czwartek, 14 sierpnia 2014

3. The Day Before...



Stare z nowym - piękna kombinacja w Białymstoku...

Emocje zaczęły się na długo przed finałem i dotyczyły tego, czy kibice dadzą radę dojechać. Bo o to, że się Husaria do tego finału załapie, byliśmy wszyscy spokojni. Nerwowe sprawdzanie rozkładu jazdy pociągów pokazało, że o ile na finał damy radę dojechać nie koniecznie przez Moskwę i Rzym, o tyle powrót z niego bezpośrednio oznacza wielką imprezę na białostockim dworcu. Albo powrót przez Moskwę i Rzym.
Padła propozycja ze strony zarządu klubu, żeby wynająć autobusik na 19 osób. Rozpoczęły się zapisy. Czyli wpisała się Natalka B, Sławek i ja. Nawet połowy miejsc nie zajęliśmy. Dwa czy trzy dni przed terminem jeszcze Maciek (77) zapytał o miejsce dla mamy, ale już było wiadomo, że busika nie zapełnimy. Okazało się, że z obawy o brak kibiców część z nich została upchnięta w autokarze, a potem już trudno było ich namówić na jazdę oddzielnie… Natalka i ja dostałyśmy propozycję od Moniki i Rossiego, którzy jechali swoim autem. Tak miłej propozycji nie mogłam się oprzeć, ale Natalka wolała jechać z rodzicami.
Ruszyliśmy w trasę dość wcześnie, bo planowane było międzylądowanie u rodziców Rossiego w Trzemesznie. Piotr już był właściwie gotowy do grania, bo Monika pięknie go ogoliła i ufarbowała. Na marginesie  - budził furorę w Szczecinie, lekki niepokój koło Konina i strach w Białymstoku. :)
I kolejny stary domek...
Do Trzemeszna dojechaliśmy tak szybko, że aż się zdziwiłam. Tam Pan Krzysztof naszykował dla nas istną ucztę, która trochę trwała, bo wiele spraw było do obgadania. Na wejściu dostałam też zestaw upominków z Trzemeszna  - różne akcesoria turystyczne (jak na przykład otwieracz do butelek), a także piękne widokówki. :) Ślicznie dziękuję jeszcze raz – za całokształt.
Wyspani ruszyliśmy dalej drugiego dnia. Przez pierwsze chwile Rossi opowiadał nam, gdzie komu przywalił, dokąd chodził na piwo, jak świetnie się uczył i jak cudownym obywatelem Trzemeszna był, jest i będzie. Miasto szalenie mi się spodobało – odpowiednia ilość dobrze zachowanych staroci, zieleni i ludzi. Lubię takie klimatyczne miejscowości.
Ze względu na informację o korkach na autostradach, zapadła decyzja, że jedziemy zwykłymi drogami. I pojechaliśmy.
Ruch był spory, ale Rossi prowadził pewnie. Gdybym to ja siedziała za kierownicą, pewnie właśnie dojeżdżalibyśmy do Białegostoku. Nie lubię wyprzedzania konwojów tirów, kiedy z naprzeciwka jedzie drugi konwój. Piotr sobie radził. Raz tylko zastanawiałam się, czy dachowanie bardzo boli i co zasadniczo mogę sobie złamać, kiedy jakiś specjalista od prowadzenia nie chciał nas wpuścić na nasz pas. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie panikowałam, bo daliśmy radę wjechać przed kolejny pojazd.
Tankowania na trasie to była czysta przyjemność. Gdyby nie konieczność chodzenia do toalety, siedziałybyśmy z Moniką i obserwowały, jak ludzie reagują na naszego Super Hero. Jedni udawali, że go nie widzą, gwałtownie wpatrując się w podłogę, albo we własne ręce, inni wybałuszali gały tak, że prawie im można je było przydepnąć, odwracali się za nim, wpadając na części wyposażenia stacji benzynowej, albo szeroko otwierali dzioby, łapiąc w nie muchy i komary niczym profesjonalne jaskółki. Rossi pękał z dumy.
Najbardziej rozbawiony był, kiedy zatrzymała nas policja do rutynowej kontroli.
- Panowie! Kolegę zatrzymujecie?! – delikatnie zdziwił się Piotr.
