piątek, 4 lipca 2014

1. Gliwicka niespodzianka





O tym, że będę jeździła na mecze wyjazdowe postanowiłam przed sezonem. Niestety, życie trochę nie chciało współgrać z planami, więc na wszelki wypadek nie meldowałam o wyjeździe do ostatniego dnia. I okazało się, że dobrze zrobiłam, bo ani do Bielawy, ani do Tychów nie udało mi się pojechać. Zaparłam się na Gliwice, ale też po cichu, bo jak znów coś się poplącze...
I znów przekonałam się, że dobrze zrobiłam. Natalia wyszła z propozycją, byśmy zrobiły zawodnikom niespodziankę i pojechały na mecz do Gliwic, nic im wcześniej nie mówiąc. Pomysł wydał się bardzo dobry, myśl, o minach, jakie będą mieli, była szalenie pociągająca. Zebrało się nas chętnych blisko dziesięć babek, po czym, jak to w życiu, sprawy zaczęły się komplikować. Wstępne wyliczenie kosztów przejazdu mówiło, że będzie ok, jeśli pojedzie nas co najmniej dwadzieścia kilka sztuk. Nie miałyśmy tyle i nie zdążyłybyśmy się w tak krótkim czasie rozmnożyć, a na pewno nie do takiej ilości. Przerzuciłyśmy się na pociąg. Pociąg był cool, wyjazd ze Szczecina koło 23, na miejscu w Gliwicach siódma z groszami... Jest git! Zbieranie ekipy trwało, padały pomysły, jak uatrakcyjnić nasze wejście. Spodobała nam się propozycja, byśmy przygotowały swoją flagę... Chwilę trwała dyskusja, czy wolno nam użyć logo
W podróży...
drużyny, ale po argumencie, że przecież na nim nie zarabiamy, tylko chcemy kibicować machając stosownie udekorowaną materią, uznałyśmy, że możemy. W razie czego to moja wina i mnie można oskarżać i po sądach ciągać ;) Ale mam nadzieję, że ze względu na niską społecznie szkodliwość czynu skończy się wyrokiem w zawiasach. A! I kasy na grzywny nie mam - wszystko poszło na flagi. :)
Chwilę poszukiwałyśmy producenta, ale moja przyjaciółka Agata nie tylko znalazła wykonawcę na miejscu, ale i przygotowała nam projekt kibicowskiego atrybutu. Problem był, bo podobały nam się dwa hasła... :/ Po tym, jak podliczyłam kasę, którą wpłaciły mi dziewczyny, a także po wygraniu w totka oszałamiającej kwoty 100 polskich złotych postanowiłam, że zrobimy oba. Produkcja ruszyła. Na kolejny poziom weszły też przygotowania do wyjazdu. Ogłosiłam, że kupujemy bilety, gdyż fajnie byłoby jechać razem, a w TLK, jak wiadomo, są miejscówki.

Do zakupu zgłosiły się tylko Agnieszka i Marta. Trudno, pomyślałam, podam numer wagonu i miejsca, reszta najwyżej sobie dokupi. Postanowiłam kupować bilety przez internet, gdyż po pierwsze - taniej, po drugie - można je oddać bez latania na dworzec, także przez internet. Myślałam o tym na wypadek, gdyby w autokarze znalazło się miejsce i jakaś ilość nas mogłaby wrócić z drużyną. Ponieważ obie dziewczyny mają małe dzieci, każdej z nas kupiłam oddzielny bilet, żeby można go było oddać, w razie rezygnacji z wyjazdu. Po czym okazało się, że kicha z tym pociągiem. Nie o 23 wyjeżdża, tylko przed 21.00, nie jedzie 7 godzin z kawałkiem, tylko prawie jedenaście... :/ Takie wakacyjne ułatwienia... Nic. Wyjścia nie było - to było jedyne połączenie, którym mogłyśmy zdążyć na czas. Ale za to okazało się, że Agnieszka nie musi wracać do Szczecina, bo pociąg jedzie przez Gryfino :)
Wreszcie w Gliwicach!
We czwartek odebrałam flagi, w piątek pojechałam po kije. Uzgodniłam wcześniej z Agnieszką Kosmosową, że nam je przemyci do autokaru, bo podróż z pagajami mogła nie być wygodna. Kije były krótkie, po 1,4 m... Flaga ma wysokość 1 m, do machania zostałoby nam jakieś żałosne 40 cm... Trzeba było znaleźć coś innego. Nieoceniona Agata podsunęła wiadomość, że w Selgrosie są drewniane kije 2,5 m. To już coś. Problem w tym, że ze względu na sobotni wyjazd, wszystkie sprawy do załatwienia zostały przerzucone na piątek i do tego Selgrosa zwyczajnie nie miałam prawa zdążyć, chyba, żebym go sobie sama otworzyła, ale wtedy mogłabym zapomnieć o meczu. Zdesperowana pojechałam do Castoramy i nabyłam drogą kupna dwa kije bambusowe, 2,7 m. :D Obdarowana gigantami Agnieszka spytała, co ma mówić, jak ją się ktoś  o nie zapyta. Powiedziałam, że to dla mojej koleżanki z Gliwic. Na co Aga ochoczo:
-Dobrze, powiem, że je sama wyhodowałaś.
Zwróciłam uwagę, że trochę trudno będzie, bo mają metkę "kij bambusowy", która chyba jest ciężka w hodowli... :D Ubaw miałyśmy po pachy. W każdym razie Agnieszka badyle wzięła i miałam tylko nadzieję, że nie zapomni w ferworze przygotowań.
Nadeszła upragniona sobota i nie miałam czasu się denerwować oczekiwaniem na wyjazd, bo ledwo się wyrobiłam. Wysłałam wcześniej dziewczynom sms-y, żeby dowody osobiste wzięły, bo do tych internetowych biletów potrzeba. Po czym dostałam wiadomość: "Chyba mi Mizio zabrał dokumenty!" Odbyły się skomplikowane konsultacje z naszym Hammer of The Year i okazało się, że nic podobnego... Zdenerwowana Marta stwierdziła, że weźmie legitymację ubezpieczeniową, gdzie ma zdjęcie i akt ślubu, żeby potwierdzić nazwisko. Przyjechałam na dworzec wcześniej, by się dopytać, czy rzeczywiście nie może jechać, ale pani konduktorka powiedziała, że spokojnie, że wystarczy, a zasadniczo to tylko straszliwi upierdliwcy się mogą czepiać. I rzeczywiście - przez całą podróż nikt nie chciał oglądać Martowej dokumentacji życiowej :)
Z Dorotą i Adasiem :)
Początkowo panowała euforia. Kolejne wszczęte procedury podróżnicze to zdjęcia, omawianie niespodzianki, radość, że się udało, kombinowanie, jak zrobić, żeby się dalej nie wydało, obaj zawodnicy bowiem to mężowie szalenie kochający swe żony i nieustający w kontaktach z nimi... Czas leciał, robiło się coraz ciemniej i stwierdziłyśmy, że można spróbować się przekimać. W przedziale było nas w sumie cztery sztuki - my trzy i jeden obywatel. Dzięki temu, że siedziałam przy oknie, mogłam je sobie otworzyć. Zapobiegło to zgonowi z upału i smrodu, ale pan chyba zmarzł, bo nałożył sobie większą część posiadanej odzieży. Przymknęłam otwór napowietrzający i spróbowałam ułożyć się wygodnie. Nic z tego... Wagon nam się trafił średnio komfortowy, mówiąc eufemistycznie. Wprawdzie siedzenia były pokryte tkaniną, ale pod spodem na pewno było samo drewno i metal. Kręciłyśmy się, zmieniając pozycje, układając się we wszystkie możliwe strony i na wszelkie możliwe sposoby, ale kicha z grochem. Potem jeszcze dosiadły się dwie kolejne osoby i skończyło się Eldorado... Śmiejąc się i żartując marzyłyśmy o 7 z groszami, kiedy to nasza wesoła podróż miała się skończyć.
Mocujemy.
Optymistów życie kocha, więc i nam ta siódma w końcu wybiła. Z dworca odebrała nas moja fantastyczna koleżanka z Gliwic, Dorota, która już wcześniej zadeklarowała, że nas odbierze, nakarmi, napoi i udostępni łazienkę. Oraz zawiezie na miejsce, bo mecz jest na jakimś wypiź... na peryferiach jest znaczy się... :) Zjadłyśmy, napiłyśmy się różnych dobrych rzeczy, pogadałyśmy o starych Polkach, po czym nadszedł czas szykowania się do wyjazdu. Odsmrodziłyśmy się, przebrałyśmy się w kibicowskie stroje i wiezione luksusową limuzyną dotarłyśmy do boiska. Uprzedzone przez Agnieszkę, że boisko wkoło jest łyse, autokar stoi niemal na płycie i trudno się ukryć, zjechałyśmy na bok natychmiast, kiedy tylko dostrzegłyśmy bordowo- żółte stroje Lwów. Dorota wysadziła nas i pojechała zaparkować auto, gdyż ze swoim synkiem, Adasiem, postanowiła obejrzeć mecz. Adaś został oczywiście wyposażony w husarski szalik, który z dumą nałożył, mimo panującego dzikiego upału.
Ekipa kibicek-niespodzianek dała znać Agnieszce, że może przynieść drągi. Chwilę później dotarły do nas badyle niesione prze Agnieszkę Kosmosową i drugą Martę. Przystroiłyśmy tyczki w nasze flagi. Chwilę trwało przymierzanie, w którą stronę powinny być nałożone, żeby odpowiednio eksponować napis, wreszcie ustaliłyśmy, że jest ok. Wiatr pięknie wiał, flagi się rozpościerały, mało rąk nie urywając, procesja w stronę stadionu ruszyła.
Gotowe do finału niespodzianki :)
Szłyśmy sobie, do stadionu było coraz bliżej, miejscowe nastolatki powitały nas życzliwym, budowlanym słowem, a z przodu, tyłem do nas, rozgrzewała się Husaria. Znaczy się – tyłem była większość, bo jednak czwórka liderów stała przodem. Nie było widać przez te rusztowania na twarzach, czy są zdziwieni, ucieszeni czy jacy, bo generalnie przez nie niewiele widać, ale skoro Miziu się zagapił i na chwilę przestał machać łapami, to chyba udało się go zaskoczyć. Defilada skończyła się ustabilizowaniem koło autobusu i mogłyśmy się przywitać z pozostałymi autorkami niespodzianki, a także spróbować ustabilizować nasze małe dzieła sztuki. Miłosz próbował pomóc, zabrał się do dłubania otworu, w którym można by było umieścić drągi, ale po wykopaniu pięciu centymetrów poddał się. Wsparcia w nas nie miał, ale i sam doszedł do wniosku, że to raczej nie jest dobry pomysł. Dziewczyny przyczepiły czerwoną flagę do szarego autokaru, a tę niebieską wzięłyśmy na dwa drągi (nasze flagi są wielofunkcyjne, mogą robić też za banery) i po wyżebraniu od Giseli takich piprzytków plastikowych, co się nimi zaciska różne rzeczy wokół innych rzeczy, przypiprzytkowałyśmy ją do ogrodzenia. Dobrze się stało, bo wiatr wypełniał ją niczym żagiel i trudno było momentami ustrojstwo utrzymać. Zanim fakt stabilizacji flagi się dokonał, wykonałyśmy z Kosmosową lekką rozgrzewkę przed after party, używając drągów jako akcesoriów do ćwiczeń. Prosi się o nie wykorzystywanie publiczne poczynionych nagrań :P
Robimy wrażenie ;)
Decyzja o wcześniejszym pojawieniu się na boisku była oczywiście strategiczna. Zdawałyśmy sobie sprawę, że gdybyśmy wlazły w trakcie gry, mogłoby dojść do rozkojarzenia graczy i utrudnić nam zwycięstwo. Wprawdzie we wszystkich rozmowach słyszę, że oni niczego nie widzą i nie słyszą, kiedy grają, ale kto ich tam wie… Lepiej na zimne dmuchać. Do tego obaj małżonkowie, którym drugie połówki nagle i niespodziewanie na głowę spadły, mogli się nacieszyć, tudzież wyrazić swoje oburzenie, za matactwa. Ponoć zarzuty nie zostały postawione i dominowało uczucie radości. I git, tak miało być.
Infrastruktura była taka sobie. Boisko wykoszone, oznakowania ok, trochę kiepsko było z trybunami i oczywiście nie było toalety dla widzów. Jednak gospodarze przygotowali dla naszej drużyny namiot, dzięki czemu było dodatkowe miejsce, żeby się schować przed upałem. Słyszałam, że Lwy muszą sobie ze wszystkim same radzić. Nic by w tym dziwnego nie było, bo większość drużyn PLFA I i niżej ma ten sam problem, ale ponoć w Gliwicach szczególnie małe wsparcie jest ze strony ludzi i samorządu. Szkoda, że nie widzą, jaka to fajna alternatywa dla młodych i starych. Może czas pomyśleć o jakiejś ogólnopolskiej akcji promocyjnej? Gliwice są sympatyczną drużyną, a przynajmniej takie sprawiali wrażenie w tych meczach, które oglądałam… No i nie sposób nie wspomnieć, że Gliwiczanie umożliwili wszystkim zainteresowanym odnalezienie punktu G…  :D Nawet kilka ich było i Kosmosowa na jednym usiadła, ale mówiła, że nie czuje jakiejś euforii, czy co tam powinno być. Stwierdziła, że jej mąż znacznie lepiej sobie radzi. I dobrze, bo przykro by było, gdyby pokonał go jakiś stojaczek…
Zauważyli?
Nadeszła wyczekana godzina 13 i mecz się rozpoczął… Nietypowo, bo od przyłożenia Husarii :) Wprawdzie według moich obserwacji kto inny zdobył punkty, niż to napisali na PLFA, ale mam strasznie słaby wzrok i może zwyczajnie źle widziałam? Bardzo profesjonalny komentator świetnie prowadził relację, myląc mnie co chwilę, bo NASI moi i jego to byli zupełnie inni ludzie. Kiedy on się martwił, ja się cieszyłam… Ale poza tym bardzo mi się podobał komentarz, co przeczy teorii, że nie lubię komentatorów :P
Na meczu nie da się prowadzić notatek, bo trzeba łazić wzdłuż linii, patrzyć na boisko, uważać, a do tego kibicować. Podziwiałam Kosmosową, która do tego robiła relację w necie. Ludzie atakowali ją w tym necie ze wszystkich stron, ale dawała radę i bez wysiłku dodatkowo stosowała doping indywidualny.
 Nie mogę powiedzieć, że przewaga Husarii była miażdżąca, bo Gliwice deptały nam po piętach dość mocno, acz nie mogę też twierdzić, że czułam się zagrożona grą gospodarzy… Po prostu, jak zwykle, rozpędzaliśmy się spokojnie. Było trochę błędów, stresujące było zwłaszcza przedarcie się jednego koguta przez środek naszej linii, ale też nasi wykazywali się zaangażowaniem w wyłapywaniu takich zwiewaczy. Obejrzałam sobie akcję, w której Lwy próbowały wcisnąć nam swojego z piłką na pole punktowe metodą pchania go całą drużyną, a także rozpaczliwą walkę o przestrzeń jakieś –dziesiąt centymetrów przed naszym polem punktowym. Husaria w całości rzucała się na wszystko, co przed nią, usypując na boisku jeden wielki kopiec. Komentator pomyślał chyba to, co ja, bo rzucił na zakończenie akcji: Dobra panowie, to teraz powolutku się rozplątujemy!
"Poloneza czas zacząć..."
Nie wiem, czy specjalnie, czy przypadkiem, ale kilka razy było tak, że wszyscy od łapania zwiali Jordonowi dość mocno do przodu, a on został sam na sam z Lwami. Śmigał, jak laserowe światełko, którym czasem bawię się z moimi kotami i nadziwić się nie mogłam, że można tak raptownie zmienić kierunek biegu i nie tylko się nie wyłożyć, ale na dodatek wywrócić przeciwnika, samemu kontynuując bieg! WOW! :) Jordon zresztą za linią boczną pokazywał, jak się w biegu oszukuje przeciwnika na temat strony, w którą ma się zamiar pobiec. Wyglądało to naprawdę fantastycznie.
Na boisku działo się. Gdybym chciała wymieniać, chyba musiałabym wspomnieć każdego naszego zawodnika. W pewnym momencie zrobiło się gorąco pod względem atmosfery życzliwości i przyjaźni na linii Husaria-sędziowie. Rozpoczęła się seria kar dla naszych. Przy czym festiwal zainicjowała akcja, która ponoć jest dopuszczalna, a sędziowie nie wiedzieli. Mój brat, który był sędzią, zawsze w takiej sytuacji radzi, aby przed meczem powiedzieć sędziom, jakie się ma nietypowe zagrywki. To zwykle pomaga uniknąć podobnych wpadek. W każdym razie koledzy uspokajali tych co bardziej wkurzonych, a Mizio(22) i Petarda(52) usłyszeli ekstra upomnienia. Emocje udało się opanować i później już jakoś sobie radziliśmy z niezadowoleniem. Panowie pozbierali się i nie było więcej ekscesów. Szalenie ucieszyłam się z tego powodu, bo z sędziami meczu jeszcze nikt nie wygrał, choć taka Bielawa bardzo się starała…
Pod koniec meczu upał nieco zelżał, czy może raczej słonko schowało się za chmurami, dzięki czemu lżej było kibicować. Wiedzieliśmy, że nadchodzi burza, ale mieliśmy nadzieję, że nas ominie. Gospodarze przegrywali znacznie, ale mieli trochę swojej radości, bowiem, jak mówił komentator, jeszcze nie zdobyli tylu punktów w jednym spotkaniu w tym sezonie, co teraz. Po czym, nie pamiętam, w jakiej kolejności, ledwo żywi z boiska zeszli Gracjan (82) i Marcin (30). Pierwszy utykał, a drugiemu do łokcia nasza ratowniczka przyczepiła bułę wielkości kasku. :/ Jakby mało było kontuzji…
Co się będziemy męczyć... Może spoczniemy tu na chwilkę?
Mecz skończył się wynikiem 19:48 i oczywiście wielką naszą radością. Pięknie podziękowano kibicom i my też pięknie podziękowaliśmy graczom obu drużyn. Po czym panowie przystąpili do procesu przywracania się do normalnego wyglądu – partiami odpływali do szatni.
Trwały dyskusje, gdzie mamy siedzieć, bo już w piątek Agnieszka Kosmosowa dała znać, że będą miejsca w autokarze, więc będziemy mogły się z nimi zabrać do domu. Upewniłam się pięć razy, potwierdziła to Monika, więc oddałam nasze bilety. Po meczu weszłam do pojazdu, ale że nikogo nie było, więc położyłam swój plecak na pierwszym wolnym miejscu, z planem, żeby wrócić, kiedy już wszyscy zajmą swoje miejsca i się ewentualnie do kogoś przykleić…
Zawodnicy wracali piękni i pachnący, przystąpiliśmy zatem do ustalania, gdzie możemy się bezpiecznie usadzić. Nie powiem, żeby się wszyscy pchali ze mną jechać :) Marcin złożył propozycję, ale obawiałam się, że będzie na mnie chlapał z tej buły na łokciu, więc grzecznie podziękowałam. W końcu przygarnął mnie Piotrek (50) i nawet mi miejsce przy oknie odstąpił, za co mu bardzo niniejszym dziękuję :) Zgodził się także użyczyć mi ramienia, kiedy ścierpłam od wygięcia w jedną stronę. :)
No i właściwie tu się powinna zacząć najciekawsza opowieść, ale nie mogę nic chlapnąć, gdyż mam zakaz. :D Zostałam wpuszczona do pojazdu pod warunkiem, że nic, co się tam będzie działo, nie wycieknie na niniejszym blogu. :D Przy czym nie wiem, czemu były te zakazy, bo żadnej działalności przestępczej, czy demoralizującej tam nie było – wyłącznie jeden wielki FUN. :D W ramach zaostrzania apetytów powiem tylko, że my trzy podróżniczki, po dwóch dobach na nogach, starałyśmy się nieziemsko utrzymać oczy otwarte… Po opuszczeniu powiek działy się rzeczy wstrząsające…:D
Dwudziestki okrążają przeciwnika...
Do Szczecina dojechaliśmy bezpiecznie trochę po pierwszej w nocy. Nie chciało mi się zasuwać z buta z Wałów na Niebuszewo, więc wezwałam taksówkę. Średnio przytomna kładłam się spać koło drugiej, z perspektywą wstawania o szóstej trzydzieści… Praca, misiu, praca… Nic, w sobotę odeśpię. Chyba…
Bardzo dziękuję Marcie i Agnieszce za wspólną podróż, nie muszę pisać, że dziewczyny są fantastyczne, zapytajcie Pawła (22) czy Piotra (81). Dziękuję Dorocie z Gliwic za przygarnięcie nas, jej synkowi, Adasiowi za doping przez cały mecz, Agnieszce Kosmosowej za pomoc w realizacji finału niespodzianki, Monice i Marcie za zdjęcia, a pozostałym dziewczynom za wsparcie psychiczne i finansowe przedsięwzięcia. Panom – tradycyjnie – dziękuję za emocje, Piotrowi (50) za wspólną podróż, tyłowi autokaru za nieznane wcześniej wrażenia – jeszcze do tej pory mam zahamowania przy zamykaniu oczu, naszym ulubionym kierowcom (39) (65) za bezpieczne i szybkie dowiezienie nas do celu, a moim dzieciom za doglądanie naszego ZOO.
Zdjęcia jak zwykle od Moniki, ale też trochę od Marty Miziowej :) I widzimy się w niedzielę, 6 lipca, na stadionie przy ul. Witkiewicza!

A tu niżej wklejam Wam kolejną podstawę mojej miłości do tych ludzi... Nie wiem, czy mi za publikację tego zdjęcia łba nie ukręcą, ale Maniek już wrzucił do siebie na stronę, więc sobie pozwalam... Nie byłam świadkiem tego westernu, czego bardzo żałuję, ale kocham ich za ten dystans, jaki mają do siebie :D 
 
Husarska szarża... :) :) :) :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz