą podróż na
stojąco. Tłumienie w sobie emocji jest szkodliwe dla zdrowia, zatem Szefowa
zwróciła kierowcy uwagę na problem, grzecznie, acz stanowczo pytając, co MY
mamy zrobić i czemu u licha nie stanął przy stacji. Kierowca wzruszył ramionami
i stwierdził, że nikt nie mówił, że ma się zatrzymać. Popatrzyłyśmy się na
siebie… Przerwy były niemile widziane, więc naród starał się, jak mógł.
Zawiązywano na supeł, szpuntowano otwory, byle dotrwać, a pan nam tu… Rozpętała
się… Znaczy zaczęto wymieniać opinie. Po chwili pan ponownie wzruszył ramionami
i stwierdził, że przecież może podjechać pod stację. Zagoniliśmy na pokład
ostatnich przyrodników i podjechaliśmy. Towarzystwo znów się rozlazło, niczym
mrówki po przyjęciu na świeżym powietrzu. Patrzyłam na zegarek i kręciłam
głową. Gdyby pan podjechał pod stację od razu, zaoszczędzilibyśmy jakieś pół
godziny. I uratowali okolicę przed katastrofą ekologiczną.
Słonko już
dawno wstało i świeciło mi po oczach, bo byłam blisko przedniej szyby, a
jechaliśmy na wschód. Pan z radia podawał prognozy pogody, które gdzieś do
Torunia były ok, a od Torunia wymieniały już Białystok jako miejsce planowanych
naturalnych nawodnień. Nie podobał nam się pomysł, że będzie na nas lało, bo
każdy pakował się oszczędnie i większość nie miała odzieży na zmianę. Wizja
kibicowania w bieliźnie może i była pociągająca, ale obawialiśmy się, że się
nasi rozproszą, a przecież nie o to chodziło…
Dotarliśmy do
Białegostoku koło dziewiątej. Zwiedzając malownicze miasto udało się znaleźć
stadion, tylko jakiś dziwny był… Od nas, czyli od ulicy odgradzał go kolejno (licząc od stadionu) -
płot z siatki, pas gruntu i szeroki chodnik… Przejechaliśmy wzdłuż siatki (po
ulicy, nie po chodniku, nie myślcie sobie!) i zauważyliśmy taki sobie
budyneczek jednopiętrowy, nieduży... Niczego mi nie przypominał, poza tymi
budkami, w których u nas, na Kolumba można akumulatory kupić. Konkluzja mogła
być tylko jedna – wjazd jest z drugiej strony. Taaa… Jasne! Z drugiej strony
też była siatka, a za nią pas zadrzewień. Konsternacja… Uznaliśmy, że zamiast
marnować czas, pojedziemy do hotelu, w którym kwaterowali nasi zawodnicy. Oni
na pewno wiedzą, jak się tam dostać, bo pewnie sobie trenowali tam…
Pojechaliśmy. Układ ulic sprawiał, że jadąc gdzieś tam, zwiedzało się spory
kawał miasta. W trakcie wycieczki krajoznawczej zauważyłam bardzo wiele małych,
drewnianych domków, w różnym stanie, ale przeważnie bardzo ładnych. Stare domy
to też mój fioł :)
Dojechaliśmy
pod hotel, ustaliliśmy czas i miejsce zbiórki, kupiliśmy sobie cudne koszulki
Husarskich Kibiców po promocyjnych cenach i wycieczka dostała czas wolny. Zanim
poszłyśmy w tango uznałyśmy, że warto się poznać bardziej, bo w kupie raźniej i
kupy nikt nie ruszy, jak mówią stare
polskie przysłowia. Po czym Kaśka A uznała, że za dużo nas i za podobnie mamy na
imię, więc jest jedna Jej Córka i my wszystkie to Kaśki. Jest zatem Kaśka A,
Kaśka J, Kaśka N, Kaśka W i pisząca te słowa – Kaśka D. Tak naprawdę, to po
tych Kaśkach powinny być numerki, ale ja cymbał z matmy byłam zawsze i trudno
mi było spamiętać, więc zmieniłam. Zresztą –pomysłodawczyni też nie pamiętała
:P
Matki, żony i
… no właśnie :) dzwoniły do zawodników - obecnych i przyszłych członków swoich
rodzin, bo pomyślałyśmy, że może nam udostępnią na sekund pięć swoje łazienki.
Niestety, panowie byli na odprawie/kontempluli albo coś tam innego robili, bo
nie odbierał żaden. Uznałyśmy, że tylko knajpa może nas uratować, więc
ruszyłyśmy w miasto. Obsługa hotelu wskazała nam azymut, a ja z tym sobie dość
radzę. Dotarłyśmy na miejsce, nasi już tam byli, tylko na zewnątrz lokalu. My
weszłyśmy do środka, bo wschodni wiatr szarpał odzież. Rozsiadłyśmy się przy okrągłym
stole, część zamówiła kamuflujące napoje (niby uzasadniające nasze przybycie),
a pierwsza z nas poszła do toalety dokonywać odświeżenia. W czasie konsumpcji
kolejne kobiety ulegały metamorfozie, poznałyśmy jednego z dwóch Kolegów Dnia –
Kolegę S, Kaśka A poprosiła o pomoc w zrobieniu nowej dziurki w pasku, bo
portki opuszczały jej organizm i nawet znalazła zainteresowanego tą czynnością osobnika.
W trakcie całego tego zamieszania zawodnicy zaczęli oddzwaniać. Kaśka A
ustaliła z Synem, że zrobimy nalot ich łazienkę, i że za dziesięć minut jesteśmy.
Pozbierałyśmy klamoty, Kaśka A chwyciła w garść także spodnie i ruszyłyśmy do hotelu.
Po drodze odebrała pasek od zasmuconego helpera. Niestety, nie udało się zrobić
dziury…Czekający na nas pod budynkiem Syn wyglądał na nieco zaskoczonego,
pewnie ilością gramolących się dam, ale dzielnie ukrył panikę. Kto wychodzi na
boisko, na którym po drugiej stronie stoi jedenaście czołgów, nie przestraszy
się kilku kobiet… Chyba... Wdrapałyśmy się na drugie piętro i szybciutko dokończyłyśmy
przeobrażanie. Kaśka A w tym czasie jak mogła to szkodziła Synowi.
- Chyba mi
zabroni jeździć na mecze – westchnęła, kiedy wyszłyśmy na powietrze.
No ja na jego
miejscu załatwiłabym matce zakaz stadionowy… :D Do zbiórki pozostały jakieś
dwie godziny, zatem usiadłyśmy sobie wygodnie na ławeczkach pod hotelem, w
pięknych okolicznościach przyrody. Rozmowy trwały, tematyka stawała się coraz
bardziej wymagająca, Kaśka J dzieliła się z nami mrożącymi krew w żyłach
relacjami z praktyk medycznych, chmurki kropiły deszczykiem, chwile mijały… Podszedł
do nas sympatyczny człowiek, pozdrowił nas grzecznie, a Kaśka A z uśmiechem
zapytała, czy może byłby uprzejmy zrobić jej dziurkę. W pasku. Zademonstrowała
kłopotliwy gadżet, a pan się uśmiechnął, wrócił do swojego auta, przyniósł
skrzynkę z narzędziami i w sekund pięć zrobił dziurkę. Doczekał się gorących
podziękowań, portki Kaśki A przestały grozić.
Tu-akcja dziurkowania :)
- A ty wiesz,
kto to był? – zapytała się chyba Kaśka J.
- Miły
człowiek, który pomaga bliźniemu – czy jakoś tak odpowiedziała Kaśka A.
- No na
pewno. Ale też trener drużyny…
Kaśka A
nerwowo się obejrzała.
- To już w
życiu nigdzie nie pojadę – spojrzała na okrążającego nas wielkim łukiem Syna…
Zasadniczo
czekaliśmy, aż autokar zawodników zawiezie ich na stadion, a potem wróci po nas
i nasze klamoty. Chwilę po odjeździe naszych idoli lunęło jak z wiadra. Mając
blisko pod daszek zmokliśmy tylko trochę, przeczekując ulewę i zastanawiając
się, co dalej. Byliśmy ciekawi, czy utaplani w błocie zawodnicy rozpoznają się,
skoro wszyscy są w jednym kolorze, a jeśli tak, to po czym, bo po twarzach to
raczej nie… W trakcie dyskusji niebo do nas zaburczało i wywołało niepokój. W
czasie burzy nie można grać… Czyżbyśmy odbyli wycieczkę wyłącznie krajoznawczą?
Okazało się, że nie, że to się tylko chmurkom tak odbiło…
Czekaliśmy i
czekaliśmy i czekaliśmy… Ale wcale się nie nudziliśmy :) Żartom i śmiechom nie było końca, wymyślaliśmy hasła dopingujące i co
jedno, to bardziej rozbawiało towarzystwo. Uznaliśmy, że nie możemy naszych
dobić śmiechem... Kiedy przestało padać wyszliśmy spod daszków i osłon.
Wodzirej Imprezy rozdał pudełka z gumowymi błonkami i powiedział, że jeśli się
błonka przerwie w trakcie używania, to można woreczkiem zasłonić, gumką zamknąć i znów będzie super. Wywołał
ogólną radość. Pudełka służyły do wydawania dźwięków ogłuszająco-zaskakujących.
Zaczynaliśmy się denerwować, że nie zdążymy na mecz. Pomysł z wędrówką przez
miasto zyskiwał coraz więcej zwolenników, ale przypomnieliśmy sobie, że poza
swoimi klamotami trzeba jeszcze zadygać na miejsce stelaże i te tajemnicze
przedmioty, które wcześniej schowano w autokarze. Poziom cierpliwości nagle
wzrósł. :) Autokar w końcu podjechał, zapakowaliśmy się w mgnieniu oka i ruszyliśmy do
celu naszej wycieczki.
To koniec
pierwszej części. Jeśli myślicie, że długa, to chciałam wyjaśnić, że połowy nie
napisałam. Na przykład o tym, że w czasie siedzenia na ławeczkach poznałam
trzech pierwszych członków drużyny. :) Od Kasi J, od Kasi A i od Kasi W…
Rozpoznaję ich w prawie każdej kombinacji – w odzieży służbowej i w kaskach, w
odzieży służbowej i bez kasków, bez odzieży służbowej i bez kasków… Nie
rozpoznaję w wersji bez odzieży służbowej i w kaskach, ale tak ich jeszcze nie
widziałam. :)
Nie napisałam, że szaleje kiła i trzeba się zabezpieczać (to news od Kasi J)… W
każdym razie stwierdzam, że wspólnie przejechane kilometry i prześmiane godziny
bardzo łączą.
Pozdrawiam
tych wyczynowców, którzy dotarli do tego miejsca. Chyba powinnam jakieś nagrody
ufundować dla najbardziej wytrwałych… :)
W następnych
odcinkach:
- przyjazd na
miejsce i przeboje kibiców
- pierwsza
kwarta meczu
- druga
kwarta meczu
- przerwa
prawie kulturalna
- trzecia
kwarta meczu
- czwarta
kwarta meczu
- HAPPY END
- powrót
Tak gwoli uzupełnienia chciałam napisać, że Kaśka A jest najfajniejszą mamą, jaką spotkałam, dodatkowo zupełnie nie wygląda na mamę takiego (pardon) byka jak Syn. W końcu nie każda mama ląduje na rozkładówce. :) :) :)
OdpowiedzUsuńOficjalnie potwierdzam swoją tożsamość;-) miss wybrzeża 87', miss Lata z Radiem 88', październik 89' CKM i takie tam, że przez wrodzoną skromność nie przytoczę
OdpowiedzUsuńAnna P;-)
Może powinnam zmienić kategorię na "dozwolone od lat 18"?? Monika dała linka do rozbieranych zdjęć, mogłabym tu jakieś wkleić... :D
OdpowiedzUsuńCV: mam 188 cm wzrostu i waze coraz wiecej, potrafie sie przebijac i mam doswiadczenia w walce lokciami ;) Szukam zatrudnienia.
OdpowiedzUsuńKaśka, byle nie te słitaśne foteczki z "Wielkiej Siklawy" co to parasole za TojToja nam robiły..
OdpowiedzUsuńCześć Anonimowy2, też jestem aktualnie bezrobotna, mogę robić nawet w masarni, nie brzydzę się krwi.
Na chwilę Was z oka nie można spuścić... :)
OdpowiedzUsuńJa myślę, że możemy stworzyć jakiś team... Jeszcze nie wiem, do czego, ale z naszymi pomysłami i doświadczeniem w walce łokciami to będzie murowany sukces... Anonimowy, dawaj na afterparty :) Może się jakoś rozpoznamy, zgadamy i rozwiniemy biznes :)
No i zawsze możesz przyjść na casting do Husarii... Chyba, że jesteś kobietą, to wtedy do cheerleaderek. :)
Czytam te wpisy na blogu i cały czas mam uśmiech na twarzy! :D Super opowieści! Pozdrawiamy i czekamy na resztę
OdpowiedzUsuńPs. wszystkim zawodnikom się podoba blog :D
I ja prawie tą miss uchwyciłam aparatem, żałuję że nie jechałam z kibicami to były by foty na miarę sukcesu. (żarcik) nie zostawiła bym drużyny na krok. Pozdrawiam. Monika. B
OdpowiedzUsuńMoniko - bardzo dobrze, że jechałaś z zawodnikami, bo uwieczniłaś chwile i miejsca, które dla nas, kibiców są absolutnie niedostępne, a strasznie chcemy tam być. :) Wszystkich nas nie wpuszczą, więc dobrze, że mamy Ciebie. W autokarach (bo na pewno będzie ich więcej) kibiców my spróbujemy sytuację ogarnąć... Musimy jeszcze namówić któregoś Husarza na pisanie, żeby mieć relacje z ich pojazdu, bo tam też się musiało dziać :) I wtedy to dopiero będzie jazda... :) :)
OdpowiedzUsuń