I panu policjantowi szczęka opadła aż do rowu melioracyjnego. Widać Rossi kojarzył mu się ze wszystkim, tylko nie z kolegą. :) Jeszcze przez moment chyba myślał, że jaja sobie robimy, ale potem musiał się pogodzić z rzeczywistością. Pognaliśmy dalej.
Monika B donosiła, że już są na miejscu, a my właśnie odpalaliśmy nawigację. Kręcąc się po kraju, z każdym kilometrem zbliżaliśmy się do Białegostoku, tylko bateria w nawigacji zdychała jeszcze szybciej. Zapadła decyzja, że zatrzymujemy się na żarcie, a przy okazji podładujemy naszego przewodnika. Chcieliśmy zjeść coś regionalnego, a właśnie dotarliśmy do miejscowości Ostrów Mazowiecka. Zależało nam na czasie, bo o 17 zaczynał się trening i wypadałoby, żeby Rossi na niego zdążył. To wszystko połączone sprawiło, że wylądowaliśmy u Chińczyka. Ceny były jakieś dziwne – wszystko pięć zyli tańsze, niż u nas. Zamówiliśmy jedzenie, zajęliśmy miejsca i podłączyliśmy się do prądu. Żarcie było bardzo dobre i w dużej ilości dawali, nie byłyśmy w stanie wszystkiego zjeść. Piotr poradził, żeby zapakować na później, ale po co, skoro można było na przykład część wywalić na siebie. :) Na szczęście miałam pełen plecak odzieży zmiennej… Szybko się najedliśmy i wystartowaliśmy dalej. Blisko już było i chcieliśmy jednak być na miejscu.
Hotel Bielskiego Ośrodka  Sportu i Rekreacji znałam z zeszłego roku. Wtedy korzystałam w nim tylko z łazienki, dzięki uprzejmości kilku Husarzy, teraz miałam do swojej dyspozycji także łóżko. Czysto, schludnie i w doborowym towarzystwie – czego chcieć więcej? Korzystając z dobrodziejstw cywilizacji wykąpałam się z przyjemnością i przebrałam w zupełnie czystą odzież. Akurat wróciła Kosmosowa z Julią i udawały się na piwo. Pewnie bym się z nimi zabrała, ale na to piwo szły do hotelowej restauracji, a ja po kilku godzinach siedzenia marzyłam o szwendaniu się. Husaria poszła trenować, a ja ruszyłam w miasto.
Białystok szalenie mi się podoba, ma bowiem całą kupę starych, drewnianych domów. Uwielbiam ten typ zabudowy, szkoda tylko, że niektóre obiekty są bardzo zaniedbane i właściwie się rozsypują. Takie cacuszka można by z nich zrobić… Zajmę się tym, kiedy tylko wygram w totka… Łażąc sobie po pięknych terenach zielonych zadzwoniłam do Marty Miziowej i Agnieszki K. Siedziały na rynku i zapraszały do siebie. Przyspieszyłam i chwilę później znalazłam się przy dziewczynach. Rynek przepięknie zagospodarowany, tłumy ludzi, ogródek na ogródku, a do tego fontanna – naprawdę jest gdzie się podziać. Nasz deptak Bogusława wygląda jak ubogi krewny… Z dziewczynami siedziała też Kasia, którą przy okazji poznałam bliżej (pozdrawiam serdecznie ;)). Potwierdziła mi regułę, że fajni panowie mają fajne partnerki. :) Zamówiłam sobie koktajl owocowy i herbatę, które to płyny od razu rozlałam. Na szczęście nie na siebie. :) W miłym towarzystwie czas miło płynął, ani się obejrzałyśmy, jak okazało się, że czas wracać. Tym bardziej, że Kasia miała klucze do dwóch husarskich pokojów :).
Wysiłek fizyczny i umysłowy...
Umawiałam się z rodziną Bączyków na wspólny wypad na pizzę, więc dopilnowałam, żebyśmy się odnaleźli i wystartowaliśmy na jedzenie. W trasie dołączali do nas kolejni ludzie i kiedy dotarliśmy do pizzerii było nas już bardzo dużo. Kilku naszych siedziało już na miejscu i byli w trakcie konsumpcji, a jeszcze kilka osób dotarło, gdy już siedzieliśmy. Przemeblowaliśmy ogródek, żeby było wygodnie i politycznie i złożyliśmy zamówienia. Pani kelnerka się nie pogubiła, co trzeba jej zapisać na plus, bo zamówienia były zmieniane w trakcie składania, albo kiedy sąsiad wymyślił coś innego, więc ogarnąć to całe tałatajstwo to była duża sztuka.
W oczekiwaniu na jedzenie oglądaliśmy, co kto wygmerał na FB. Lowlanders od kilku dni raczyli nas swoimi pysznymi komentarzami i obietnicami, jak to nas ukrzywdzą, manto sprawią i ogólnie – po postu nas zmiotą. Zaprzęgli w tę akcję propagandową Małaszyńskiego i już wiedziałam, dlaczego tego gościa zwyczajnie nie lubię. :P Przypomniałam wszystkim, którzy mogli mnie słyszeć, że Bielawa przed meczem z Cougarsami też się napinała i puszyła i jaki to miało rezultat. Poniżanie przeciwnika ma jedną cienką stronę – trudno się wytłumaczyć przed wszystkimi, kiedy się przegrywa z takim wykreowanym przez siebie „słabeuszem”. Miałam nadzieję, że presja, która zmusza dorosłych facetów do zachowania rodem z grup przedszkolnych, pomoże Husarii dać przytyczka w nos zarozumialcom.
Jedzenie napływało, kolejne brzuchy przestawały burczeć, zapadła więc decyzja, że zbieramy się. Część chciała iść w jedną, część w drugą stronę, a jeszcze inni – wracać do hotelu. Przy płaceniu piękniejsza część obsługi okazała się być po naszej stronie i odkrzyczała nasze słynne HU-HU-HU-SAR-IA, czym zaskarbiła sobie dodatkowe wyrazy uznania i pewność, że przy kolejnej wizycie w Białymstoku też tam będziemy się stołować.
Ekipa rozlazła się i nasza część powędrowała na rynek. Tam właściwie wszystko było zajęte. Wolne miejsca były jedynie w naleśnikarni, gdzie też się zainstalowaliśmy. Mówiłam, że nikt nam nie uwierzy, że przesiedzieliśmy piątkowy wieczór w naleśnikarni, ale taki był fakt. Dołączyła do nas ekipa, która wcześniej odpoczywała w sąsiednim lokalu i poczuła instynkt stadny. Kontemplując otoczenie wysnuliśmy wnioski, że o ile fajne babeczki można w Białymstoku spotkać, o tyle z fajnymi panami jest problem, kiedy tylko Husaria opuści miasto. Dyskusja w temacie damsko-męskim skłoniła nas do przypomnienia, że zdrowie przede wszystkim, a kiła szaleje, więc żeby pamiętać o profilaktyce. Stały partner i te takie tam. Kosmosowa opowiedziała wszystkim, jak wyglądają objawy tej intymnej dolegliwości, ale nasza wyobraźnia nie chciała pracować, więc Aga wygooglała nam zdjęcia. Obrzydliwe to było potwornie, ale każdy chciał rzucić okiem. Przy czym kiedy telefon Agi oddalał się do tych, którzy nie mieli pojęcia, o czym rozmawiamy, ktoś zapytał:
- A co to? Konkurs Moniki? Mamy rozpoznać po fiutku kto to jest? Nie znam…
Przez dłuższą chwilę rozmowa była wykluczona, a pan z sąsiedniego stolika próbował zajrzeć Mateuszowi (37) przez ramię, żeby zobaczyć, co nas tak uradowało…
Upewniałam się, że takie wysiadywanie na świeżym powietrzu nie zachwieje kondycją naszych zawodników, bo absolutnie nie chciałam, żeby kibice zepsuli wynik sobotniego meczu. Gdyby ktoś powiedział, że zwykle o tej porze siedzą na matach i medytują, wygoniłabym wszystkich do hotelu. W sumie nie siedzieliśmy długo, bo każdy ten finał miał w głowie i spacerkiem ruszyliśmy do domku.

Ustawiłam budzik na 7 rano, bo chciałam się załapać na jakieś jedzenie, a liniowi coś mówili o 8 godzinie… 

p.s. Dorzucę lepsze zdjęcia, kiedy Monika wróci z Paryża :)

Białystok to piękne miasto... Takie, jak lubię - z duszą :)
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz