piątek, 20 grudnia 2013

2. Husarska Sztafeta Marzeń :)


O Sztafecie Marzeń dowiedziałam się dość późno, ale na szczęście na tyle wcześnie, że zdążyłam wszystko poprzestawiać. Od momentu, kiedy Czarny zapytał mnie, czy nie mogę mu pożyczyć kółka do pływania, wiedziałam, że muszę to zobaczyć. Sama kółka nie mam, moje dzieci w wodzie radzą sobie doskonale, ale rzuciłam hasło w pracy i wśród znajomych. Dostałam kaczuszkę, która Czarnemu nie wlazłaby nawet przez głowę, chyba, że chciałby ją nosić w charakterze korony. I obietnicę wypożyczenia dmuchanego delfina. Do końca tego delfina nie dostałam, pewnie właścicielka obawiała się, że nie przeżyje husarskiej szarży.
Na szczeciński pokazowy basen przybyłam nieco wcześniej, wiedziona silną ciekawością, co panowie znów wymyślili. Wzięłam kamerę, słusznie przypuszczając, że przyda się utrwalenie tego bardziejsze, niż w słowie pisanym, bo najbardziej nawet obfity opis nie odda tego, co się będzie działo.
Michał-zasłaniacz :)
Husarię było widać od wejścia. Nowe, pikne, cyrwione koszulki migały wesoło wszędzie. Obok Michał zestawiał wędkę, czyli kijek od husarskiej flagi, co wyglądało, jakby tworzył zestaw asekuracyjny dla nieumiejących pływać. Powitania oczywiście były serdeczne, uśmiechy nie schodziły z twarzy. Uściski uściskami, a trzeba się było udać na trybuny, żeby zająć strategiczne miejsca do oglądania i nagrywania. Na górze, przed wejściem, zaczepiły mnie wolontariuszki fundacji Mam Marzenie, inicjatora całego tego zamieszania, namawiając do nabycia drogą kupna losów-cegiełek. Los miałam możliwość wymienić na różne cuda-wianki przygotowane przez sponsorów. Plus wycieczkę do Szwecji dla czterech osób. Superowo – chciałabym mieszkać w Skandynawii, wycieczka się przyda do zrobienia rekonesansu i ewentualnego znalezienia pracy. Kupiłam losy i weszłam na trybuny. Gorąco było jak w piekle, a ja miałam na sobie dwie koszulki  - podspodnią oficjalną pospotkaniową i wierzchnią – husarską z Białegostoku. Coś mi mówiło, że nie przetrwam tych tropików. Zwykłe białko ścina się w temperaturze 42 stopni tego gamonia Celsjusza, a moje w 30. Groziła mi powolna denaturacja. 
Czy ta woda aby nie chłodna? :)
Z zadowoleniem zauważyłam, że wsparcie husarskie stanowi ponad połowę obecnych i zajęłam miejsce. To znaczy pierdyknęłam torebkę na krzesełka. Wyjęłam kamerę i zaczęłam nagrywać rzeczywistość. Z trzeciego rzędu widok był cieniutki, bo w zasadzie wszystko działo się pod balkonem, na którym siedzieliśmy. Naprzeciwko miałam niemal idealnie równe lustro wody. Basen podzielony był w połowie (przynajmniej na oko w połowie) przegrodą. Na przegrodzie były takie małe leżaczki, które okazały się pełnić funkcję tych piprztyków startowych, które w czasach, kiedy jeszcze żyły dinozaury były betonowymi bloczkami. Rozpoczęły się spekulacje, czy wybraliśmy właściwą stronę na rozłożenie się oraz w jaki sposób nasi pokonają przeszkodę z piprztykami. Padła propozycja, że jak się dobrze rozpędzą, to wyskoczą z wody metodą delfinów i zwyczajnie przeskoczą nad nią. Rzuciłam przypuszczeniem, że może to sprawdzian dla odważnych – przy osiągnięciu pewnej (dużej) prędkości bariera podniesie się i delikwent przepłynie pod nią. Co się stanie z tymi, którzy owej prędkości nie osiągną nie było omawiane. Dyskusję przerywali nam Husarzy w negliżu, pozdrawiając nas z dołu.
Kryj się, kto może!
Przeniosłam się niżej, gdyż więcej tam było widać z tego, co się dzieje pod spodem. Próbowałam podejrzeć metodą wystawiania kamery najdalej, jak dałam radę, ale niestety, ręka okazała się za krótka. Widziałam to, co się chciało pokazać.
Po jakimś czasie bezładnego szwendania się, większość ekip przeniosła się na drugi koniec basenu. Zaniepokoiliśmy się, czy aby nasza strona jest właściwa do siedzenia. Niestety, nikt nie chciał lub nie mógł udzielić nam informacji w tym temacie. Wykorzystując kamerę podglądałam naszych na końcu basenu. Mało nie padłam ze śmiechu, kiedy zobaczyłam Krzyśka w zielono-żółtym żółwiku i z pomarańczowymi rękawkami. Obok dalmatyńczykowe „bicepsy” dmuchał sobie Kuba. O moje morale bardzo dbał Michał, który stał ciut wyżej i trzymał flagę Husarii. Jak wiemy, wielki plastron materii. W chwilach, kiedy mogłabym zobaczyć coś nieprzyzwoitego, zwyczajnie przesuwał plastron i zasłaniał bezeceństwa. Mogę się tylko domyślać, co tam się działo, bo materia majtała mi przed oczyma co chwilę. Przeniesienie się na drugą stronę flagi było bardzo kłopotliwe. Konstrukcja krzesełek uniemożliwiała przemieszczanie się ponad nimi, pewnie w związku z walką z pseudokibicami. Przepychanie się przed ludźmi siedzącymi z przodu było krępujące i na pewno wkurzałoby wszystkich. Pozostałam zatem na miejscu i podglądałam, ile się dało. Tym bardziej, że Przemek poinformował nas, że potwierdził informację. Zawody odbędą się w części przed nami.
Mam (po)moc, dam radę :)
Czekając na start oglądałam sobie przechodzące w te i z powrotem golasy. Korzystając z chwili nieuwagi Michała, który zapomniał, że ma mi zasłaniać wszystko, wystawiłam kamerę w bok i nagrałam profesjonalny skok Krzyśka w żółwika. Obaj przeżyli operację. Michał się zreflektował i więcej niczego nie zobaczyłam. Na szczęście wkrótce impreza zaczęła się oficjalnie rozpoczynać. Pan coś rzęgał w mikrofon, ale nie specjalnie było można zrozumieć co i w jakim języku mówi. Początkowo nie potraktowałam tego zbyt poważnie, potem sobie przypomniałam, że nie usłyszę, co wygrałam w losowaniu. Na szczęście wkrótce albo jakość dźwięku uległa poprawie, albo mój narząd słuchu dostosował się do przekazu.
Sympatia sił wyższych jest po naszej stronie!
Imprezę rozpoczął przemarsz sztafet. Jeśli dobrze zapamiętałam, było ich trzynaście. Dwie policyjne, dwie strażackie, dwie dziennikarzy, zdaje się, że dwie żołnierzy NATO,  jedna zawodniczek piłki ręcznej Pogoni, jedna wolontariuszek fundacji Mam Marzenie, jedna Erazmusa – bardzo egzotyczna optycznie oraz dwie Husarii, w tym jedna – specjalnej troski. W pierwszej płynęli Junior, Tomek, Marcin i Damian,  w drugiej szaleli Krzysiek, Kuba, Rafał i Rossi. Dołączył też Hammer of the Year, co należy policzyć mu jako podwójną zasługę. Wszak wszyscy wiemy, że ciężkie narzędzia ogólnie kiepsko pływają, a nasze wystąpiło bez asekuracji. Nie da się ukryć, że Sztafeta Specjalnej Troski, zwana oficjalnie Skrzydlatymi Jeźdźcami, budziła ogromne zainteresowanie. Krzysiek w żółto-zielonym żółwiku i pomarańczowych rękawkach, Kuba w kółku z Kubusiem Puchatkiem i dalmatyńczykowymi rękawkami, Rafał w niebieskim kółku i dziwnie nie pasujący do reszty Piotr i Paweł rwali wzrok wszystkich.
To, co najlepsze :)
Prezentacje drużyn przeczekaliśmy, przeczekaliśmy pokazy, jak ma wyglądać pierwsza konkurencja i pierwsza porcja zawodników udała się na miejsce startu. Uzbrojona w cudowną kamerę zarejestrowałam cały proces przygotowawczy, który ze względu na dużą atrakcyjność optyczną naszych zawodników był szalenie ciekawy. Michał poszedł z flagą na dół, w związku z tym miałam piękny widok na całość. Od razu widać było podejście do sprawy, bo Junior rozpoczął przygotowania do wejścia do wody, a reszta pozowała Monice do zdjęć.
Na miejsca, gotowi...
Pierwsza konkurencja polegała na tym, że do wody wchodziła para zawodników, stawali obok siebie, nakładając jakieś sznurki na ręce – jeden na lewą, drugi na prawą, tak, że zewnętrzne ręce mieli wolne, a te stykające się – związane. Na sygnał, którym było dziwne pierdnięcie jakiegoś elektronicznego czegoś, zawodnicy startowali. Pierwsza zmiana zawierała cztery sztafety. Poza Husarią płynęli strażacy, policjanci i żołnierze. Tylko strażacy płynęli w pierwszej zmianie, używając wszystkich czterech rąk -  związanymi machali jednocześnie, co pozwoliło im się znacznie odsadzić od reszty. W drugiej takich sprytnych już było więcej, w tym nasi.
...start!
Po zakończeniu wyścigu na ekranie pokazały się wyniki, z których absolutnie niczego nie zrozumieliśmy, bo wyglądało na to, że ci, co jeszcze płyną, mają lepsze czasy, niż ci, którzy już są na mecie. Po jakimś czasie zakumaliśmy, że wyświetlają nam tam międzyczasy, ale w pierwszej chwili chcieliśmy iść robić porządki z kanciarzami.
W kolejnych biegach tej samej konkurencji szalenie widowiskowo na tle pozostałych wypadała ekipa Erazmusa. Komentowaliśmy szeroko ich umiejętności, zastanawiając się, czy nas aby nie przeskoczą w zawodach. Oczywiście furorę robiła drużyna kółkowo-pływaczkowa, bo też byli w swojej kategorii bezkonkurencyjni. Kuba płynął, ciągnąc na sznurku Krzyśka, który poza pływaniem przyszedł przecież walczyć o pozycję celebryty, więc przez całą długość toru machał do publiczności radośnie. Nie wiem, czy organizatorzy sprawdzali, czy tylu wylazło z wody, ilu do niej wlazło, natomiast Husarii skład pozostał niezmienny.  
Trzeba dbać o wielbicieli!
Druga konkurencja to było pływanie z piłką. Można ją było pchać przed sobą, trzymać, cokolwiek, piłka musiała się przemieszczać i pływak też. Nasi profesjonaliści poradzili sobie spokojnie, sztafeta specjalna znów dała pokaz. Położona na husarskim liniowym brzuszku piłka średnio trzymała się podłoża. Skulała się do wody (zupełnie nie wiadomo, dlaczego) i wyprzedziła zawodnika. Zawodnik zdwoił wysiłki, żeby ją dogonić, ale wytworzona niczym przez lodołamacz fala odpychała piłkę skokami. Im bardziej się rozpędzał, tym bardziej uciekała. Rossi wystartował z piłką i kamerą. Płynął relaksacyjnie, na pleckach, na brzuchu piłka, na piłce kamera. Ta ostatnia też poczuła się rozluźniona i uciekła. Wykonała serię zdjęć podwodnych, zanim Rossi, zaopatrzony w pożyczone okularki, zanurkował i ją wyciągnął z dna.  Operacja trochę trwała, więc kiedy wykonał nawrót kolejne sztafety szykowały się do startu. Głośno protestowaliśmy, że halo! przecież nasi jeszcze nie skończyli! Przy dzikim wrzasku całej publiczności Rossi dopłynął wreszcie do końca basenu i wygramolił się na zewnątrz.
Profesjonalna zmiana :)
Kolejny wyścig nazywał się TORPEDA i polegał na tym, że trzeba było wskoczyć do wody i jak najszybciej pokonać zadaną odległość. Tu muszę powiedzieć, że nasza profesjonalna ekipa pokazała klasę. Pruli tak, że w zasadzie ledwo nadążałam za nimi wzrokiem. Junior śmiało mógłby pociągnąć za sobą narciarza wodnego, gdyby basen był ciut dłuższy. Skrzydlaci Jeźdźcy też pokazali klasę, olewając czas występu, stawiając na widowiskowość. Nie pamiętam, czy Czarny zdewastował swoje kółko w pierwszym wyścigu, czy w drugim, ale wylazł z wody zamiast w kółku – w gumowej spódniczce.
Krzysiek zawsze trafia w... :)
Do tego z bicepsa zsunął mu się jeden dalmatyńczyk. Ostrzegłam go, żeby uważał, bo coś do gumy szczęścia nie ma – a to pęknie, a to się zsunie. Popatrzył na mnie, ale na szczęście nie sięgnął - byłam za daleko :D. Zamiast kółka wtyknął sobie za portki deskę z autkiem. W ramach torpedowego spływu Rossi wyprodukował sobie indiańską karnację, rzucając się z piprztyka na dechę. Wody w basenie prawie nic nie zostało, a wszyscy z zainteresowaniem obserwowali piotrowy kilwater (dla niewtajemniczonych – tę wodę, co się za nim kłębiła w czasie płynięcia). Każdy był ciekaw, jak wyglądają husarskie jelita i czy wątroba nadaje się do przeszczepu. Ku naszemu zdziwieniu Rossi nie rozpruł się od spodu. Co to jednak znaczy gruba skóra futbolisty! Rafał znów, kiedy wskoczył w swoim niebieskim kółku, to zanim się wynurzył, przepłynął większą część basenu pod wodą. Zaniepokoiłam się bardzo i darłam się z góry: Oddychaj! Oddychaj! Husaria nie tylko skórę ma odporną, ale i płuca pojemne.

Zwycięski Lodołamacz

Ostatnia konkurencja była kulminacją emocji wieczoru. Nazywała się LODOŁAMACZ i była bardzo wyczerpująca. Dla wszystkich, poza jednym zawodnikiem. Konkurencja polegała na tym, że pierwszy zawodnik startował z długim, piankowym makaronem. Płynął do końca basenu, tam się do niego doczepiał drugi zawodnik i razem, czepiając się makaronu płynęli po trzeciego, a potem po czwartego. Pierwsza tura wyglądała dość wesoło, bo niektórzy wtyknęli sobie makaron między nogi i wyglądali jak zdalnie sterowane łódki. Albo inaczej, ale to nie jest blog tylko dla dorosłych i nie mogę napisać, jak kto wyglądali. U nas, na pierwszej zmianie startował Junior. Popłynął, potem doczepił się do niego następny zawodnik, popłynęli po kolejnego, potem po ostatniego. I w każdym z tych pływów Junior ewidentnie przodował. Nasi byli nie do zatrzymania, zdaje się, że wygrali tę sztafetę, ale głowy nie dam, bo nie widziałam nikogo, poza nimi. Wyleźli z wody, po makabrycznie męczącym pływaniu któryś już raz i nic. Ani nogi nie zadrżały. Zastanawiałam się, czemu hymnu nie grają, bo po prostu się należał. Patrzyłam na Juniora z daleka i zastanawiałam się, czy on czasem nie jest sztucznie zrobiony. Super rzuca, świetnie łapie, doskonale biega, znakomicie wygląda, rewelacyjnie pływa… Pewnie wygra też skok o tyczce i WKKW… Jeśli jest coś, czego nie umie, to chyba teleportacja tylko została. Jeszcze trochę i będę się bała do niego odezwać.

Sztafeta Specjalna poradziła sobie równie świetnie, choć w pewnym momencie wydawało się, że zeżarli Pawła, bo go nie było widać ani na makaronie, ani nigdzie w wodzie. Potem nastąpiło losowanie fantów. Ponieważ przy odbiorze wygranego gadżetu trzeba się było ustawić do zdjęcia, a nie robiła tego zdjęcia Monika, poprosiłam Adriana, żeby w razie wygranej odebrał za mnie akcesoria. Nie lubię, kiedy obcy mają moje zdjęcia. :D Losowano jakieś dziwne rzeczy, których zupełnie nie chciałam wygrać, więc nie żałowałam, że inni zgłaszają się po nagrody, aż pokazało się coś, co chciałam. Szalik Husarii, którego nie posiadam od meczu z Kings Kraków. Chciałam szalik. Losował Przemek, nadzieje na sukces wzrosły. I jak wzrosły, tak zdechły. Kicha z grochem, a nie szalik. Wszystkie trzy poszły do obcych. :)
Kurna, jakoś ślisko było...
W czasie losowań nasze obie sztafety bardzo dobrze się na dole bawiły, wpychając do wody wszystkich wkoło i siebie nawzajem. W pięknym, pokazowym starciu liniowych do wody wleciał także Michał w pełnym rynsztunku, na szczęście chwilowo bez flagi. Obawialiśmy się, czy to całe rusztowanie, które ma na sobie nie zaszkodzi mu zdrowotnie, ale okazało się, że nie utrudnia za bardzo ani pływania, ani wyłażenia z wody – Michał poradził sobie z opuszczeniem basenu drogą tradycyjną – nie trzeba było spuszczać wody, żeby wylazł.
Trzeba sobie pomagać
Ogłoszenie wyników wyglądało tak, że najpierw podziękowano dziesięciu sztafetom za udział, by na końcu nagrodzić trzy zwycięskie. Czytano i czytano a naszych nie wymieniano. Kiedy zapodano przez mikrofon, że trzecie miejsce zajęli panowie z Erazmusa, radość była ogromna, bo to oznaczało, że jesteśmy w pierwszej dwójce. I rzeczywiście – za chwilę zaproszono na podium z numerem 2 naszą sztafetę profesjonalistów. Pierwsze miejsce zajęła jedna z drużyn strażackich. Panowie dostali dyplom i zdjęcia z autografem naszego słynnego pływaka. Cieszyli się jak dzieci. Chwila dla reporterów poprzedziła informację, że Skrzydlaci Jeźdźcy zostali wybrani najsympatyczniejszą drużyną wieczoru, czy jak się to tam oficjalnie nazywa.
Zwycięska ekipa! Czarny na szkolenie z ubierania się :)
Na to hasło nasza Drużyna Specjalna poszła po nagrodę. Idąc – Krzysiek ściskał wszystkich na trasie – ubranych, rozebranych – kto miał pecha i się nawinął. Wszystko, co miało sprawne nogi zwiewało w popłochu, bo rozradowany zawodnik, w swojej mokrej koszulce, dzielił się radością, ale i wodą z odzieży z każdym przytulonym człowiekiem. Rozbawione towarzystwo ustawiało się do zdjęcia, całując zdobyty puchar, czyli wielki karton mandarynek.
Victory!
Imprezę zakończono uroczyście i zaczęliśmy się rozłazić. Zaczaiłam się na dole, bo miałam obie koszulki Czarnego, ale straszliwie się gramolił z ubieraniem. Zaczęłam się zastanawiać, czy czasem nie przegapiłam, że ma warkocze, bo u nas zawsze najdłużej po basenie przebierały się te z warkoczami. Stałam koło małej młodzieży Marcina i czytałam teksty na telebimie… (Tak ogólnie to nie napisałam, że husarska młodzież przybyła licznie bardzo. ) Podszedł Maniek i mnie rozproszył, a właśnie w oko wpadł mi tekst o prawidłowych majtkach na basen. Poinformowałam go z niezadowoleniem, że nie udało mi się doczytać, jakie są te właściwe majty i chwilę później obydwoje wpatrywaliśmy się zachłannie w wyświetlane obrazki, nieco ignorując otoczenie. Zanim informacja o galotach pojawiła się ponownie, z szatni wyszli ostatni Husarzy, taszcząc ze sobą owocową nagrodę. Zostałam poczęstowana (najpierw przez Tomka), potem z pudełka i obdarowano mnie pozostałymi witaminami z poleceniem przekazania ich jakimś potrzebującym dzieciom. W sobotę o dwudziestej miałam do dyspozycji jedną rodzinę, w której dwójka pociech właśnie się wymieniała w szpitalach. Karolina opuściła ten na Unii, a Maja jechała do Zdrojów. Albo do Zdunowa, nie pamiętam, w każdym razie daleko. Dzieciaki ucieszyły się bardzo i przez moją osobę przekazywały podziękowania, gorące uściski i buziaki.

Zwycięskie ekipy
Ledwo żywa po pełnym wrażeń popołudniu wróciłam do domu.  Nagrałam sobie sporo z tej szalonej imprezy, więc kiedy mam ochotę, wracam na basen i podziwiam naszych bojowników o dziecięce uśmiechy. Kolejny raz – bardzo, bardzo dziękuję za fantastyczną zabawę. J To właśnie za to Was lubię J

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz