wtorek, 5 sierpnia 2014

1. Finał Topligi w Gdyni - bardzo długa historia

http://www.pantherswroclaw.com/sklep/index.php?p23,kubek-czarny-grawerowany

W ubiegłym roku na finałowy mecz Topligi (czyli najwyższej klasy rozgrywkowej) nie załapałam się z różnych względów. Finansowych, organizacyjnych, ale także dlatego, że z topligowymi drużynami słabo byłam związana. Obejrzałam go sobie w telewizorni, wybierając zespół, któremu kibicowałam metodą eliminacji. Ponieważ Wrocław jest moim ulubionym miastem, naturalną rzeczy koleją kibicowałam Giants Wrocław. Po połączeniu się ekip z Dolnego Śląska doszedł jeszcze jeden argument, acz pewnie nie dla wszystkich zrozumiały - mają najfajniejsze koszulki w Polsce. :D   
Kiedy tylko Piotr dał cynk, że kupują bilety, zaraz dopisałam się do listy. Sprawdziłam przy okazji pociągi i okazało się, że o ile połączenie TAM jest do ogarnięcia, o tyle powrót możliwy jest właściwie jedynie z trzema przesiadkami i to przez Berlin. Nic ciekawego w Berlinie się nie działo, a na pewno nic ciekawszego, niż moje wyjazdowo-kinowe plany na niedzielę, zatem spróbowałam znaleźć transport. Nie szukałam długo, bo Monika z Adasiem zadeklarowali, że mnie ze sobą zabiorą. W milszym towarzystwie trudno byłoby mi chyba podróżować, więc z wielką radością szykowałam się na mecz. 
Jako pasażerka jestem niezwykle zdyscyplinowana, bo zwyczajowo występuję w charakterze kierowcy i niezmiernie irytuje mnie konieczność użerania się z pasażerami. :) Otrzymałam wytyczne, że startujemy w sobotę o 6.00. Niezwykle intensywne życie, które prowadzę sprawiło, że kładłam się przed drugą, a potem co pół godziny budziłam się, żeby czasem nie zaspać. Budzik ustawiony był na 4.30, bo przecież jeszcze z psem musiałam wyjść. Nie wytrzymałam jednak. Kiedy na zegarku pojawiła się godzina 4.17 stwierdziłam, że już można wstawać. Pies próbował mnie zlekceważyć, bo przecież dopiero był na spacerze, a o tej porze się śpi, a nie sika. Nie dałam się zignorować i pociągnęłam oporne cielę na dwór. Cielę było mocno zdegustowane, ale powlokło się za mną posłusznie. Kiedy odwaliłam obowiązki opiekuńcze wobec stada, moje przygotowania poszły błyskawicznie i 10 minut przed wyznaczoną godziną czekałam pod blokiem Moniki i Adasia. Chwilę później 3/4 rodziny Bączyków (bo Natalka też z nami jechała) pojawiło się na dworze. Załadowaliśmy się do pojazdu, podjechaliśmy po husarską flagę i ruszyliśmy na miejsce spotkania z załogą w aucie Rossiego, czyli do McShita na trasie w okolicy Goleniowa.  
Kobiety w natarciu :)
Wszystko było tak punktualne, że aż zęby bolały, więc zaraz po przywitaniu się z Moniką Rossiego, Maćkiem (70) i Romkiem, którzy stanowili załogantów Piotra, ruszyliśmy w drogę. Jechało się spokojnie. Dość dokładnie zwiedziliśmy Koszalin, bo Adaś zdecydował się nam pokazać uroki miasta i objechaliśmy niektóre obszary dwa razy. Rossi i nawigacja zahamowali krajoznawcze zapędy Adasia i udało nam się wyjechać poza teren zabudowany. Pokonywaliśmy kolejne kilometry, aż zapadła decyzja, że czas na przerwę. Mieliśmy ochotę na hot dogi. Ustawiliśmy się w kolejce, ale na próżno, bo Maciek wszystko zjadł. Tak naprawdę zjadł ostatniego hot doga po prostu, ale to zupełnie niedramatycznie brzmi. Do tego Rossi stwierdził, że do paliwa dodają pewnie złota i diamentów, bo drogie było. Zapadła decyzja, że jedziemy na następną. Jechaliśmy i jechaliśmy, a orlenowych stacji ciągle nie było. Zjechaliśmy zatem na kolejną oktanową, bo obawialiśmy się, że zaraz będziemy musieli holować Rossiego. Ucieszyliśmy się, bo na tych rolkach do podgrzewania kulało się sporo kiełbasek i już wyobraźnia działała w temacie bliskiej konsumpcji. Upewniliśmy się, że Maciek jest na końcu naszej kolejki, ale nasza radość była przedwczesna. Osobnik stojący przed nami wykupił wszystkie hot dogi! Przeżył tylko dlatego, że panowie nieco osłupieli, kiedy pani nas poinformowała, że następne będą za jakieś pół godziny. Żeby na sieci stacji wzdłuż jednej z najbardziej ruchliwych tras w Polsce nie dokładano żarcia na bieżąco, to się w pale nie mieściło. Ciężko sfoszeni wsiedliśmy do pojazdów, wyciągając zapasy z bagażnika. Bez łaski! :P 
Wreszcie na parkingu :)
Droga mijała szybko, póki nie dojechaliśmy do Trójmiasta. Ostatnie kilometry spędziliśmy wlokąc się niczym smród za wojskiem, z prędkością od 30 do 50 km/h, czasem udawało się osiągnąć 70... Ale i tak ze współczuciem obserwowaliśmy tych, którzy stali w potężnym korku na nitce prowadzącej z kierunku, w którym zmierzaliśmy. Średnio oceniając - jakieś trzy godziny stania. My w końcu - wolno, bo wolno - ale jednak jechaliśmy! 
Nawigacja twierdziła, że zbliżamy się do celu i rzeczywiście - wkrótce pojawił się stadion. Problem polegał na tym, że pojazdy nasze w żaden sposób nie dawały się spakować do torebek, więc niezbędny był nam parking. Na wjeździe w coś, co wyglądało jak parking, stał za zakazem ruchu strażnik miejski w pełnym rynsztunku. My nie ośmieliliśmy się złamać zakazu, ale Rossi zrobił to bez wahania, a ponieważ strażnik nie sięgnął po broń, poszliśmy jego śladem. Do nas też nie strzelano. Za strażnikiem przy parkingu stał człowiek w zielonym, fryzjerskim fartuchu i powiedział, że to dla prasy. Kolejne parkingi były dla sponsorów, dla wystawców, dla miejscowych - dla wszystkich, tylko nie dla przyjezdnych. Oddalając się od stadionu, głodni (bo te hot dogi narobiły nam apetytu, którego chleb czy bułka nie mogły zaspokoić), spoceni (bo słońce grzało, jak wściekłe) i wkurzeni (bo ileż można szukać parkingu - nikt nie wiedział, gdzie jest taki dla wszystkich), dotarliśmy pod centrum handlowe Riviera. Parking był obszerny, pełno wolnych miejsc i jakiś rajd rowerowy się na nim kończył.  
Takim odciągnięciem nas od stadionu organizatorzy strzelili sobie w stopę, bo wygłodniała załoga dwóch aut zamiast pójść na imprezę okołofutbolową i najeść się tego, co przygotowano, udała się do centrum handlowego, w którym jedno piętro zajmowały różnego rodzaju fast i nie fast foodySzliśmy sobie spacerkiem, Monika z Rossim za rączkę, więc i Adaś wziął za rączki swoje kobiety. Poczułam się wykluczona, więc chwyciłam rękę Romka, ale Maciek mi zwiał. Patrzył na mnie, jak na niezwykle niebezpiecznego stwora, chowając ręce pod pachami. Radochę mieliśmy wszyscy, wreszcie padło: "czy jej dasz tę rękę, czy nie, i tak cię opisze", po którym Wołek się poddał. Szliśmy chwilę pękając ze śmiechu. W każdym razie, jeśli mogłoby to zaszkodzić na image profesjonalnego zawodnika, to oświadczam, że wywarłam presję psychiczną, używając wpływu grupy. Nie wiem, czy to podpada pod paragraf, ale molestowanie Macieja trwało jakieś trzy minuty - może niech to będzie okolicznością łagodzącą.  :D 
Na Rivierze :)
Dotarliśmy do Riviery, a tam każdy wybrał sobie do jedzenia, co chciał. Tylko Rossi, jak to koneser, rzucił się na niesamowicie ekskluzywną potrawę. Za kilogram pieczonych ziemniaków zapłacił. jak twierdził, 60 złotych polskich. Płakaliśmy wszyscy ze śmiechu, kiedy delektował się swoim pożywieniem. Większości nie mogę zacytować, bo jest to blog także dla tych poniżej osiemnastki, ale generalnie wychodziło, że to najdroższe pyry jego życia. Usmarkani i objedzeni, molestowani telefonicznie przez Kacpra (68), który czekał na nas, bo mieliśmy jego bilety, ruszyliśmy w stronę stadionu. Ale najpierw samochodów, bo tam została flaga i bilety. Zniecierpliwiony Kacper, wlokąc ze sobą swoją ekipę dotarł w tym czasie do Riviery i znów go czekał spacer - raz z nami do auta, dwa po część ekipy do Riviery i trzy - do stadionu. Współczuliśmy mu bardzo :D :D Podzieliliśmy się biletami i Kacper kontynuował spacer do swoich, a my na miejsce imprezy.  
Przy wejściu przeszukano nas na okoliczność wnoszonych napojów, ale właściwie już wszystko wypiliśmy, więc czynność ta była zbędna. Po przejściu bramy dostaliśmy się do świata rozrywki. Cheerleaderki Panterowe rozdawały kabanosy, więc zrobiliśmy sobie zapasy na później. Muzyka dudniła, ludzie się przelewali, a przed nami, na pomocniczym boisku rozpierał się komercyjny kawałek imprezy. Było stoisko z koszulkami "Angry Birds" w kolorach gospodarzy, namiot PLFA, w którym nabyłam drogą kupna pucublikację szkoleniową o futbolu flagowym, stoisko Panthers Wrocław, na którym zachwycały koszulki (moja przed samą imprezą uległa paskudnemu poplamieniu i nie mogłam w niej wystąpić), długi ciąg różnych żarć i napojów, a po drugiej stronie skakaniowe i nieskakaniowe atrakcje dla młodzieży. Na środku niemal stała jeszcze zagroda reklamowa PLL LOT, gdzie nie wiem, co się działo, poza tym, że można było sobie zrobić zdjęcie w nakryciach głowy z różnych stron świata, a obok parasolki skrywały stoliki i ławeczki, na których głodny kibic mógł się posilić, nie ryzykując udaru słonecznego. Koło panterowego namiotu stał pojazd jakiś taki hummerowaty, pięknie przystrojony. Ciągnęło mnie tam bardzo, bo poza najpiękniejszymi koszulkami Pantery mają też cudny kubek... Czarny, szkliwiony od wewnątrz, z wyrezanym na zewnątrz logo... Perełka. Tylko ciut poza moim budżetem. 49 zyli to na teraz nie mam. Żeby Wam tu wkleić to cudo, wlazłam do panterowego sklepu i jeszcze znalazłam minikoszulkę do auta i poduszkę... Też mi się podobają. :D Ogólnie zestawienie kolorystyczne tej drużyny jest perfekcyjne i tak, wiem, zerżnięte zza oceanu, ale wisi mi to kalafiorem. Piękne i już. W każdym razie do kubka grawitowałam kilka razy, ale nie mogłam rujnować rodziny, żeby sobie to cudo kupić. Może innym razem. Żeby się jednak oznaczyć jako kibicka Wrocławian, zaopatrzyłam się w smycz (5 zł sztuka). Szwendałam się po terenie, a potem wracałam pod parasolkę. Upał dawał się we znaki, więc poszłam kupić wodę. Nie było to jednak takie proste. Nie wystarczyło iść z forsą do pani, która tę wodę miała. Trzeba było najpierw ustawić się w kolejce po bony, którym płaciło się za wszystko spożywcze. Takie pieniążki papierzane, jak w Monopoly... Kupiłam sobie od razu dwa, przewidując, że 0,5l wody mi nie wystarczy na te kilka godzin, a potem nie będzie mi się chciało znów stać w dwóch kolejkach - po papierki i po wodę. Obsługa przy napojach nieźle sobie radziła, więc nawet długo nie czekałam. W pierwszej chwili chciałam sobie tę wodę na głowę wylać, a na pewno na odzież, bo upał panował afrykański, ale pomyślałam, że będę wyglądała jak menel i zmieniłam zdanie. Pod naszym parasolem, gdzie już siedzieli Olaf, Jordon i Mario, zwany Marianem, Rossi próbował namówić Mariana na przefarbowanie włosów na finał. Zważywszy, że Mario na głowie ma imponujące, długie dredy, nic dziwnego, że nie zachwycił się pomysłem naszego zawodnika. Rossi w zeszłym roku przefarbował się i wygolił, ale potem pojechał z zarostem do zera, żeby w codziennej rzeczywistości jednak się nie wyróżniać. Jak sądzę - Mario nie po to uprawiał tyle lat precyzyjnie swoją fryzurę, żeby ją teraz po jednym meczu stracić. Rossi nie ustępował, próbował przekonać do ufarbowania choć jednego dreda, ale Mario się nie ugiął. Dotarli do nas kolejno Tomek (3) i Czesiek (6) z połówkami, potem jeszcze Kacper (38) ze swoją ekipą i Mateusz (37)… Przybywało nas niczym husarskiego potomstwa w tym roku. Kacper powiedział, że będziemy siedzieć w sektorze kibiców Seahawks. Trudno - odpowiedziałam. Ja tam kibicuję Panterom. Nie rusza mnie, że będę singlowa. Już się przyzwyczaiłam, na meczach Kuguarów że często radowałam się sama, a obok siedzieli niezadowoleni Husarzy :P Kacper, jako kibic żółto-czarnych, nabijał się ze mnie przez chwilę.  
Wokół kręcili się ludzie z Grizzlies Gorzów, Wilków z Pabianic, że wspomnę tych, którzy byli podpisani na koszulkach. Na scenie nastąpiła zmiana, kapele muzyków zastąpiła piękna dziewczyna, zachęcając przybyłych do intensywnych ćwiczeń w upale. Nawet bym poszła, ale Monika B uzmysłowiła mi, że za chwilę spocę się jeszcze bardziej i ochota na zostanie cheerleaderką odbiegła mnie świńskim truchtem. Ludzi przybywało, a ja stwierdziłam, że mi się nie chce siedzieć i znów poszłam w tango. Koło stoiska PLFA była jakaś loteria charytatywna, kupiłam zatem dwa losy, bo wspieram wszelkie takie akcje. W wyniku zakupu wygrałam kurtkę przeciwdeszczową wolontariusza warszawskiego maratonu, oraz komplet reklamowy z Cosinusa - opaskę odblaskową, długopis i smycz, Czułam się usatysfakcjonowana i musiało to być widać, bo Monika B zabrała córkę i też poszły zaszaleć. Wygrały ekskluzywną fotografię Justyny Kowalczyk z autografem. Chciałam się zamienić, ale Natalka stwierdziła, że nie. Znów wróciłyśmy pod parasol i uznaliśmy, że warto już iść. Oczywiście okazało się, że nasz sektor w zasadzie jest blisko miejsca, w którym siedzieliśmy, ale nie można było iść do niego najkrótszą drogą, trzeba było użyć najdłuższej. A przed wejściem wywalić picie. Już wiedzieliśmy, że przesiedzimy ten mecz w dzikim upale, niczym jajka sadzone na patelni, więc nie chciałam się rozstawać z wodą. Pan na wejściu okazał stanowczość. Znałam tę kwestię z siatkarskich boisk, ale tam rozwiązano sprawę bezpieczeństwa zabierając nakrętki z butelek. Wychodząc z założenia, że rzucanie otwartą butelką, z której zawartość się wylewa, jest chuligańsko nie do wykorzystania. Tu kazali wodę oddać całą... Ciężko obrażona dokonałam płukania żołądka - wszak chwilę wcześniej wydatkowałam na napój pięć zyli! I wywaliłam pustą butelkę. Jak się okazało - nie obawiano się jednak naszych ataków terrorystycznych, bo butelki z taką na przykład coca-colą były dostępne w stadionowym barku (bo chyba tam je panowie nieśli w dużych ilościach). Ochrona upierała się jeszcze, że nie pozwolą nam wnieść badyla od husarskiej flagi, chyba że ją na rzeczony patyk nadziejemy. Problem był w tym, że flaga dawno siedziała na trybunach... Wezwaliśmy Tomka (3) z ekipą, bo oni ją mieli, ale okazało się, że kiedy się z przekonaniem wchodziło po schodach to już się nie czepiano. Na górze wyszło, że flagi  w stanie rozłożonym absolutnie nie ma gdzie umocować, bo zawsze komuś zasłaniała. Uznaliśmy, że zredukujemy płachtę do samego napisu i przez pierwszą część meczu machali nią Tomek (3) i reszta bandy, a potem my. Początkowo zajęliśmy miejsca oficjalne na patelni i wylądowałam sama w siódmym rzędzie. Potem dołączyła do mnie Pani Prezes. Kiedy stwierdziłam, że między naszymi na dole jest akurat jedno miejsce, przetransferowałam się do piątegoW trakcie meczu pojawił się jeszcze Piotrek (81) z Agnieszką i małym Antosiem, oraz ich znajomi, więc Husaria była reprezentowana licznie. Choć po jakimś czasie dzikie słońce wygnało z trybun naszą najmłodszą młodzież z mamami.  
Flaga musi być :)
Ogólnie powinnam napisać coś o stadionie, bo bardzo chciałabym, byśmy mogli na podobnym grać u siebie. Do niczego było nagłośnienie, bo większości tego, co komentator mówił nie dało się zrozumieć, ale usłyszałam, że akustyka jest przystosowana do pełnych trybun, a nas było zdecydowanie mniej. Być może, nie znam się. Choć z licznych koncertów wiem, że po to się specjalistów bierze, żeby brzmiało, bez względu na miejsce i ilość osób. Może tu zwyczajnie nie było specjalistów. O krzesełkach i wspaniałym widoku na mecz (poza tym słońcem, rzecz jasna) już napisałam. Do tego pięknie oznaczona nawierzchnia i oczywiście bramki... Zdecydowanie przydałby się nam taki sam. Szczególnie, że my tera som TOPLIGA! :P Apeluję do włodarzy o udostępnienie nam odpowiedniego obiektu. Husaria zrobiła, co mogła, żeby pięknie promować Szczecin. Teraz władze muszą się dołożyć, żeby nam wstydu nie przynieść. :) 
Gęba mi się cieszyła, bo okazało się, że Kacper się mylił. Siedzieliśmy w sektorze kibiców Panthers Wrocław i to on ciut się wyróżniał swoją żółtą niczym kurczaczek wielkanocny koszulką :P Ale trzeba przyznać, że nie robiły na nim wrażenia groźne spojrzenia panterowych wielbicieli, kiedy radował się ze zdobyczy punktowych gospodarzy. :) Bo poza tym okazało się, że prawie cała Husaria kibicuje czarnym drapieżnikom. :) Przed nami na dole siedział pięknie przygotowany na mecz wielbiciel Wrocławian. Na twarzy miał wymalowane profesjonalne podrapanie, jak na koszulkach Panthers, miał wielki bęben i jeszcze większy zapał do kibicowania. Ogólnie muszę powiedzieć, że kibice Panthers Wrocław wyglądali bardzo ładnie. Zwłaszcza te piękne kobiety, które siedziały przed nami :) Wszystko było cudne, za wyjątkiem słońca. Mieliśmy je właściwie na wprost, wysoko. Świeciło z entuzjazmem zupełnie bezwzględnym. Oświetlało nasze trybuny i niemal całe boisko. W cieniu pozostawał tylko kawałek terenu poza boiskiem, naprzeciwko nas. Oczywiście nie miałam czapki, ale tu byłoby potrzebne raczej wielkie sombrero, żeby się ocienić odpowiednio. Układ ławek było o tyle fajny, że nawet gdyby siadł przede mną Marcin Nowak (jeden z najwyższych polskich siatkarzy), nie udałoby mu się zasłonić mi widoku. Kolejne rzędy były po prostu ustawione dość stromo jeden nad drugim. Minusem takiego układu był fakt, że się miało nogi publiczności siedzącej wyżej niemal na wysokości twarzy. Co w tym upale nie było przyjemne ze względów biologicznych.  
Amator ziemniaków w koszulce o ryżu... :D
Drużyny efektownie wbiegły na boisko. Seahawks ustabilizowali się w cieniu, jak Jagiełło, Panthers dostali pozycję w słońcu, jak Krzyżacy. Oficjalna ceremonia rozpoczęła się. Te różne losowania, wybory i inne takie... Trochę mi się dłużyło, pewnie ze względu na temperaturę. Zastanawiałam się, w jakim stanie będą przechowywane przeze mnie w torebce kabanosy... W końcu mecz się zaczął. Nie pamiętam poszczególnych kwart, więc przekażę ogół wrażeń i emocji. Proszę brać poprawkę na to, że ja ciągle amatorka i to są spostrzeżenia amatorki. Przykro mi to mówić, ale Pantery grały bardzo średnio. Dużo głupich błędów, w tym nie tylko gubienie piłki, ale wręcz podawanie do przeciwnika. Gdzieś w połowie spotkania kontuzjował się zawodnik nr 76, grający na pozycji centra. Czyli ten gość, który rozpoczyna grę, podając piłkę pod swoją dupką do rozgrywającego (kto nie pamięta, proszę przeczytać, co nam Junior przekazał o ofensywie). I od tego momentu mogliśmy sobie zobaczyć, co znaczy, kiedy centra nie ma na boisku. Osobnik zastępczy wysyłał piłkę w różne strony, starannie omijając swojego QB. Było to tak irytujące, że z trudem przytrzymaliśmy Adasia (78) na trybunach, bo chciał pomagać. Polecam ten fragment spotkania specjalistom od twierdzenia, że nam Jordon wygrywa wszystkie mecze ( z całym szacunkiem do Jordona i jego pracy z naszym zespołem). Dziewczyny od Panter nam wyjaśniły, że nie mają rezerwowego centra. Gra się tak strasznie przez to kaszaniła, że kulawy biedak wrócił na boisko. Zachwycił mnie tym gestem szalenie i od soboty ma we mnie wielbicielkę, choć nie rozpoznam go absolutnie bez koszulki z numerkiem (przy okazji - koszulkę od tego centra chętnie bym widziała w swojej kolekcji :D). Biedny, ledwo na tej drugiej nodze się trzymał, a jeszcze go tam Jaszcząbie popychały. Nie potępiam - tak się gra - tylko zauważam. Przy okazji - serdecznie pozdrowienia dla Macieja (76P) i szybkiego powrotu do zdrowia (może mu kto przekaże :) ) 
Seahawks stanowili dla mnie dość jednolitą masę, poza jednym Terminatorem. Zawodnik nr 1 słusznie w naszym sektorze dostał przydomek Predator, bo też wydawał się błyskawiczny i niezniszczalny. Momentami wyglądało tak, jakby Pantery się go bały, bo zamiast mu przeszkadzać w biegu, asystowały mu niczym gwardia honorowa. Dopiero po przecknięciu się następowały próby zatrzymania. Wyglądało to szalenie efektownie, bo już byliśmy pewni, że Tunde (1S) leży, a tu się okazywało, że nic podobnego, biegnie dalej. I moment później niby przykrywała go lawina zawodników Panthers Wrocław, ale on może i się potknął o nich, ale biegł dalej. Kilkanaście takich efektownych biegów i prawie uwierzyliśmy, że jego się nie da zatrzymać. Piękne to było, naprawdę. I tylko się zastanawiam, czy on jest naprawdę taki świetny, czy Pantery zaspały. Albo i jedno, i drugie - przekonamy się prawdopodobnie w przyszłym roku :)  
Profesjonalny kibic Panthers Wrocław
Wspieraliśmy panterowych kibiców w robieniu hałasu, przy czym zauważyłam, że oni się drą w zupełnie innych momentach. My Husarii dajemy ciszę, kiedy omawiają rozegranie, a wrzeszczymy, kiedy piłka ruszy w grę. Oni hałasowali zanim gra została wznowiona, a milkli, gdy już grano. Trzeba się dowiedzieć, dlaczego, żeby czasem naszym nie zaszkodzić. Oczywiście - kiedy gra defensywa nie hamujemy się z dopingiem ani na chwilę. 
Pod koniec meczu Pantery zebrały się w sobie i ze stanu 35:12 (uczyli mnie przy siatkówce, że najpierw podaje się punkty gospodarza spotkania) doprowadzili do 41:32. Przy okazji oglądania strony PLFA widzę, że jeśli jest inne nazwisko zdobywcy punktów z przyłożenia, niż Tunde Ogun, to jest to najpewniej Pantera :) W pewnym momencie rozgrywający Wrocławian silnie nas zdenerwował. Mieli do pola punktowego gospodarzy nawet nie rzut beretem, ale strzał gumką do majtek. I zamiast się pchać, to on rzucał... Raz nawet wprost w ramiona Jastrzębia, na szczęście bardzo go tym zaskoczył, więc do przejęcia nie doszło. Pamiętam zeszłoroczny finał w Białymstoku i identyczną sytuację Husarii. Mało, że Kosmos się pchał, to po prostu górą poszedł, nad linią defensywną. Widziałam też w podobnej sytuacji, że zwyczajnie linia wepchnęła zawodnika z piłką w pole punktowe, na zasadzie pociągu towarowego. Wszystko - tylko nie rzut! Ani nie ma miejsca, żeby się zamachnąć, ani miejsca, żeby łapać, na wąskim pasie boiska zgruchmonione dwie drużyny... Ale ja się pewnie nie znam. Schemat rozegrania był taki - podanie na skrzydło (zwykle nieudane), podanie na drugie skrzydło (też zwykle nieudane), akcja środkiem (czasem udana, czasem nieudana). Na szczęście podpompowano wynik, a i nastroje w naszym sektorze się poprawiły, bo przegrać przegrali, ale przynajmniej coś się działo. W Panterach podobał mi się jeszcze zawodnik nr 2 (sprawdziłam, że Tomasz). Innych niestety nie widziałam. Po meczu zdałam sobie sprawę, że był z nr 5 Jamal, którym się zachwycałam w zeszłym roku, a który w tym finale miał piłkę okazjonalnie i w dość kretyńskich sytuacjach... A! I podobała mi się gra defensywy panterowej w drugiej połowie meczu.  
Seahawks wygrali absolutnie zasłużenie. O Terminatorze napisałam, ale wrażenie zrobiło też na mnie rozegranie. Trudno mi się ogląda inne drużyny, bo dla mnie tam biegają Mańki, Denisy, Mateusze i inne takie. Muszę poćwiczyć. Ponoć będą jakieś promocje na NFL, może się uda załapać, to sobie pooglądam i pozbędę się tego kretyńskiego skrzywienia.  
Akurat na dekorację zwycięzców upiorne słonko schowało się i przestało nam urządzać przesłuchanie. Biliśmy brawa obu drużynom, dziękowaliśmy wszystkim, ale drużyny dziękowały tylko swoim sektorom. Może pojedyncze sztuki pochyliły się gdzieś indziej, ale takich pięknych podziękowań od przeciwnika, jak oCougars Szczecin w drugim meczu derbowym nie dostaliśmy ani my, ani seahawksowi kibice. Nie focham się - zauważam. :) Radość po prawej stronie była ogromna, u nas panował lekki smuteczek, bo jednak, jak mówił Kadziu: "drugi to jest pierwszy przegrany". W końcówce meczu siedząca przed nami panterowa kibicka obiecywała przyjeżdżać na wszystkie mecze Husarii i wesprzeć nas w dopingu, jeśli Pantery wygrają. :) Niestety - czary nie zadziałały. Ja pocieszyłam się szybko - jeśli tylko jedna moja drużyna może wygrać z tymi w żółto-czarnym, to niech to będzie Husaria... :) 
Powinnam napisać jeszcze o samych kibicach... W piłce nożnej kibice przeciwnych drużyn zwykle siadają po przekątnej, a między nimi są zasieki, pola minowe i kompanie uzbrojonej po zęby policji. My siedzieliśmy koło siebie, a na przerwy wychodziliśmy na jeden taras. :) Piknikowa, przyjazna atmosfera - to kolejny plus po stronie futbolu amerykańskiego.  
Wracaliśmy do pojazdów zadowoleni z wypadu i głodni, jak wilki. W tle brzmiał koncert, bowiem finał nie skończył się meczem :) Organizatorzy przygotowali dalsze atrakcje, z których jednak zrezygnowaliśmy. Adaś rzucił hasłem, żeby jechać, a zjeść gdzieś w trasie. My jednak wskazywaliśmy wszystkimi palcyma nasze znajome centrum handlowe. Amator pieczonych ziemniaków protestował gorąco, ale przypomniałam mu, że przecież nie musi jeść znów pyrków. Był tam apetycznie wyglądający ryż, a i kaszy nie brakowało :D Na szczęście stałam odpowiednio daleko, żeby nie odnieść obrażeń. Przegłosowaliśmy jednak ponowną wizytę "na Rivierze", ze względu na bogatą ofertę konsumpcyjną. W drodze Rossi się czepił mojej odzieży. Elegancko ustrojona byłam przed meczem, ale w czasie meczu zostałam sponiewierana krzesełkami sąsiadów. :) Szła fala kibiców i podniosłam się do góry, razem ze mną Adaś i Rossi. Po czym usiadłam. Oni też. Nie zauważyłam, że składane krzesełka przytrzasnęły mi tunikę. Po czym prowadzący imprezę zapytał, czy jest Husaria na trybunach. Jestem najbardziej husarska ze wszystkich, poza tym nieco lżejsza niż sąsiedzi, więc oczywiście poderwałam się do góry wcześniej. Rozległo się trrrrach i z dwóch stron tunika mi się roztegowała. Na szczęście panowie też wstawali, bo gdyby siedzieli dalej, chyba musiałabym się husarską flagą owinąć. To, co pozostało mi z odzieży nie wyglądało najgorzej, a dzięki lekko surowemu stylowi można wręcz było uznać rozdarcia za działania zamierzone, tym bardziej, że z dwóch stron równiutko... :D 
I teraz właśnie, w drodze do ziemniaków za 60 zł, Rossi mnie zapytał, jak ja się dzieciom wytłumaczę. 
Wracasz w nocy, zmęczona, uszargana, z podartą odzieżą... - patrzy na mnie i się śmieje. 
Ja bym się raczej zastanowiła, co ty żonie powiesz - idąca obok Rossiego Monika zainteresowała się tym, co mówię. - Jak się wytłumaczysz, że w środku tłumu ludzi drzesz na obcej kobiecie okrycie. Co cię do tego skłoniło? 
Ubaw mieliśmy wszyscy. Aby nie drażnić ziemniaczanego konesera, poszliśmy wszyscy do KFC. Romek się naczekał na swoje jedzenie, a ja po dolewkę poszłam do Burger Kinga, ale żeby nie Monika R w życiu bym nie zauważyła, co zrobiłam :D Zmęczenie... :) Panowie spotkali zawodnika Cougars Szczecin, ja być może też, ale rozróżniam bez odzieży firmowej tylko jednego, więc głowy sobie uciąć nie dam. Ten jeden zresztą zaczął mnie unikać, więc się teraz z przywitaniami nie pcham. :)  
W drodze powrotnej starałam się nie gadać, bo Monika B stwierdziła, że mam fajny, usypiający głos :D Nie o to chodziło, żeby uśpić nam kierowcę, więc sama przysnęłam. Słyszałam w tle jakieś śpiewy, które zapobiegały zamykaniu się powiek Adasia, ale w zamykaniu moich to nie przeszkadzało. Kiedy się ocknęłam, wjeżdżaliśmy do Szczecina. :) Jeszcze bardziej zdziwiona była Natalka, która oczy otworzyła w garażu. :)  

Wyprawa była fantastyczna, załogi obu autek także. Bardzo dziękuję organizatorom Superfinału Topligi :) Najbardziej dziękuję rodzinie Bączyków, dzięki której podróżowałam nie tylko bezpiecznie, ale też wesoło i wygodnie. Osobne wyrazy uznania należą się pozostałym uczestnikom wypadu, a zwłaszcza Maćkowi :) Możesz teraz chwalić się, że kobieta prosiła cię o rękę. Nie musisz pokazywać, która kobieta :D To się nazywa marketing. I dyplomacja :) 
Mam nadzieję, że jeszcze niejeden podobny wypad przed nami. :)
Oraz oczywiście - widzimy się w Białymstoku już w sobotę!

Zdjęcia, jak zwykle, Monika B :)
Piękne galerie zdjęć z samego meczu mają na swoich stronach i Pantery i Jastrzębie - zachęcam do oglądania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz