środa, 20 sierpnia 2014

4. Dzień Zwycięstwa


Obudziłam się, zanim budzik zadzwonił, co oznaczało, że się wyspałam. Zużytkowałam prysznic tym razem bez kolejki, ubrałam się cichutko, bo moje współlokatorki jeszcze spały i zeszłam na śniadanie. Zdążyłam przed liniowymi, ale byłam tak wcześnie, że woda na herbatę jeszcze się nie zagotowała, więc miałam torebkę wymoczoną w zimnej wodzie. :) Jedzonko było pyszne i w dużej ilości. Na tyle dużej, że nawet nie skosztowałam wszystkiego. Nasi zaczęli przybywać etapami, choć powinnam wspomnieć, że na śniadanie nie zeszłam jako pierwsza…
Ready!
Zaczęłam się denerwować, ale bardzo umiarkowanie. Do godziny 12, o której zobowiązani byliśmy opuścić hotel było jeszcze sporo czasu, udałam się więc znów do naszego pokoju, w celu dospania. Cel nie został osiągnięty, bo po kolei budziły się u nas dziewczyny, żeby iść na śniadanie, więc trudno było zasnąć ponownie, choć zachowywały się bardzo cicho. Poczytałam książkę, wszczęłam procedurę zapakowawczą i  o wyznaczonej godzinie wylazłam na zewnątrz.  Było tam już sporo naszych, a ciągle nadciągali nowi. Konrad rozłożył stolik relaksacyjny i zapraszał wszystkich, którym trzeba było trwale umocować różne obluzowane części ciała. Okazało się, że w kupie samodzielnie trzymają się wyłącznie kibice. W sumie chyba każdemu zawodnikowi Konrad coś przyplastrowywał, a niektórym nawet obuwie przymocowywał w ten sposób.
W czasie mumiowania graczy, Monika B weszła na stojącą przy boisku wieżyczkę i zagnała tych, którzy nie podlegali chwilowo pracom naprawczym, do zdjęć. Początkowo nie bardzo wiedzieli, o co jej chodzi, ale kiedy zassała ich zabawa literkami, to już trudno było nad żywiołem zapanować :)
Nie martw się, to się da jakoś przykleić!
Ci, którzy nie brali udziału w żadnej aktywności, poukładali organizmy, gdzie mogli i relaksowali się przed meczem. Trwało to do obiadu, na który ruszyliśmy ochoczo i zgłodniali. Obsługa sprawnie nas nakarmiła, po czym można było się już pakować do autokaru i jechać na boisko.
Graliśmy dokładnie tam, gdzie w zeszłym roku i nawet w tym samym miejscu zaparkował autokar. Zawodnicy poszli do szatni, a kibice na miejsce kibicowania. Nawet nie próbowaliśmy siadać na trybunach, żeby nas znów nie przeganiali, od razu przeszliśmy na naszą stronę. Tam rozpoczęto instalowanie namiotów, a my wieszałyśmy transparenty. Do tego nasze uzdolnione koleżanki – Marta M i Agnieszka K - rozpoczęły produkcję tatuaży na udostępnionych przez kibiców  częściach ciała. Logo Husarii i różne numerki – to powtarzający się na skórze motyw.
Profesjonalne studio tatuażu
Dzięki temu, że przyjechaliśmy tak wcześnie, nie było jeszcze ludzi z biletami, więc nie zostaliśmy oskubani na okoliczność wejścia. Ponieważ na razie nic się nie działo, udałyśmy się do toalet, korzystając z uprzejmości naszych zawodników. Trzeba było przejść przez drugie boisko, obejść ogrodzenie i w niskim budyneczku dotarłyśmy do szatni. Prysznice olśniewały… O takich drobiazgach, jak urwana słuchawka nie wspomnę. Estetyka pomieszczenia i stopień zużycia przekraczały ludzkie pojęcie. Podobny standard miałam na najbardziej obskurnej kolonii za głębokiej komuny. Przeniosłam się w szczęśliwe czasy dzieciństwa… Toaleta działała i to był zdecydowany plus. Szatnie były przestronne, więc spokojnie wszystkie klamoty zmieściły się w środku. Na szczęście nie musieliśmy tam mieszkać, a przy czasowym przebywaniu nie w takich warunkach się przetrwało.
Obejrzałyśmy sesję zdjęciową dla jednego z naszych sponsorów. Plotki chodziły, że będą się fotografować z ogromną prezerwatywą, więc chyba naturalne było, że wszyscy chcieli to zobaczyć. Ku rozczarowaniu niektórych maskotka okazała się bardziej stonowana – był nią wielki Snoopy. Zabawa ze zwierzakiem była przednia, choć wszyscy współczuli ukrytemu wewnątrz człowiekowi. Temperatura na zewnątrz
+ gruby kostium = katastrofa termiczna. Wróciłyśmy na boisko.
Gospodarze kończyli malowanie cyferek na płycie, a goście rozpoczęli rozgrzewkę.
Czas do meczu leciał bardzo szybko, zaczęłam się denerwować mocniej. Kibiców miejscowych przybywało, tyłkiem do nas ustabilizował się zespół Polska B, którego koncert zapowiadano, przy okazji publikowania w necie różnego rodzaju nadętych i napiętych komunikatów gospodarzy, z których mogliśmy się dowiedzieć, jak szalenie w tyłek dostaniemy. Koncert wstępny potrwał jakąś godzinkę, po czym mecz rozpoczął się oficjalnie. Obok nas tradycyjnie umieszczono dwa podnośniki, na których zainstalowano kamery i operatorów, albowiem mecz można było oglądać także w internecie. Tym razem jednak nadawcy byli sprytniejsi – poprzednio nasz doping zagłuszał wszystko, a teraz po prostu z kamer podawany był wyłącznie obraz. Dźwięk dawał mikrofon komentatora.
Husaria wbiegła na boisko, jak zwykle, choć kłęby dymu pojawiły się już po akcji. Lowlandersi wmaszerowali, obeszli kawałek terenu, niczym na defiladzie i wrócili na swoje pozycje. Zauważyłam, że dorobili się nowej, pięknej i dużej flagi. Bardzo fajna była też przygotowana przez kibiców sektorówka. Prezentowała się naprawdę imponująco.
Rossi kocha wszystkie zwierzęta
Mecz się wreszcie zaczął.
Staliśmy sobie spokojnie wystarczająco daleko od linii boiska, kiedy Lowlanders z piłką podbiegł w naszą okolicę. Chwilę później nie wiadomo skąd nadleciał Marcin(18), rozległ się potworny huk i wszyscy wylądowali na ziemi. Chwilę trwało, zanim Lowlandersa postawiono na nogi, a Marcin wstał i otrzepał spodnie, jakby nic się nie stało. Otrzymaliśmy karę za zbyt agresywne zagranie. Pewnie słusznie, ale przekonanie, że gościa z piłką należy zatrzymać, pozostało w nas niezachwiane. Wybaczyliśmy Marcinowi, bo było to jedno z bardziej efektownych zagrań, jakie widzieliśmy na oczy. Tak odgrzebując wydarzenie w mrokach pamięci zaczęłam się zastanawiać, czy w zdemolowaniu Lowlandersa nie brał udziału ktoś jeszcze… Planowałam obejrzeć nagranie z meczu, ale jakiś specjalista tak je ustawił, że nie można sobie przesunąć do dowolnego momentu, a nie jestem w stanie po raz fefnasty oglądać reklamy drużyny z
Nie odchodź! Będę płakał!
Białegostoku. Nie dlatego, że jest zła, ale najlepszy spot oglądany po raz milionowy ma prawo irytować. Jeśli ktoś pamięta, kto z Marcinem zdeptał przeciwnika, to będę wdzięczna za uzupełnienie. Wstyd było przeoczyć, ale kiedy zobaczyłam, że to Marcin wstaje, zwyczajnie osłupiałam. Taki huk kojarzyłam wyłącznie z liniowymi…
Przyjęliśmy prostą zasadę kibicowania – krzyczeliśmy do zawodników, co chcemy, by zrobili. I współpraca układała się znakomicie. My darliśmy się IN-TER-CEP-TION! I było przejęcie. My żądaliśmy TOUCH-DOWN! I było 6 punktów. I kolejne przejęcie i kolejny touch down. Jak w idealnie zestrojonej maszynerii. Euforia na linii bocznej, banany na dziobach za kratami kasków. Żyć, nie umierać. W zasadzie w ten sposób dostaliśmy od zawodników trzy przejęcia w pierwszej kwarcie. Szliśmy jak burza.
Burza skończyła się z końcem pierwszej kwarty.. Wtedy coś się popsuło i zaczęła się nerwówka. Jedna kara, potem druga, potem przeoczony przez sędziów facemask, jeden wyraz za dużo i kolejna kara…. W wyniku naszej działalności, nie koniecznie sportowej, Lowlanders spod swojego pola punktowego przewędrowali pod nasze. Tu już trudno było ich zatrzymać, bo naszej ekipie ciągle nie udawało się opanować.
Białostocki przekładaniec
Pierwsze punkty w plecy. Zdenerwowaliśmy się potwornie, bo sami z siebie w życiu by się nie przedarli przez naszą defensywę. Tyle, że nieustannie podawaliśmy im rękę. Kolejne punkty w plecy… Z trudem udawało nam się uspokajać co bardziej krewkich kibiców, którzy jeszcze nie zdawali sobie sprawy, że za kibiców też mogą się posypać kary. Niektórym trudno było się opanować, ale zadziałała sugestia, co z nami zrobią nasi kochani Husarzy, kiedy przesuną ich o kolejne jardy, z powodu naszych niewyparzonych języków. Ogólnie – utrzymanie spokoju poza linią końcową boiska było pracą równie ciężką, jak walka o jardy na boisku.
Kilka razy tęskniliśmy wszyscy za Kosmosem, który tak pięknie w poprzednim finale zdobył nam punkty skokiem przez linię defensywną przeciwnika…  Jedno przyłożenie zdążyłyśmy już obświętować, kiedy okazało się, że nic z tego – nie weszło. Ogólnie – modliliśmy się o przerwę, żeby można było ochłodzić głowy. Nerwowa atmosfera na sztucznej nawierzchni trwała, a zakończyła się kolejną stratą za rzut kaskiem w wykonaniu Piotra (50). Poza stratami przyniosła nam też poniekąd korzyści, bo wyłączony z poruszania się Rossi (odnowiona kontuzja wcale nie zdrowego kolana) nagle odzyskał władzę w kończynach i z zadziwiającą prędkością doleciał do miejsca, w którym stał Piotr. Podziwialiśmy też imponującą siłę strun głosowych Rossiego – takimi dźwiękami burzyło się zapewne mury Jerycha. Cud nad cudy, że nie uruchomił rąk, bo lecieliśmy już ratować Piotra przed rozszarpaniem na kawałki.
No gdzie się kładziesz?! Przecież cię przydepnę!
Zanim doszło do krwawych scen, sędziowie zarządzili przerwę. Z wynikiem 14:13 dla gospodarzy. Odetchnęliśmy z ulgą, a drużyna zebrała się, żeby się doprowadzić do stanu używalności. Zewsząd napływały zapytania, o co kurna chodzi z tymi nerwami, przecież jesteśmy lepsi od Lowlandersów… My też to wiedzieliśmy, jeszcze tylko niektórzy zawodnicy musieli sobie z tego zdać sprawę. Mój brat się domagał wieści, co się dzieje, bo już wymietywa od spotu Lowlanders, który jest nadawany dookoła. Na boisku tańczące panienki tańczyły trochę także w naszą stronę, a jeśli były konkursy, to w całości przeoczyłam, całą uwagę poświęcając naszym. Zebrani w kupę coś tam sobie wyjaśniali, miałam nadzieję, że skutecznie. Rozpaczania, że przegrywamy, ucinałam krótko – w zeszłym roku przegrywaliśmy na przerwie dwoma przyłożeniami, a teraz jednym punktem. Skoro można było odrobić 12, to 1 łykniemy bez problemu.
Nie pamiętam, w którym momencie pojawił się obcy gość z kubełkiem z KFC. Zanim nasi zdążyli wyciągnąć ręce po żarcie, ze strony kibiców padło:
- Nie jedzcie niczego od obcych, to może być podstęp!
;) Okazało się, że to nie był żaden obcy, tylko były trener Husarii, który przyjechał na mecz z Warszawy.
Grunt to propaganda!
Druga połowa zaczęła się spokojniej. Może nie w sensie zaangażowania w grę, ale na pewno widać było, że zadziałały zabiegi renowacyjne na głowę, zastosowane w przerwie meczu. Trochę tej trzeciej kwarty opuściłam, bo w którejś z kolei akcji rozorano nogę Szymonowi (69). Gdybym nie miała w torebce jego telefonu, pewnie nie zauważyłabym, że go znieśli, takie było zamieszanie. Kiedy usłyszałam, że ten pan, którego telefon mam w torebce, właśnie jedzie do szpitala, w pierwszej chwili zastanawiałam się, o co chodzi. Potem przyszło olśnienie. Poprułam do klamotów, wygrzebałam telefon i ruszyłam na przeciwległy skraj boiska, żeby dotrzeć do karetki. Na trasie zaczepił mnie jeden kibic Lowlandersów zapytaniem, czy nie dałabym mu szalika. Odpowiedziałam w biegu, że nie, ale może sobie kupić w przyszłym roku na naszym stoisku. Jak zauważyliście – biegłam. To duża rzecz i mam nadzieję, że Szymon doceni, bo ja zasadniczo biegam tylko wtedy, kiedy czyjeś życie od tego zależy. Szymon właśnie był okręcany bandażami. Przekazałam telefon i ruszyłam nazad. Kibic miejscowych znów zaczepił mnie o szalik. Odpowiedziałam to samo. Chwilę później zadzwoniła nasza ofiara, żeby jej kasę pożyczyć na taksówkę, żeby mógł wrócić, jak go załatają. Także znów odbyłam wyścigi do karetki i znów kibic Lowlandersów zaczepiał mnie o szalik. Nie wyglądał na opóźnionego w rozwoju, ale pozory mylą. Kolejny raz grzecznie powiedziałam WON. Przekazałam kasę, a w drodze powrotnej kolejny kibic miejscowych z wielką radością stwierdził, że co, wtłuką nam, aż miło. Przypomniałam mu, że na tym boisku to zwyczajowo my ich lejemy. Nie czekałam na odpowiedź i wróciłam do swoich. Szymon prosił o sprawozdawczość.
Silna grupa pod wezwaniem
Dzięki moim biegom większość trzeciej kwarty udało mi się przeoczyć, najważniejsze jednak było, że obie drużyny współpracowały – nie było zmian na tablicy wyników. Ostatnia kwarta zaczęła się od straty. 20:13 to nie był komunikat, który chciałabym przekazać Szymonowi, ale wyjścia nie było. Ktoś z tyłu rzucił, że nie wyobraża sobie powrotu z nimi po porażce. Przypomniałam, że na tym boisku wyłącznie wygrywamy.
Nie pamiętam momentu, w którym kibice rozdzielili się na dwie części, ale do kupy zebrała nas MonikaB. Słownictwem, o które jej nie podejrzewałam, wyjaśniła nam gdzie powinniśmy być i co robić. Prędziutko zajęliśmy wskazane pozycje, dołączając do malutkiej ekipy pod drugim podnośnikiem. Natężyliśmy struny głosowe. Kilkanaście minut później wysyłałam do Szymona lepszą wiadomość: 20:19… A chwilę później 20:27, po pięknym podwyższeniu Leona (7) za dwa… Ten wynik był git. Mecz zaczął się o 18.00, teraz była prawie 21, mimo oświetlenia dość słaba widoczność... Emocje sięgały zenitu, już nic nie było ważne. Nie chciało się pić, sikać, nie widziałam niczego, tylko naszych na boisku. Mały błąd i 26:27… Stan przedzawałowy u kilkuset kibiców, ale piłkę mamy my. Ostatnie trzy minuty, a potem szał radości…
Człowiek z plasteliny
Jak mówiłam – na tym boisku, kiedy jestem w husarskiej odzieży, nikt poza nami wygrać nie może… :)
Szymon zadzwonił, że już jedzie i żebym mu medal odebrała, ale uspokoiłam go, że powinien zdążyć sam, bo tu dopiero wstępna euforia jest. Do rozdawnictwa jeszcze daleko. Wielka husarska radość rozlewała się po boisku skacząc, drąc się, machając kończynami. Na ten moment ciężko pracowali przez cały rok, lekceważąc często swoje zdrowie, rujnując życie towarzyskie i narażając się w pracy i na uczelniach. Nie pytałam, czy było warto, bo wiedziałam, że tak…  Po kilkunastu minutach żywioł przemieścił się na drugą stronę boiska, pod trybuny dla kibiców miejscowych. Szymon dzwonił z prośbą o pomoc, bo właśnie się kulał w naszą stronę. Wystartowała po niego niemal cała drużyna, ale kiedy się okazało, że nie karetkę trzeba przenieść, tylko Szymona, bieg kontynuowało już tylko kilku zawodników.
Awanturę przed rozdaniem medali przeoczyłam, zauważyłam dopiero, kiedy obie
Coś mi się do piłki przyczepiło...
drużyny rzuciły się biegiem w jedno miejsce. Z przerażeniem pomyślałam, że zaraz będziemy mieć wojnę i nam mecz unieważnią, ale ekipy rozdzieliły się równie szybko, jak się połączyły, uwożąc nerwusów ze sobą. Odetchnęłam. Nie będę pisała, co było, bo nie widziałam. Najważniejsze, że akty niechęci zostały stłumione w zarodku.
Husarze wrócili z medalami i pucharem i rozpoczęła się sesja zdjęciowa zwycięzców. Konfiguracji milion pięćset, więc po pewnym czasie znudziła mi się obserwacja i wsparłam Giselę w porządkowaniu terenu. Po czym odwróciłam się na chwilę w stronę boiska i zauważyłam Mańka, jak go rodzice stworzyli, odzianego jedynie w medal i puchar. Reszta babek też go zauważyła i ruszyłyśmy w stronę szoł. Za Marcinem koszulę z siebie zdzierał Mario, uznałyśmy, że to dopiero początek i trzeba znaleźć strategiczne pozycje. Duża ilość obserwatorek chyba jednak speszyła zawodników, bo ani Mario nie dokończył stripteasu, ani nikt więcej się do akcji nie włączył. A szkoda :D
Pewnie ci ciężko oddychać...
Zwijanie obozowiska w świetle księżyca wydawało się czynnością romantyczną, acz  technicznego punktu widzenia nie do końca. Nie opróżnione do końca flaszki po napojach o właściwościach dezynfekujących sprawiły, że woniałam intensywnie jak menel z Niebuszewa. Na szczęście miałam chustki dla niemowląt. Jak zauważyła Monika R – one zmywają naprawdę niemal wszystko. Ciekawe, co to za rozpuszczalnik w nich jest i jak wpływa na dziecięce pośladki. Na moje ręce podziałał, mogłam szukać miejsca w autokarze bez obaw, że nikt nie zechce ze mną siedzieć ze względów aromatycznych. Tym razem przygarnął mnie Gracjan, któremu bardzo dziękuję.
Szybkie zapakowanie do środka zwycięskiej ekipy było czynnością trudną, ale w końcu się udało. Ruszyliśmy pod szpital, do którego zawieziono Jordona. Okazało się, że zdrowo oberwał w pierwszej kwarcie, ale dograł mecz do końca i dopiero wtedy udał się do placówki zdrowotnej. Kiedy okazało się, że nie ma szans na wydostanie Jordona ze szpitala o ludzkiej godzinie (było po północy), ruszyliśmy w stronę domów. Zgodnie z umową nie napiszę, co było w autokarze, ale że było wesoło to chyba rozumiecie…
Takie se dzisiaj zdobyłem...
Dowiedziałam się po meczu, że w szatni Lowlandersów były już naszykowane szampany i mistrzowskie koszulki, ale nie widziałam, żeby któryś Husarz choć jedną dostał :P Tak to jest, kiedy ktoś się napina i puszy przed meczem. Im bardziej nadęty balon, z tym większym hukiem pęka. I bardzo dobrze :P Nic nie sprawia mi większej przyjemności niż utarty nos bufona.
Kolejny finał za nami. Emocje zupełnie oszałamiające. Nie tyle zapomniałam, jak było rok temu, ile to było zupełnie coś innego. Imponuje mi w Husarii spokój i opanowanie, które pozwala wyjść do przodu mimo chwilowych niepowodzeń, bo mecz się wygrywa przez cztery kwarty, a nie przez przyłożenia w jednej.
Inaczej ogląda się spotkanie, kiedy zna się większość zawodników. Czuję każdy upadek, każdą kontuzję, jak swoją… Stanie z boku, kiedy nie może się pomóc jest koszmarne, ale z drugiej strony świadomość, że zrobiłam, co mogłam, żeby przekazać im swoje wsparcie – uspokaja. Skoro ja zrobiłam swoje, to oni też zrobią. Radość dzielona podwójną radością – cieszyłam się zwłaszcza euforią tych, którzy przez sezon borykali się z kontuzjami, którzy robili, co mogli, by wesprzeć drużynę jak najszybszym powrotem na boisko.
Przy okazji wypadu do Białegostoku chciałam podziękować wszystkim, którzy tak fajnie przyjęli mnie do zespołu. Którzy pomagali mi poznawać siebie i dyscyplinę, dzięki którym moja przygoda z Husarią trwa i rozwija się. Czterech osób nie było, ale podziękowania przekażę im na spotkaniu podsumowującym sezon.
Rok temu martwiłam się, jak przetrwam przerwę w grze. Teraz jestem spokojna. Wbrew pozorom dużo się dzieje i jest się czym zająć. Czeka nas trudny okres. Awans do Topligi do bardzo duży skok. Zawodnicy deklarują intensywną pracę w okresie przygotowawczym, kibice – wspieranie z całych sił. Czy władze Szczecina pomogą Husarii zabłysnąć w Toplidze? Czy zdołamy znaleźć odpowiednich sponsorów? Mam nadzieję, że tak. Byłoby to karygodne marnotrawstwo, gdyby okazało się, że Husaria może liczyć tylko na siebie.
Ojciec sukcesu :)
Jeśli zechcecie, możecie wesprzeć zespół nawet drobnymi kwotami darowizny. Jeśli znacie kogoś, kto zechciałby zostać sponsorem drużyny – piszcie, dzwońcie, kontaktujcie się z zarządem klubu. Husaria zrobi bardzo dużo, ale sama wszystkiego nie da rady. Pamiętajcie, że to są hobbyści. Inwestują w grę swoje pieniądze i zdrowie. Możemy im pomóc.

Dziękuję za cały rok pozytywnych emocji, za każdy jard, za każdy zdobyty punkt. Za radość i satysfakcję finału. Za pracę Giseli i Olafa, bez których nie wyobrażam sobie tej drużyny. Za rosnącą z meczu na mecz ekipę kibiców. Za to, że tak fajnie można spędzać czas wolny.

Dziękuję Husario :)

p.s. Zdjęcia od Moniki B, jak zwykle :)Warto pilnować jej albumów, bo to tylko mała część zdjęć z Białegostoku... :) Jest jeszcze kilka, na które czekam. :)
Złoto jest nasze!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz