poniedziałek, 14 października 2013

2. TADAM TADAM! Rekrutacja!!!



Po intensywnej akcji reklamowej, po tygodniach wyczekiwania, godzina zero wreszcie wybiła. Nadszedł piątek, zbliżała się godzina 20.00 - czas przeciskania kandydatów na Husarzy przez praskę do czosnku. Prułam z Pyrzyc, gdzie wraz z ekipą fantastycznych kobiet szykowałam się do II Kongresu Kobiet z Obszarów Wiejskich w Pyrzycach (23 listopada 2013 roku - zapraszamy i panie i panów - tak przy okazji zareklamuję :) ). 
Śpiesząc się na stadion zgarnęłam Monikę Z (uściślam, gdyż ponieważ zwrócono mi uwagę, że Monik jest trochę i ci, których nie było, nie wiedzą, z którą akurat rozrabiałam w opowiadanej historii). Przejęłam ją prawie pod samym boiskiem, więc chwilę później zameldowałyśmy się na parkingu. Wysiadłyśmy z auta i zobaczyłyśmy kłębowisko ludzi wszędzie. O wow! Co narobiliśmy?! :)
Szukałyśmy naszych kolegów, bo Adrian zadeklarował, że chce być przez nas wielbiony i dołącza do kandydatów na kandydatów na zawodników Husarii. Nigdzie ich nie było. Sprawdzałyśmy kilka razy, Adrian się dość rzuca w oczy, ale go nie było zdecydowanie. Przywitałyśmy się z tymi, którzy już dotarli i chcieli się z nami przywitać, przedstawiłam się Giseli, bo nikt inny nie chciał tego zrobić, a tak niegrzecznie było stać, jak palant obok niej i nie zagadać, odebrałam koszulkę reprezentacyjną od Tomka, z którym tydzień wcześniej rozdawałam ulotki pod budynkiem ZUS, szwendałam się, podsłuchiwałam, zaczepiałam... Czyli szykowałam się do niniejszego wpisu. Pojawił się Rossi, ubrany jak ratownik TOPR-u i mruczący seksownym głosem Leośka Cohena. Zaraz po powitaniach został zagarnięty do ekipy organizacyjnej, ale swoje prywatne biznesy zdążyłam załatwić. :) Wypatrzyłam Monikę B, z nieodłącznym aparatem, a obok niej grupa użerała się z czymś wielkim i dmuchanym. Jak się okazało, kiedy w działalność zaangażowało się jeszcze kilka osób - z namiotem. W trakcie szwendania się wyszło, że mamy z Olafem podobny gust odzieżowy - mamy takie same kurtki i nie jest to kurtka z logo Husarii. :) Chwilę dyskutowaliśmy o wysokiej jakości wierzchnich nakryć niemieckiej armii.
W końcu na sztucznej nawierzchni pojawił się Adrian w asyście Oli i Sławka. Już się martwiłyśmy, że może się rozmyślił, ale nie. Na pewno perspektywa, że będziemy piszczeć i skakać, kiedy wyjdzie na boisko w całym tym husarskim ustrojstwie, była pociągająca. Co będziemy robiły, kiedy zejdzie z niego o własnych siłach, przekonamy się, kiedy ten doniosły fakt się ziści. Na razie trzymałyśmy kciuki za rekrutację.
Rozdano kandydatom numerki, przygotowano papiery oraz dokumentację fotograficzną niczym podejrzanym na amerykańskim posterunku, po czym głównodowodzący zamieszania, czyli Olaf, wygłosił mowę powitalną. Krótko wyjaśnił przybyłym panom, jakie są podstawowe cechy Husarza, a także na czym będzie polegała rekrutacja. Nabuzowani emocjami pretendenci do mojego uwielbienia ruszyli na rozgrzewkę. Prowadził ją Junior. Liczyłam tych nowych, kiedy biegali wkoło nas, ale nie biegli równo i rachunki mi się myliły. Na pewno wpływ na to miały moje słabe wyniki z matmy w szkole. Postanowiłam poczekać, aż się zatrzymają.

Stanęli w linii w poprzek boiska. Od lewej do prawej było ich trzydziestu, od prawej do lewej - dwudziestu dziewięciu... :) Po czterech razach ustabilizowało się na trzydziestu. Widmo powrotu do podstawówki udało się oddalić. Panowie ćwiczyli, kawałek prawego skrzydła, korzystając z zaangażowania się Juniora w innym miejscu, opierniczał się koncertowo, więc najpiękniejszy Maniek O w drużynie ruszył koledze z pomocą. Zadziałało. 
Piękny i piękny :)
Spora grupa asystentek/wspieraczek zgromadziła się na linii brzegowej boiska. Panie były zakręcone w to, co się działo na boisku w stopniu umożliwiającym przejście mglistej myśli o kobiecej drużynie w nieco już bardziej konkretny obraz. Chęć jest. Teraz tylko muszą wyprodukować odpowiednie ochraniacze... :) Monika B ruszyła do kwalifikacji. Sanki popchnęła w zasadzie jednym ruchem, na ławeczce mało nie wybiła asekurującym ją panom zębów, majtając sztangą niczym parasolką - po prostu wymarzona zawodniczka... 
Monika wymiata :)
Podzieleni na porcje zawodnicy udali się na stanowiska rekrutacyjne. Okazało się, że chyba brakuje tych psich misek z dziurawym dnem, które coś tam zaznaczają, bo obsługujący punkty Husarzy zaczęli je sobie podbierać. Szwendający się luzem natychmiast wrócili na swoje miejsca, pilnując powierzonego im dobytku, a podzieleni na grupy kandydaci ruszyli na egzaminy.
Nad wszystkim romantycznie powiewała husarska flaga, a z pobliskiego budynku jakiś zamroczony kibic darł gębę, że "Pogoń świeci"... Czy jakoś tak...
Wyjęłam sprzęt pomocniczy w postaci tabletu i ruszyłam podglądać. Wytropiłam "moich" - nr 34, czyli Mateusz, oczywiście 15, czyli Adrian, 33 - Tomek O, 11- Bartek i 13 - Tomek B :) Na sztandze wymiatał numer 44 (jeszcze nie znam imienia :) ) Adrianowi fajnie szło na sankach, choć bez korków nieco się ślizgał. Dotarłam do Juniora i Piotra. Stanęłam i spróbowałam się nauczyć, jak rzucać. Kiedy bawimy się piłką w rodzinne weekendy, mało, że po trzech rzutach ramię wypada mi ze stawu, to jeszcze piłka leci niczym balon, który się wymsknie z dzioba w czasie dmuchania. Leci gdzie chce w radosnych podskokach i pląsach. Cała rodzina ryczy ze śmiechu. Junior rzucał za każdym razem tak samo, nic mu nie wypadało z niczego, piłka leciała prosto, niczym rakieta wystrzelona z wyrzutni - równo, bez kręcenia, w kierunku zamierzonym... Po dziesięciu minutach obserwacji poddałam się. Nie wiem, jak on to robi. Następnym razem nagram filmik i będę odtwarzała, równolegle demolując piłką mieszkanie. 
Jeden z zawodników na stoisku Piotra i Juniora zapomniał, że po ćwiczeniach biegowych z pierwszym, leci do drugiego, żeby złapać piłkę. Nie nastawił rąk i Junior trafił go niczym kaczkę na strzelnicy. Na szczęście kandydat twardy był, lekko się tylko zachwiał, a następnym razem nie dał się już zaskoczyć. 
Akurat zdążyłam wrócić do sztangi, żeby zobaczyć popisy Szymona. Wyraźnie widać, że w składzie Husarii nie znalazł się przez przypadek. 
Tuż przed dziewiątą wieczór zrezygnował z kwalifikacji pierwszy zawodnik. Jak się dowiedziałam później - prawdopodobnie wybił palec. 
Na saneczkach...

Przy sankach, poza Husarzami prowadzącymi ćwiczenia, i chłopakiem, który pcha sprzęt, poniewierało się wiele ledwo żywych ciał. Na pierwszy rzut oka te ciała miały siły tylko na oddychanie. Ale jak się okazało, jest fantastyczny środek przywracający wigor. Nazywa się mikrofon. Wystarczało, że podchodził do takiego nieżywego reporter z mikrofonem, gość natychmiast odzyskiwał siły, wyglądał dziarsko i zdrowo. Trzeba zanotować i przekazać uwagi trenerom. :)
Mobilizujące właściwości mikrofonu.
Niewątpliwy wkład w przywracanie energii miał też Olaf. Podchodził do każdego zawodnika, podpowiadał, jak poradzić sobie z ćwiczeniem, jak rozłożyć siły i o co naprawdę chodzi w tych kwalifikacjach. 

Na sanki wróciłam akurat, żeby dopingować naszego Bartka. Doping przypominał ten z Białegostoku, więc oczywiste było, że sobie poradził koncertowo. Reporter zaczepił wychodzących z szatni po treningu zawodników piłki nożnej, pytając, czy nie chcieliby się sprawdzić, ale chłopcy wymiękli. Może się jednak namyślą, bo to naprawdę duża rzecz być Husarzem. :) 
W oknie budynku z okienka wyglądała piękna "panienka", czyli jak rozpoznało moje ślepe oko jedno i jeszcze bardziej ślepe drugie - Denis. Na dole kilku Romeów próbowało się do niego dostać, ale miał za krótkie warkocze, więc chyba wieczór nie był tak udany, jak planował. 
Wróciłam znów do łapania piłki. Bardzo dobrze szło gościowi z nr 14... Piotr zademonstrował, jak należy ułożyć palce i dłonie, żeby złapać piłkę trwale, nie odnosząc obrażeń. Nie mogłam się oprzeć i znów zaczęłam przyglądać się Juniorowi. Jak on to robi, do cholery?! No i właśnie w tym momencie po prostu zrozumiałam, że te wszystkie zachwyty są jak najbardziej uzasadnione. Walił tymi piłkami, jak Legolas strzelał z łuku. Gdyby było coś takiego, jak magazynek na piłki do FA na plecach, można byłoby z nim wojny wygrywać. CKM wymięka. I wyglądał, jakby zupełnie go to nie męczyło. W zasadzie gdyby delikwent od łapania nastawił ręce zgodnie z piotrową instrukcją, to Junior sam by mu tę piłkę tam wstrzelił. Trochę niebezpiecznie było, bo piłka pruła, jak nabój, wprost w klatę kandydata. Catch or die... :D Normalnie od rekrutacji jestem fanką Juniora. I absolutnie nie ze względu na łydki. :) 
Cudne łydki Leszka
Oczadziała z zachwytu poszłam dalej. "Prosz pani! Prosz pani! A ja mam nowe buty!" wyrwało mnie z zadumy. No tak... Norbert z Leszkiem. Leszek bez namiętnych warg nieco stracił na urodzie, więc próbował nadrobić w innych obszarach. Prosił, żeby nie pisać, bo w czwarty wypadek rowerowy nikt normalny nie uwierzy, ale tak naprawdę to nie robił nic takiego, co mogłoby podpaść Kamili, więc się nie powstrzymam. Demonstrował oszałamiające łydki, wyraźnie startując do konkursu z juniorowymi. Norbert szalał z obuwiem. Nie chciałam mu mówić, bo niech dziewczyny też mają trochę radości, ale takich butów nówka sztuka, z takim połyskiem, nie założy żadna z nas. Bo wtedy koledzy mogą nam zaglądać pod spódnice. :) Kiedy się stanie pod odpowiednim kątem, wybłyszczone na lustro obuwie pokazuje bokserki w serduszka na przykład. Ale nie mówię, że takie miał Norbert. :) 
W przerwie między demonstrowaniem łydek i obuwia, obaj prowadzili konkurencję pt. gdzie ja zgubiłem te klucze. Kandydaci latali między pachołkami, macając grunt przy każdym, jakby szukali zagubionego ekwipunku. Jest to bardzo dobra konkurencja, bo kiedy się leci z piłką, to często trzeba robić różne zwody i uniki, żeby się nie nadziać na kafary z drużyny przeciwnej. 
Wróciłam do sanek, bo słyszałam darcie dzioba. Krzysiek wspierał ćwiczących - życzliwie i przyjacielsko, niczym obozowy kapo. Coś o miejscu, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę było i takie tam. Trafiał w sedno, bo dziabnięty takim friendly wsparciem facet szwungu nabierał. Pewnie żeby jak najszybciej dorwać życzliwca. Na szczęście dla Krzysia - sanki wysysały z ludzi energię życiową, a pan z mikrofonem już sobie poszedł. Tymi sankami tak uklepali teren, że prawie nie było czarnego spod spodu widać. Kiedy jedna z kandydackich ekip zakończyła zadanie, do sanek dorwał się Michał. Poinformowali go koledzy, jaki jest rekord świata, po czym Michał wystartował. Rozrywkowym tempem, niczym na porannym joggingu zakończył zadanie z czasem dwie sekundy gorszym, niż ów rekord. Nikt nie chciał wierzyć, wszyscy wszystkim wydzierali stoper. 
Tomek D przeprowadził dla nowej grupy szkolenie z saneczkowania, żeby było łatwiej i skuteczniej. W nowej grupie był zawodnik z silnym wsparciem rodzinnym. Żeńska przedstawicielka wsparcia wypróbowała sprzęt ćwiczeniowy. Dumna, skończyła konkurencję na całkiem niezłej pozycji. Może sobie wpisać w CV "przepychanie słonia po sztucznej nawierzchni".
Tak ogólnie miałam wrażenie, że każde zadanie ma jedno przesłanie. Tak zmęczyć kandydatów, żeby na drugim stoisku nie byli w stanie wykonać ćwiczenia :)
Bywało ciężko...

Wróciłam do sztangi. Akurat leżał kandydat 45 i wywijał sprzętem, niczym widelcem. WOW! Po nim zaległ zawodnik z numerkiem 46 i znów machał, jakby to całe ustrojstwo było zrobione ze styropianu połączonego ze sobą pianką montażową. Gdybym nie widziała tych, którzy tam się wcześniej męczyli, uległabym złudzeniu i spróbowała podnieść żelastwo, demolując sobie, zapewne w sposób nieodwracalny, górną część organizmu. Kolejny zawodnik wstawał w gorszym stanie. Who are you? zapytał przychodzącego mu z pomocą kolegę. 
Czas płynął. Od początku tej fajnej imprezy zrezygnowało dwóch ludzi, w tym jeden z tych, za których kciuki trzymałam od samego początku. Trudno, może następnym razem?
Krzysiek odkrył kolejny fajny tyłek na swoim stanowisku, co spowodowało gwałtowny napływ tych, którzy już skończyli. Obok mnie Rossi złapał za butelkę, którą podała mu Gisela i ufaflunił się pięknie zamkniętym w niej płynem. Potrzebny mu śliniak - skonstatowała Najważniejsza Kobieta Głównego Trenera. Chwilę potem oblał się kolejny Husarz, a nim wieczór dobiegł końca, byłam światkiem zmoczenia czterech z podstawowego składu. Czy oni umieją pić tylko z kieliszków? :)  
Oczywiście nie byłam wszędzie i nie widziałam wszystkiego, choć się bardzo starałam, ale jednak za dużo było ludzi, stanowisk, za bardzo niektórzy mnie zagadywali i za bardzo zafascynowała mnie obserwacja Juniora w akcji. No naprawdę, nie za urodę dostał tytuł MVP ofensywy. Przecież przez kask przeciwnik mu w oczy nie zagląda, a znów w kłębowisku ciał nie widać, która łydka czyja. 
Patrzyłam z rozczuleniem na tych moich ulubionych wariatów, patrzyłam na tych, którzy chcą dołączyć do ich grona i zastanawiałam się, jak to będzie za tydzień, za miesiąc, za rok... Czy zostanie ten, który jest wyższy nawet od Rossiego? Czy może ten, który tak sztangą wywijał, że szczęki opadały? Jak sobie poradzili najmłodsi?
Pażywiom, uwidim, jak mawiają nasi przyjaciele ze wschodu. Na pewno tym, którzy pojawili się na boisku przy Witkiewicza nie brakowało determinacji. Oby byli równie zaangażowani i wytrwali na treningach, czego im, drużynie i sobie życzę. 
Dotrwali do końca :)


P.S. 1. Zdjęcia Moniki B ściągnęłam ze strony facebookowej Husarii, a trochę podesłała mi prywatnie. :)

P.S. 2. Pan, który mikrofonem poprawiał rekrutom wyniki, efekty swojej pracy umieścił tu:
Jak Radio Szczecin poprawia wyniki sportowe


5 komentarzy:

  1. Wieczór jak najbardziej miałem udany :) //Denis

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo się cieszę :D Ja też :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Oi Dorota może założysz vloga ? :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Te moje wysiłki lekko naciągane, ale brzmi to dumnie :-) Dzięki Dorotka :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Co to vlog?? Jeśli będzie w moim rozmiarze i będzie mi w nim do twarzy, to czemu nie :D :D :D :D :D

    OdpowiedzUsuń