poniedziałek, 26 sierpnia 2013

3. Matematyka rulez!


Weekend 24-25.08.2013 zapowiadał się uroczo – impreza futbolowa na plaży w Świnoujściu. Udało mi się namówić całą masę znajomych na wyjazd. Część miała się pojawić w sobotę, cześć w niedzielę, kilku wariatów planowało jechać ze mną na oba dni. Posiadając jedno wolne miejsce w pojeździe rzuciłam zapytanie na stronie wielbicieli Husarii, bo może ktoś by się do nas dokleił. I dobrze, że rzuciłam, bo dowiedziałam się, że impreza została odwołana. Uczciwie powiem, że ciśnienie poszło w górę. Nie mam pretensji o odwołanie eventu – różne przypadki się zdarzają, sponsorzy mają forsę na gumce, raz dają, raz nie dają, raz mogą, raz nie mogą, sędziowie są zdrowi, albo chorzy albo pierwsze dziecko im się rodzi, złapali gumę w drodze albo małżonka strzeliła focha… Bywa tak, że z przyczyn nie do nazwania impreza się nie odbywa. Trudno. Cholera mnie wzięła nie z powodu odwołania imprezy, ale z powodu absolutnego braku informacji o tym fakcie. Zależy nam ponoć na promocji dyscypliny. Wszędzie, gdzie się dało wklejano zaproszenia, wypadałoby w tych wszystkich miejscach podać wieść, że się nie odbędzie. Pikuś szczecinianie, bo mamy do Świnoujścia jak splunąć, ale gdybym na ten przykład wybrała się w podróż z Krakowa, to kogoś na miejscu chciałabym uszkodzić i to znacznie. Rozumiem, że drużyny i zawodnicy zostali o tym przykrym fakcie poinformowani, zabrakło za to troski o kibica. Mam nadzieję, że to wpadka jednorazowa i że następnym razem informację o odwołanej imprezie będzie można przeczytać wszędzie. Musimy pamiętać, że zadowolony kibic przyprowadzi trzech następnych, niezadowolony zniechęci ze dwudziestu. To naprawdę mała rzecz, taka wiadomość i żaden wstyd, że coś nie wyszło. Nie myli się tylko ten, kto nic nie robi i tylko taki człowiek nie ponosi porażek. Że sukcesów też nie ma to już się nie reklamuje. W każdym razie – skoro pracujemy nad promocją, to pracujmy z głową. To naprawdę nie kosztuje wiele, a bardzo się opłaci. Musimy pamiętać, że walczymy o kibica nie dlatego, że lubimy, jak jest wielu śmieciarzy na trybunach i rajcuje nas znikający w dużych ilościach popcorn, ale dlatego, że za kibicami idą pieniądze sponsorów. Husaria, żeby grać w sezonie 2015 w TopLidze, nie tylko musi wygrać kolejne złoto, ale skombinować kupę forsy… Z tym pierwszym sobie poradzi sama, w tym drugim musimy jej pomóc. Trochę bardziej, niż dotychczas. Tyle marudzenia.

Sobota całkiem zmarnowana nie została, bo okazało się, że grają Cougarsi. Grają z drużyną Griffons ze Słupska. Korzystam z każdej okazji do nauczenia się czegokolwiek, zatem jasne było, że się wybrałam. Zaciągnęłam Przyjaciółkę, która nie kryła rozczarowania, że Świnoujście zamieniło się w Szczecin. Nastawiła się nie tyle na facetów walczących w piachu, ale na gofry… Taka nasza prywatna tradycja. Nie liczyłam wprawdzie na to, że Cougarsi postawią pojazd z goframi, ale uznałam, że wszystko jest lepsze od siedzenia w domu. I przyznała mi rację, na boisko wybrała się chętnie. Przyjechałyśmy prawie w ostatniej chwili, ale nie był to półfinał Husarii, więc miejsce parkingowe znalazło się całkiem łatwo. Z radosnym zdumieniem zauważyłyśmy, że oddali trybuny i jest gdzie usiąść. Przy trybunach prowiant szykowali Husarzy, przygotowując się do wsparcia kolegów. Czy tam na razie do wsparcia własnych organizmów odpowiednią ilością kalorii. Zostałyśmy włączone w imprezę, ale że byłyśmy świeżo po posiłku, poprosiłyśmy o zakup wody moralnej w dużej flaszce. Niektórzy dosłyszeli tylko „przynajmniej pół litra” i moment po zamknięciu ust było koło nas pełno zainteresowanych napojem ludzi. Kiedy wyjaśniłam, że woda bynajmniej nie ma być ognista, ogół zebranych okazał głębokie rozczarowanie. Dzielny Zaopatrzeniowiec udał się w dal, w celu realizacji złożonych zamówień, a my poszłyśmy na trybuny. Na mecz wybierał się kawałek mojej rodziny, podjęłam próbę zlokalizowania jej. Trwało to moment, bo jednak nie było tam miliona widzów, po czym zajęłyśmy miejsca.

Mecz się rozpoczął. Z tekstów w necie wiedziałam, że aby myśleć o play-offach, Cougarsi muszą wygrać do zera. Mniej było ważne, ile do zera, natomiast to zero było szalenie istotne. Przypomniały mi się chore kalkulacje z siatkówki, kiedy to drużyna A wchodziła do półfinału wtedy, kiedy Drużyna B przegrała z Drużyną C i tylko wtedy, jeśli Drużyna C wygrała z Drużyną W, a Drużyna XYZ, grając w zielonych gaciach nie uległa Drużynie ZXY, kiedy byli w żółtych gaciach więcej, niż 21:17… Rozumiem, że jakoś trzeba uzasadnić obowiązkową dla wszystkich maturę z matmy, ale nie każdy maturzysta interesuje się futbolem amerykańskim! I nie każdy kibic ma maturę… Jak wprowadzą całki, żeby wyliczyć zwycięzców, to ja się wypisuję. Chyba, że Pani Architekt mi pomoże J

Komentator, głosem dyskretnie namiętnym, podawał od czasu do czasu wyniki pozostałych spotkań PLFA II. Może komuś coś mówiły, ja rozpiskę z obliczeniami zostawiłam w domu i zupełnie nie wiedziałam, czy mam się z podawanych rezultatów cieszyć, czy nie. Założyłam, że Cougarsi wiedzą i że to do nich jest gadane. Przy okazji – jeśli mogę prosić, żeby komentarz był nieco mniej dyskretny, bo go momentami kompletnie nie było słychać. A gdyby jeszcze ktoś tę moją prośbę mógł uwzględnić, to byłabym wdzięczna bardzo. Takich cymbałów, jak ja, na trybunach jest znacznie więcej, a fajnie jest wiedzieć, co się dzieje. Zwłaszcza, że główny sędzia nadawał decyzje do komentatora, więc my, szary lud na plastikowych krzesełkach, nie mieliśmy pojęcia, czy jest kara, dla kogo i za co.

Mecz na kolana nie powalał, bo nawet ja widziałam dużo błędów, natomiast jak zawsze ujmowała mnie wola walki i zaangażowanie. W ramach tej walki jakoś w pierwszej połowie karetka musiała zabrać jednego Cougarsa. Medycy podeszli bardziej profesjonalnie, niż do Kingsa, bo mu nogę usztywnili przed transportem. Porównując postury poszkodowanego i załogi medycznej stwierdziliśmy, że jeśli mu koledzy nie pomogą (temu poszkodowanemu znaczy się), to go zwyczajnie medycy powloką za pojazdem, bo sami nie załadują go do środka. Koledzy pomogli, karetka ruszyła i rozpoczęła się przerwa w spotkaniu, gdyż ponieważ nie można grać, jeśli nie ma zabezpieczenia medycznego. Zabezpieczenie zwiedzało z ofiarą miasto, ewentualnie jechali do Poznania, bo nie było ich i nie było. W czasie przerwy zawodnicy uprawiali gimnastykę, ewentualnie oddawali się innym rozrywkom. Goście na przykład pląsali po boisku, podbijając serca kibiców (moje na przykład). Roześmiane gębule prującego przez boisko pociągu Griffonsów (bo Gryfoni to w Potterze byli, nie śmiem obrażać szacownych graczy) po prostu czarowały. Oczywiście – kibicowałam Cougarsom, ale goście zyskali moją sympatię…

Karetka w końcu wróciła (pewnie zahaczyli o KFC, teraz mi przyszło do głowy) i mecz został wznowiony. Cougarsi świetnie rzucali, ale łapanie zupełnie im nie szło i kiedy widzieliśmy, że się szykują do miotania jajem, pół sektora prosiło „nie rzucaaaaaj, pliiiiiiiis!”. Prosiliśmy za cicho, gość rzucał. Jeden raz została piłka złapana przez Cougarsa i jeden raz przez Griffonsa… Statystyki powalające… W pewnym momencie Cougars (zdaje się, że 77, ale głowy nie dam) wyrwał się z piłką z zamieszania i popruł przez całe boisko, zdobywając  przyłożenie. Nieco niemrawa publika poderwała się na moment i cieszyła prawie tak mocno, jak zawodnicy. W pewnym momencie zademonstrowano nam walkę na wysokości. Piłka sobie leciała i wyskoczyło po nią dwóch zawodników, po jednym z każdej drużyny. Gruchnęło, jak z armaty, kiedy zderzyli się w powietrzu i mam wrażenie, że to po tym puknięciu jeden z Griffonsów położył się na skraju boiska i czekał na pomoc. Podjechała karetka, ładowali go i ładowali, na oko z pół godziny. Potem zjechali z boiska i zaparkowali na brzegu. Przyjechała druga karetka i rozpoczął się przeładunek. Skutecznie odwracali uwagę od tego, co się działo na boisku, bo czynności były nieco dziwne. Najpierw nasza karetka wyjechała z pełnymi noszami na świeże powietrze, a z nowej też wywlekli sprzęt transportowy. Przełożyli ofiarę z jednego łóżeczka na drugie, a pan troskliwie okrył ją takim zielonym czymś, jak fartuch do krwiodawstwa. Zielone fruwało, bo był wiatr, pan nie ustawał w staraniach. Wepchnęli poszkodowanego do nowej karetki i zamknęli wszystkie drzwi, pozostając na zewnątrz i kontynuując naradę. Spojrzałam na zegarek. Pozostawianie psów i dzieci w zamkniętych pojazdach na słońcu jest zabójcze, dorosłemu też zaszkodzi. Na szczęście dość szybko narada się skończyła i wszyscy wleźli do środka, do poszkodowanego. Nie było widać, co robią, mieliśmy nadzieję, że mu się nie pogorszyło… Okazało się, że nie, a przynajmniej nie o to chodziło, żeby ratować Griffonsa. Chodziło o deseczkę… Poszkodowanego przed położeniem na noszach przyczepiono do deski. Załoga „naszej” karetki chciała odzyskać sprzęt, zanim ten odjedzie w siną dal. Nie wiem, jak spod ofiary tę deskę wywlekli i mam nadzieję, że mu tą czynnością nie zaszkodzili, w każdym razie po chwili wylazł ze środka pan z deską, a poszkodowany wreszcie ruszył do miejsca, gdzie mu udzielą pomocy. My mogliśmy odetchnąć i obserwować spotkanie dalej. Jak już mówiłam, spotkanie głowy nie urywało, ale Cougarsi konsekwentnie parli do przodu, defensywa trzymała gości na dystans i mecz skończył się wynikiem 42:0 dla naszych. Czyli Cougarsi zrobili wszystko, żeby się na play-offy załapać, teraz trzeba było sprawdzić tę wyższą matematykę.

Kibice rozpoczęli ewakuację zanim sędzia dobrze piłkę w górę podniósł. Oni zwykle za szybko się rozłażą, co mnie osobiście bardzo irytuje, bo zarówno goście, jak i gospodarze dziękują prawie pustym trybunom. Ja rozumiem, że o 18 zaczynają się pasjonujące seriale typu „W kamiennym kręgu cnoty”, ale te dziesięć minut to i tak głównie reklamy oraz „w poprzednim odcinku”. Chyba można zaczekać, co? Fakt, że tak naprawdę nie było za co tym kibicom dziękować to inna sprawa… Publika prawie niema, radość okazywała bardzo powściągliwie. Zgromadzeni obok zawodnicy Husarii nie dali popisu dopingowania, na jaki się nastawiałam, pewnie z powodów konsumpcyjnych. Większość miała zajęte albo paszcze, albo ręce, a to dwie części organizmu do kibicowania niezbędne. J Mam nadzieję, że doczekam się następnym razem. Musimy robić szoł nie tylko na boisku, żeby ludzie widzieli, że się bawimy, że jest fajnie, że warto się dołączyć, bo jak się dołączą raz, to następnym razem będą już swoi… I następnych przywloką. To wszystko pracuje na dyscyplinę, więc należy różne wstręty i animozje pochować po kieszeniach. Kibiców aż tylu nie ma, żeby im się kazać dzielić. :P  Bardzo podobało mi się podsumowanie wielbicielki Griffonsów wygłoszone na koniec przez mikrofon. To się nazywa wsparcie. J

Ustaliłyśmy z Przyjaciółką, że na Husarię chodziła nie będzie, bo była na dwóch meczach FA i w każdym kogoś zwozili karetką… Pryszcz, gdyby źle wpływała tylko na przeciwników, ale Cougars jest nasz! Sama to zaproponowała, co świadczy o niej jak najlepiej – wyrabia się nam nowy fan J Nie możemy ryzykować kontuzji u żadnego Husarza, wszyscy są nam potrzebni w najwyższej formie, mamy wszak do zdobycia kolejne złoto.

W trakcie rozmów pozaboiskowych ekipa psychofanów doszła do wniosku, że należy przygotować profesjonalny plan wsparcia drużyny. Osoby zainteresowane przyłączeniem się do nas proszone są o kontakt ze mną na fb, ewentualnie drogą emilową (mysleiczytam@gmail.com), a podeślę wiadomość, gdzie i kiedy się spotykamy (ci, z którymi już się umawiałam nie muszą pisać, jesteście na liście, czy Wam się to podoba, czy nie :P). Planowany termin spotkania – pierwszy tydzień września. Przygotowany program przedstawimy do akceptacji władzom, trenerowi i zawodnikom, a potem będziemy go realizować. :D

środa, 14 sierpnia 2013

2. Nowa dyscyplina - czyli Husaria podejmuje wyzwanie (tu nie będzie nic o zasadach FA :) )


W ramach festiwalu sztucznych ogni, którego szósta edycja odbyła się w Szczecinie w ostatnią sobotę, zorganizowano turniej smoczych łodzi. Idąc na tę imprezę, pojęcia nie miałam, na czym polega. Pytana, ile to może potrwać, odpowiedziałam, że pojęcia nie mam, ale pewnie z godzinę... Odra nie Amazonka, wsiadają do łodzi, płyną, wysiadają – ileż to może trwać? Zbiórka kibiców na jedenastą, niech pół godziny trwa ćwiczenie zwierzęcych wrzasków, do których zachęcali na stronie wydarzenia, wystartują o wpół do dwunastej, czyli koło pierwszej najpóźniej wracamy.
Taaa... Jasne!
Na imprezę pojechałam bez zwyczajowego wsparcia w postaci Mojej Przyjaciółki, bo późno skończyła poprzedni dzień, Kolega Dnia A był w pracy, Kolega Dnia S zaspał. Udało mi się namówić Moją Córkę i Moją Bratanicę, na miejscu spotkałam też Kaśkę J z małżem, Kaśkę W oraz Kaśkę N. Była też cała masa innych kibiców (widać wszyscy czaili się na te obiecane szaliki do wgrania w konkursie darcia dzioba – przy okazji – nie zauważyłam, kto wygrał :P). Pojawili się i starsi i młodsi,  był też najmłodszy kibic, w profesjonalnej koszulce, wspierał tatę z wózka, choć pewnie ciut nieświadomie. Ekipa zebrała się zacna, Dziewczyny ze Sztabu rozdały pompony, umocowano flagę, rozwieszono baner, po czym okazało się, że łodzi  zasadniczo jest przymało. Na dziesięć załóg biorących udział w imprezie, smocze łodzie były dwie. Konkurs miał się odbyć metodą dwójkową – dwie załogi płynęły jednocześnie, zapisywano czas, potem powtórka, żeby poprawić, jeśli się da, a cztery najlepsze wyniki kwalifikowały do walki o miejsca, że się tak wyrażę – medalowe. Patrząc, jak gramolą się pierwsze dwie załogi, szybko obliczyłam, że konkurs skończy się tuż przed pokazem wybuchów na niebie, czyli koło dwudziestej drugiej. Skrzywiłam się, bo tak poświęcać się nie miałam zamiaru, ale wycofać się byłoby trochę głupio. Tym bardziej, że apetyty ludzi na relacje rosną - już się mnie czepiają bez skrupułów. :) Nie mogę napisać relacji z czegoś, czego nie widziałam do końca... Przeliczyłam w myślach fundusze i stwierdziłam, że na herbatę mrożoną, tudzież wodę mineralną do wieczora wystarczy, a jeden dzień bez żarcia dobrze mi zrobi na figurę (może za rok znów ktoś mi pożyczy koszulkę na finale, a nie chcę wyglądać jak bałwanek Michelin). :) ). 
Ponieważ pierwsze dwie ekipy ślamazarnie wsiadały do łodzi, które z naszych stanowisk były (eufemistycznie mówiąc) bardzo średnio widoczne, odwróciłam się plecyma do Odry, skupiając uwagę na napływających Husarzach. Napływali i napływali i całkiem niezły połów mieliśmy na nabrzeżu. Do tego stopnia niezły, że gdybyśmy chcieli, moglibyśmy spokojnie dwa składy wystawić. Panowie profesjonalnie podeszli do kwestii startu w zawodach. Nie tylko wdziali drużynowe koszulki, ale wielu miało także specjalistyczne, wodniackie obuwie. Trochę basenowe, a trochę żeglarsko-kajakowe. Atmosfera panowała iście piknikowa, żartom i dowcipom nie było końca. Udało się zrobić serię kompromitujących zdjęć (do wglądu wyłącznie dla osób na nich występujących ). Lekko rozproszeni oglądaliśmy wyścigi konkurentów, udzielając naszym ulubieńcom fachowych porad. Jak zwykle – wszyscy znaliśmy się świetnie na technikach obsadzania środka transportu, sposobach poruszania wiosłami, tempie i sposobach walenia w bęben, że o sterowaniu nie wspomnę. Po naradach wszystkich obecnych trenerów uznaliśmy, że najcięższe egzemplarze załogi powinny usiąść przy rufie (dla niewtajemniczonych – rufa, to tyłek łodzi), najlżejsi tam, gdzie zostanie miejsce, czyli na dziobie (dziób to oczywiście przód – dużo do wyboru nie zostało, bo na wiosłach się nie siada). Wykoncypowaliśmy, że obciążony zadek pojazdu sprawi, że przód się wynurzy, a napęd wiosłami sprawi, że łódź wejdzie w ślizg i przy zmniejszonym oporze powietrza i wody po prostu popruje przez fale. Załoga nie dosłuchała do końca naszych cennych zaleceń, bo zanim doszliśmy do jakichś wniosków ich już zawołali do jednostek. Zupełnie nie przeszkodziło nam to w kontynuowaniu narady... Kiedy trenerzy zorientowali się, że załoga wsiada, przystąpili do obserwacji procesu.
 Daleko było, ja akurat dość ślepawa jestem, lornetki nie mam (ale trzeba będzie zainwestować, bo kto wie, czy nie zachce się Husarii skakać ze spadochronami na przykład), nie widziałam za wiele, ale patrząc zaczęłam się obawiać, czy te łodzie aby przeznaczone są dla ciężkiej jazdy... Jakoś tak burty ledwie wystawały nad poziom wody... Do tego wydawało mi się, że czemuś naszym sternik do gustu nie przypadł i zainteresowałam się, czy go czasem celnym argumentem za jednostkę nie wyślą... Po dłuższej chwili sytuacja została opanowana i zaczęli się zbliżać do naszego stanowiska kibicowego. Aby wystartować, tak ogólnie, musieli najpierw pokonać trasę wyścigu z prądem, ustawić się na starcie (ciut za nami po lewej), żeby potem pruć pod prąd do mety (kawałek za nami po prawej). Przemknęli koło nas, niepokojąc lekko niezbornością ruchów, ale pocieszyliśmy się, że próbują, bo to przecież „ich pierwszy raz”.
Na starcie już czekali konkurenci. Nasi dotarli i wykonali nawrót tak duży, że zaczęliśmy się zastanawiać, czy czasem do Świnoujścia nie płyną. Od razu padło podejrzenie, że sternik jest przekupiony, bo ewidentnie chce nam zmęczyć załogę. Padły groźby karalne, ale dość cicho. Tyle, że widać po wodzie daleko niesie, bo pan sternik jakby się zreflektował i zawrócili niemal spod elewatora Ewa. Na brzegu tylko na to czekał pan z flagą, którą się był zamachnął w celu wystartowania wyścigu. Husaria ruszyła z kopyta. Czy z wiosła, czy z czego tam się startuje na wodzie. Precyzyjnie machając pagajami, pokrzykując dla motywacji zasuwali do przodu. Doping na brzegu zapewniliśmy na najwyższym (jak to my) poziomie, nic zatem dziwnego, że po znacznym wysforowaniu się do przodu nasz wyścig wygraliśmy. Zadziwił nas tylko czas – 55 sekund. Pruli jak węgorze, na oko powinni mieć na tych stoperach co najwyżej 49, ale nie my odpowiadamy za pomiary, dlatego protestów nie było. Husarzy wrócili uśmiechnięci dookoła głowy, pomoczeni, dzieląc się chętnie wrażeniami.
 
Dowiedziałam się zatem, że rzeczywiście, coś im ten sternik nie podpasował, ale ostatecznie pozwolili mu zostać, że w łodzi było dużo wody i niektórzy zastanawiali się, czy da radę nią wrócić, że ogólnie było super i jeszcze chcą. Informacje wyciągałam od Adama, Leona (który mi tak pięknie komentuje tę tfu-rczość), Jarka, a także kilku innych, których jeszcze nie znam po imieniu. Nic dziwnego zatem, że kiedy organizatorzy zapowiedzieli dodatkowy wyścig, z profesjonalistami w dziedzinie pływania smoczą łodzią, Husaria zgłosiła się z wielką radością (nie wiem, czy ktoś się nie cieszył, bo oficjalny komunikat był, że wszyscy bardzo chcą). Wszyscy udali się na łódź i tym razem dołączyła do nich Monika, w związku z czym na facebookowej stronie drużyny są fantastyczne zdjęcia (mimo starań nie udało się utopić aparatu :)). Sytuacja z załadunkiem się powtórzyła, tym razem wymienili sternika na innego, odziewając go w barwy zespołu, czym nas troch skołowali, bośmy się zaczęli zastanawiać, który z nich się dorwał do drąga. Dopiero kiedy podpłynęli bliżej zidentyfikowaliśmy obcego w odzieży służbowej. Drugi kurs okazał się optycznie nieco bardziej chaotyczny, bo wiosła jakoś się zatły i nie chciały równo chodzić. Za to dumni byliśmy, bo mistrzowie wyprzedzili naszych nieznacznie (nie napiszę, że było ich mniej i mieli kilka kobiet, bo zaraz ktoś powie, że słabiśmy :)). Wynik mieliśmy lepszy niż pierwszym razem, aczkolwiek do konkursu się nie liczył.
Lekko rozproszeni oglądaliśmy wyścigi konkurentów, udzielając naszym ulubieńcom fachowych porad. Jak zwykle – wszyscy znaliśmy się świetnie na technikach obsadzania środka transportu, sposobach poruszania wiosłami, tempie i sposobach walenia w bęben, że o sterowaniu nie wspomnę. Po naradach wszystkich obecnych trenerów uznaliśmy, że najcięższe egzemplarze załogi powinny usiąść przy rufie (dla niewtajemniczonych – rufa, to tyłek łodzi), najlżejsi tam, gdzie zostanie miejsce, czyli na dziobie (dziób to oczywiście przód – dużo do wyboru nie zostało, bo na wiosłach się nie siada). Wykoncypowaliśmy, że obciążony zadek pojazdu sprawi, że przód się wynurzy, a napęd wiosłami sprawi, że łódź wejdzie w ślizg i przy zmniejszonym oporze powietrza i wody po prostu popruje przez fale. Załoga nie dosłuchała do końca naszych cennych zaleceń, bo zanim doszliśmy do jakichś wniosków ich już zawołali do jednostek.

Ponieważ pierwsze dwie ekipy ślamazarnie wsiadały do łodzi, które z naszych stanowisk były (eufemistycznie mówiąc) bardzo średnio widoczne, odwróciłam się plecyma do Odry, skupiając uwagę na napływających Husarzach. Napływali i napływali i całkiem niezły połów mieliśmy na nabrzeżu. Do tego stopnia niezły, że gdybyśmy chcieli, moglibyśmy spokojnie dwa składy wystawić. Panowie profesjonalnie podeszli do kwestii startu w zawodach. Nie tylko wdziali drużynowe koszulki, ale wielu miało także specjalistyczne, wodniackie obuwie. Trochę basenowe, a trochę żeglarsko-kajakowe. Atmosfera panowała iście piknikowa, żartom i dowcipom nie było końca. Udało się zrobić serię kompromitujących zdjęć (do wglądu wyłącznie dla osób na nich występujących
Całe rodziny trzymały kciuki, a ilość wsparcia bardzo dobrze rokuje na nadchodzący sezon.

Czas mijał szybko, bo na pikniku zawsze jakoś złośliwie przyspiesza, w przeciwieństwie do tego w pracy i zbliżała się godzina, w której miałam odstawić moje dwie kibicki do domu. Zdecydowałam się zrobić to od razu, żeby zdążyć na drugi bieg naszych. Okazało się w międzyczasie, że nasi pierwsi rywale nie doczytali regulaminu, w którym było napisane o drugim wyścigu i uznawszy, że nie mają szans na finał, bo czasowo byli poza pierwszą piątką, udali się do domu. W związku ze związkiem Husaria miała płynąć sama ze sobą, jako ostatnia. Śmignęłam pojazdem w obie strony i kiedy znów byłam na schodach przy Wałach Chrobrego rozbrzmiewał właśnie hymn Husarii. Domyśliłam się, że panowie szykują się do startu i przyspieszyłam, żeby zdążyć. Wpadłam na nabrzeże, chwyciłam pompony i z ekipą Dziewczyn ze Sztabu robiłyśmy wiochę wzdłuż nabrzeża, starając się nadążyć za smokiem z Husarzami. Okazało się to dość trudne, więc wróciłyśmy do wydzierania się stacjonarnego. Husaria oczywiście wygrała, tyle że okazało się, że na łódź dostało się zbyt wielu entuzjastów wodnych sportów i zostaliśmy zdyskwalifikowani. Moim zdaniem niesłusznie, powinno się tylko nie uznać ostatniego wyniku, ale szarpać się nie miałam zamiaru. Chwilę zastanawialiśmy się, czy się Husarzy nie zdrzaźnią, były obawy, że nasz power team rozniesie coś w drodze powrotnej, ale  okazało się, że absolutnie ich to nie wzruszyło. Stwierdzili, że najważniejsze zawody w tym roku wygrali, a reszta im wisi, jak kilo kitu na agrafce. Też się cieszyłam w sumie, bo perspektywa tkwienia w upale, znów twarzą do słońca, do niewiadomo której godziny, kiedy emocji jest tyle co na boisku czwartej ligi piłki nożnej nie była porywająca. Sprawnie zwinęliśmy obozowisko, część udała się w sobie wiadomym kierunku, część na mały afterek do wielkiego, białego namiotu, który okrywał źródła browara. Na party podzieliliśmy się emocjami, piwem i czym tam kto miał, urządziliśmy konkurs na zdjęcie dnia, który wygrałam dzięki amatorom truskawki w czekoladzie, po czym partiami odpływaliśmy w nieznane. Miłosz zapytał, czy będzie relacja, odpowiedziałam, że przecież po to przyszłam, żeby napisać, ale od razu wykorzystałam okazję, żeby złapać następną ofiarę do przesłuchań. Próbowałam przez neta, ale trafiłam na Kacpra, który aktualnie rezyduje w Koszalinie. Obiecał, że jeśli będzie w Szczecinie i będzie miał chwilę, to na pewno nie zwieje przed obowiązkami wobec wielbicieli.

Zatem w piknikowej atmosferze, po oficjalnym wyrażeniu zainteresowania dalszą twórczością w tym miejscu, zaczęłam się domagać wsparcia. Większość obecnych (nie patrzyłam, kto nie :)) zadeklarowała chęć uczenia mnie, udzielania wywiadów, brania udziału w nagraniach i innej uciążliwej aktywności gwiazd z pierwszych stron gazet. Zanotowałam, będę się czepiała. :)
Dodatkową korzyść ze spotkania, poza indiańską barwą na obliczu (to chyba jakaś klątwa z tym słońcem), było zaobserwowanie aktualnego stanu odzieży służbowej Husarii... Otóż wiele cudnych koszulek było dość sponiewieranych. Kilka wyglądało, jakby opadły naszych wyjątkowo zdesperowane kibicki o ostrych pazurkach. Czemu zachwyca mnie dewastacja uniformów? Ze względu na mojego fioła koszulkowego... Całej nikt mi nie da, ale przy takiej eksploatacji jest szansa na załapanie się na odzież któregoś z ulubieńców... Muszę ustalić tylko, u którego kolejka jest najkrótsza... :)



p.s. Jestem na takim zadu... peryferiach, że wrzucam ten tekst drugą godzinę.W związku ze związkiem zdjęcia wstawię, kiedy wrócę do cywilizacji... :)

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

1. Wyciągnięte z Husarza, czyli dalszy ciąg poradnika "FA dla opornych".


Miałam pisać o finale TopLigi (a konkretnie o jego drugiej połowie, bo tyle mi się nagrało), ale trochę nudziarski temat, więc przesunę go w czasie. W sobotę spotkałam się z jednym z ulubionych Husarzy, który dzielnie przez dwie godziny (z zegarkiem w ręku) próbował wtajemniczyć mnie w arkana gry. Razem ze mną edukację przeszła jego żona, której z tego miejsca serdecznie dziękuję, bo to ona zwabiła go na spotkanie (mam nadzieję, że problemów nie było z tego powodu J ).

Ponieważ obszar mojej niewiedzy jest masakrycznie wielki, rozmowa była nieco chaotyczna, bo próbowałam dowiedzieć się wszystkiego. Jedną z najważniejszych informacji, jakie uzyskałam, była kwestia nazwy. Dlaczego futbol jest futbolem, skoro jajo maca się głównie rękami? Moje Nowe Źródło Wiedzy poinformowało mnie, że nazwa wynika z faktu, że piłka do uprawiania sportu ma długość stopy. I proszę, jakie to proste!

Nie wiem, czy się domyślacie, czy nie, ale oczywiście pierwszym przesłuchiwanym musiał być gracz mojej ulubionej formacji, czyli defensywy. Widać jeszcze nie podpadłam, bo przede mną właściwie się nie bronił, odpowiadał chętnie i wyczerpująco, bez klasycznych „tak” i „nie”, używając zdań złożonych, posługując się słownictwem fachowym, które od razu tłumaczył na blond. Dowiedziałam się zatem, że tackle to zatrzymanie zawodnika ofensywnego, głównie metodą wywalenia go i przykrycia dowolną ilością własnych ludzi. Znalazłam wesołą definicję tackle – „całkowite zakończenie ruchu w przód zawodnika ataku niosącego piłkę” by Wikipedia. :D „Całkowite zakończenie ruchu w przód” … Większość po takiej akcji zakończyłaby swoje ruchy we wszystkich kierunkach. W statystykach zalicza się tackle podobnie jak blok w siatce – im więcej ludzi się uwaliło na gościa, tym mniej części tego wydarzenia wrzuca im się do statystyk. Czyli jeśli wywróciło go dwóch ludzi, to każdy ma po pół. Oglądałam sobie w necie maszynę do ćwiczenia „tackli” i powiem szczerze, że nie wyobrażam sobie, że można się na nią rzucić i niczego sobie nie połamać, nawet w tych całych rusztowaniach. Chyba, że ten ludek niczym z klocków Lego jest piankowy. Ale i tak te belki z tyłu nie zachęcają do ćwiczeń. Ja bym musiała zobaczyć, jak wstaje ktoś normalny, po ataku na ten sprzęt. Zawodnicy się nie liczą. Są chyba z jakiejś innej skóry i kości też mają  jakimś innym mięsem obleczone, bo po meczu schodzą o własnych siłach, czasem skacząc i wywalając się z radości. Nikt normalny, po takim młynie, jak jest na boisku, nie złaziłby inaczej jak o kulach lub na noszach.

Na razie operuję pojęciami ogólnymi, w planie mam przybliżenie poszczególnych pozycji na boisku, ale dopiero wtedy, kiedy załapię, „po co oni som” tak bardziej szczegółowo. J Linia defensywna, sądząc po obejrzanych na youtube.com filmikach ma za zadanie przewrócenie jak największej ilości zawodników drużyny przeciwnej J. Kontynuując – defensywa może też przewrócić rozgrywającego, czyli quarterback’a (QB), zanim poda komuś piłkę. To się nazywa sack. Ten QB, jak już przy nim jesteśmy, to wesoło nie ma. Przynajmniej do momentu, w którym nie pozbędzie się piłki. Póki ma piłkę, można na niego napadać ( a kto widział umundurowaną linię defensywy wie, że przyjemne to nie jest). W chwili, kiedy tę piłkę odda komuś, staje się nietykalny. Czasem jakiś rozpędzony czołg nie zatrzyma się w miejscu, tylko pojedzie po nim. Oczywiście sędzia rzuci szmatą, bo jest to niedozwolone i na pewno podsunie ofensywę bliżej, bo kara musi być. Ale z drugiej strony – po przejeździe ciężkiego sprzętu taki QB już nie jest sobą… Nie mówię o tym, że mu się coś urwie, albo złamie, bo czołgi walcują ostrożnie, ale respekt przed defensywą rośnie. Następnym razem może być tak, że widząc pędzące na niego na przykład 66, albo jakiś inny, piękny numerek, zamiast myśleć i rozgrywać, czym prędzej pozbędzie się piłki, by uniknąć zderzenia. To jest korzyść uboczna i oczywiście absolutnie przypadkowa.  J

Zatrzymajmy się na chwilę nad tym, czego defensywie nie wolno, a czego oczywiście (chwilowo mam nadzieję) zupełnie nie widzę. Za kratkę kasku i ogólnie  - z nakrycie głowy szarpać nie można każdemu i każdego. Takie pieszczoty kosztują bowiem piętnaście jardów w jedną lub w drugą stronę, zależy, czy szarpie ofensywa, czy defensywa. Piętnaście jardów to bardzo dużo i taki błąd może kosztować drużynę szóstkę w plecy na tablicy wyników. Panowie ciągają się za odzież na wszystkich poziomach, czasem publika załapie się na pokaz całkiem niezłych pośladków i to jest dozwolone (pod warunkiem, że w akcji; rozbieranie bez powodu siebie czy przeciwnika podpada pod zachowanie nieobyczajne i jest wykroczeniem). Nie wolno za to złapać przeciwnika za chabety od tyłu (za rusztowanie i odzież łącznie) i ściągnąć go do tyłu na ziemię. Słusznie zupełnie, z przodu zawodnik ma dwie ręce, którymi się może podeprzeć (chyba, że piłkę trzyma, ale z tym też sobie jakoś radzą), szarpnięty do tyłu może sobie połamać zasadniczą kość (czy tam zestaw kości, jak zwał, tak zwał). Nie można też popchnąć zawodnika, który szykuje się do łapania lecącej piłki. Można natomiast wyskoczyć razem z nim do góry i próbować złapać samemu. Jeśli w locie się go potrąci, to już trudno, byle celować w piłkę, nie w człowieka. W celu rozpracowania kwestii skakania i łapania w locie spróbuję się zaczaić na naszego komandosa, czyli Marcina. Mam nadzieję, że zdążę, zanim go porwie Wielki Świat.

Ciekawych rzeczy dowiedziałam się w temacie falstartów. Falstart obrony jest wtedy, kiedy zawodnicy defensywni przejdą linię, zanim piłkę otrzyma QB przeciwnika (dla bardziej zaawansowanych jasne jest, że jeśli stoi linia obrony, to QB może być tylko przeciwnika, bo jest to człowiek formacji ataku, ale piszę głównie dla tych, którzy nie ogarniają zasad, wiec podkreślam). Możliwy jest też falstart ataku, kiedy to zastygły mur zawodników ruszy się, nim QB wykrzyczy swoje trzy magiczne słowa. Defensywy czasem trzymają się żarty i któryś zasymuluje rzut ciała na linię ofensywną, uaktywniając w przeciwniku instynkt ucieczki. To często wystarcza i mamy falstart. Ciut wymuszony na wystraszeńcu, ale zawsze.  

Z komentarzy użyszkodników:
Offside - robi defensywa (aczkolwiek ofensywa też może, ale bardzo rzadko...)
Falstart - tylko ofensywa ;)

W emocjach ( a wspominaliśmy też białostockie zwycięstwo, a co J ) skakaliśmy z tematu na temat. Dowiedziałam się przy okazji, że w drużynie powinni być dwaj kopacze. Jeden jest od trafiania między te żółte dzyndzle nad bramką zwykle umieszczone (czyli w bramkę futbolu amerykańskiego FA). Ma umieć trafić tam zawsze i z każdej odległości. Drugi – kopie w pozostałych sytuacjach i ma za zadanie posłać piłkę daleko i wysoko. Czemu nie wystarczy tylko daleko? Ano dlatego, że czynności kopania dokonuje zwykle w czasie czwartej próby, ewentualnie wznawiając grę, zatem poza wysłaniem piłki w szmaty kolejowe, trzeba dać czas drużynie na przemieszczenie się za piłką. Drużyna przemieszcza się za piłką (tę część dedykuję specjalnie naszym piłkarzom nożnym, spróbujcie się skupić kochani), żeby zacząć bronić własnych punktów jak najbliżej pola punktowego przeciwnika. Nie trzeba być szczególnie intelektualnie wyrobionym, żeby wiedzieć, że im dalej od własnej bramki, tym większa szansa, że się piłkę przeciwnikowi odbierze. Mało tego – przy założeniu, że się obrona angażuje – tym większa szansa, że po odebraniu piłki szybciutko (bo blisko, przypominam tym od sportu polegającego na kopaniu nogami) wrzuci się tę piłkę w pole punktowe przeciwnika, podwyższając wynik na tablicy. A przypominam (ciągle tym od kopanej), że zasadniczo chodzi o to, żeby jak najwięcej napukać punktów dla własnej drużyny.  Zawsze mnie to wkurzało, kiedy obserwowałam naszych piłkarzy, że po stracie piłki wracają na swoje pole karne i tam dopiero zaczynają się bronić. Każdy debil wie, że 97% tych, którzy wygrywają, zaczyna obronę pod polem karnym przeciwnika, a nie swoim. Nasi, zanim wrócą, to są tak zmęczeni, że zwyczajnie nie zdążą się rozejrzeć i już nasz bramkarz w siatce za piłką gmera. Kiedyś  myślałam, że to wynika z faktu, że podobnież panowie mogą wykonywać tylko dwie czynności na raz. Skoro biega i oddycha, to kopanie może czasem nie wychodzić. Ale w sumie – po drugiej stronie boiska też panowie grają i jakoś naszych problemów nie mają, a nie sądzę, żeby przestawali oddychać… Po obejrzeniu czterech meczów FA doszłam do wniosku, że przydałby się naszym zdechlakom od nożnej trening pod okiem najsłabszego nawet trenera z FA. Może im zwyczajnie nikt nie powiedział o tej strategii?  Zastanawiam się też, czy może sytuacji intelektualnej na boisku piłkarskim nie poprawiłyby kaski? Tylko znów- przeciwnicy jakoś sobie radzą…

Wracając do FA. Dowiedziałam się, że kiedy sędzia rzuci szmatkę (pardon, flagę), to akcji się nie zatrzymuje. Dopiero kiedy akcja się zakończy, sędziowie ustalają przewinienie i podają wysokość kary. I teraz – w zależności od wyniku akcji „poszkodowany”, czyli drużyna, na której przeciwnik popełnił przewinienie decyduje, czy przyjmuje karę, czy woli wynik akcji. Zaobserwowałam to na meczu z Kings Kraków, kiedy Husaria zdobyła przyłożenie. W czasie akcji jakiś Król  coś nam zrobił, co skutkowało karą piętnastu jardów popchnięcia naszej ofensywy w stronę pola punktowego przeciwnika. Oczywistym jest, że +6 jest dla nas korzystniejsze, niż jakieś tam jardy, bo jest namacalne i widoczne na tablicy wyników. A nowa akcja może się udać, albo i nie.

W kwestii przewinień mam jeszcze zapisane, żeby nie pchać w plecy, ale zapomniałam zrobić obszerniejszych notatek, więc zobowiązuję się wyjaśnić następnym razem.

Dowiedziałam się, że można zdobyć dwa punkty metodą wywalenia przeciwnika z piłką w jego polu punktowym. Doczytałam też, że takie punkty dają też  inne akcje -  kiedy przeciwnik z piłką wybiega z boiska na swoim polu punktowym (zwiewa na boki albo za linię końcową), albo kiedy piłka wymsknie mu się i upadnie na ziemię. To się nazywa safety. Zastanawiałam się, czy zatem nie jest bezpieczniej pozbyć się tej piłki zanim się wbiegnie na swoje pole punktowe. Doszłam do wniosku, że zdecydowanie nie. Tak straci się tylko dwa punkty ( a może koledzy pomogą, stanie się cud i się gość nie wywali, albo odrzuci albo cokolwiek), a gdyby facet tę piłkę zgubił, mogłaby zostać przejęta i w rezultacie można stracić znacznie więcej.

Poza samymi technicznymi tłumaczeniami dowiedziałam się nieco z kuluarów husarskiego życia, czyli tego, co kibica interesuje najbardziej, poza samym meczem oczywiście. Powspominaliśmy Białystok (ale to norma, kiedy spotkają się przynajmniej dwie osoby, które tam były), usłyszałam, że jednak kibicowanie pomaga zawodnikom, że jest fajnie grać dla siebie, oczywiście, ale jeszcze fajniej, kiedy z tej gry cieszy się ktoś więcej. Fakt, w dziedzinie cieszenia się niewielu nam dorównuje, widać to na zdjęciach i filmach, a i tak przecież większości nie pokazano, bo tak się cieszyliśmy, że sprzęt z rąk wypadał. Tu uwaga – radość należy okazywać możliwie poza boiskiem, bo za wlezienie kibiców na boisko też są kary dla drużyny. Kary są też za chamskie teksty (Kaśka J postanowiła zakupić plaster na twarz na następny finał, a ja myślę, że trzeba go kupić kilka metrów, bo dla niejednego kibica się przyda), a także za zbyt żywiołową radość okazywaną przez zawodników. Choć myślę, że w historii, którą opowiedziało Moje Nowe Źródło Informacji bardziej chodziło o słownictwo, niż samą wesołość.

Założona długość tekstu zbliża się z każdą literką, zatem uzyskane kuluarowe wiadomości z przeszłości i przyszłości Husarzy przedstawię w następnym wpisie, odsuwając relację z finału TopLigi na dalsze rejony czasowe.

Bardzo dziękuję za zawalenie mi skrzynki zgłoszeniami na rozmowy :P Normalnie milion zgłoszeń… J Nie martwcie się, zacznę wyciągać rozmówców metodą bezpośrednich trafień, bo jeszcze wiele jest do opisania, a skądś tę wiedzę muszę mieć :P

Niniejszym składam gorące podziękowania za poświęcony mi czas zarówno Jednemu z Moich Ulubionych Zawodników, a także Kaśce J. Jej dodatkowo za pomoc i wsparcie w wyjaśnianiu zawiłości. Też umie zadawać dobre pytania…

 

p.s. Husaria wystawia reprezentację w wyścigu smoczych łodzi w najbliższy weekend, w czasie imprezy związanej z konkursem sztucznych ogni w Szczecinie . Szczegółowe informacje na facebookowej stronie formacji – zapraszam, my też będziemy  J

 

p.s. 2  Proszę absolutnie nie obciążać Husarza odpowiedzialnością za moje przekręcenia. On tłumaczył bardzo jasno, tylko szybko, stąd moje notatki nieco kulawe i mogłam coś pomieszać. J Sprostowania proszę zamieszczać poniżej, wkleję je do tekstu, żeby poprawić, co mi nie wyszło.