O tym, że będę jeździła na mecze wyjazdowe
postanowiłam przed sezonem. Niestety, życie trochę nie chciało współgrać z
planami, więc na wszelki wypadek nie meldowałam o wyjeździe do ostatniego dnia.
I okazało się, że dobrze zrobiłam, bo ani do Bielawy, ani do Tychów nie udało
mi się pojechać. Zaparłam się na Gliwice, ale też po cichu, bo jak znów coś się
poplącze...
I znów przekonałam się, że dobrze zrobiłam. Natalia wyszła z
propozycją, byśmy zrobiły zawodnikom niespodziankę i pojechały na mecz do
Gliwic, nic im wcześniej nie mówiąc. Pomysł wydał się bardzo dobry, myśl, o
minach, jakie będą mieli, była szalenie pociągająca. Zebrało się nas chętnych
blisko dziesięć babek, po czym, jak to w życiu, sprawy zaczęły się komplikować.
Wstępne wyliczenie kosztów przejazdu mówiło, że będzie ok, jeśli pojedzie nas
co najmniej dwadzieścia kilka sztuk. Nie miałyśmy tyle i nie zdążyłybyśmy się w
tak krótkim czasie rozmnożyć, a na pewno nie do takiej ilości. Przerzuciłyśmy
się na pociąg. Pociąg był cool, wyjazd ze Szczecina koło 23, na miejscu w
Gliwicach siódma z groszami... Jest git! Zbieranie ekipy trwało, padały
pomysły, jak uatrakcyjnić nasze wejście. Spodobała nam się propozycja, byśmy
przygotowały swoją flagę... Chwilę trwała dyskusja, czy wolno nam użyć logo
drużyny, ale po argumencie, że przecież na nim nie zarabiamy, tylko chcemy
kibicować machając stosownie udekorowaną materią, uznałyśmy, że możemy. W razie
czego to moja wina i mnie można oskarżać i po sądach ciągać ;) Ale mam
nadzieję, że ze względu na niską społecznie szkodliwość czynu skończy się
wyrokiem w zawiasach. A! I kasy na grzywny nie mam - wszystko poszło na flagi.
:)
W podróży... |
Chwilę poszukiwałyśmy producenta, ale moja
przyjaciółka Agata nie tylko znalazła wykonawcę na miejscu, ale i przygotowała
nam projekt kibicowskiego atrybutu. Problem był, bo podobały nam się dwa
hasła... :/ Po tym, jak podliczyłam kasę, którą wpłaciły mi dziewczyny, a także
po wygraniu w totka oszałamiającej kwoty 100 polskich złotych postanowiłam, że
zrobimy oba. Produkcja ruszyła. Na kolejny poziom weszły też przygotowania do
wyjazdu. Ogłosiłam, że kupujemy bilety, gdyż fajnie byłoby jechać razem, a w
TLK, jak wiadomo, są miejscówki.
Do zakupu zgłosiły się tylko Agnieszka i Marta.
Trudno, pomyślałam, podam numer wagonu i miejsca, reszta najwyżej sobie dokupi.
Postanowiłam kupować bilety przez internet, gdyż po pierwsze - taniej, po
drugie - można je oddać bez latania na dworzec, także przez internet. Myślałam
o tym na wypadek, gdyby w autokarze znalazło się miejsce i jakaś ilość nas
mogłaby wrócić z drużyną. Ponieważ obie dziewczyny mają małe dzieci, każdej z
nas kupiłam oddzielny bilet, żeby można go było oddać, w razie rezygnacji z
wyjazdu. Po czym okazało się, że kicha z tym pociągiem. Nie o 23 wyjeżdża,
tylko przed 21.00, nie jedzie 7 godzin z kawałkiem, tylko prawie jedenaście...
:/ Takie wakacyjne ułatwienia... Nic. Wyjścia nie było - to było jedyne
połączenie, którym mogłyśmy zdążyć na czas. Ale za to okazało się,
że Agnieszka nie musi wracać do Szczecina, bo pociąg jedzie przez Gryfino
:)
Wreszcie w Gliwicach! |
We czwartek odebrałam flagi, w piątek pojechałam po
kije. Uzgodniłam wcześniej z Agnieszką Kosmosową, że nam je przemyci do
autokaru, bo podróż z pagajami mogła nie być wygodna. Kije były krótkie, po 1,4
m... Flaga ma wysokość 1 m, do machania zostałoby nam jakieś żałosne 40 cm...
Trzeba było znaleźć coś innego. Nieoceniona Agata podsunęła wiadomość, że w
Selgrosie są drewniane kije 2,5 m. To już coś. Problem w tym, że ze względu
na sobotni wyjazd, wszystkie sprawy do załatwienia zostały przerzucone na piątek
i do tego Selgrosa zwyczajnie nie miałam prawa zdążyć, chyba, żebym go sobie
sama otworzyła, ale wtedy mogłabym zapomnieć o meczu. Zdesperowana pojechałam
do Castoramy i nabyłam drogą kupna dwa kije bambusowe, 2,7 m. :D Obdarowana
gigantami Agnieszka spytała, co ma mówić, jak ją się ktoś o nie zapyta. Powiedziałam, że to dla
mojej koleżanki z Gliwic. Na co Aga ochoczo:
-Dobrze, powiem, że je sama wyhodowałaś.
Zwróciłam uwagę, że trochę trudno będzie, bo mają
metkę "kij bambusowy", która chyba jest ciężka w hodowli... :D Ubaw
miałyśmy po pachy. W każdym razie Agnieszka badyle wzięła i miałam tylko
nadzieję, że nie zapomni w ferworze przygotowań.
Nadeszła upragniona sobota i nie miałam czasu się
denerwować oczekiwaniem na wyjazd, bo ledwo się wyrobiłam. Wysłałam wcześniej
dziewczynom sms-y, żeby dowody osobiste wzięły, bo do tych internetowych
biletów potrzeba. Po czym dostałam wiadomość: "Chyba mi Mizio zabrał
dokumenty!" Odbyły się skomplikowane konsultacje z naszym Hammer of The
Year i okazało się, że nic podobnego... Zdenerwowana Marta stwierdziła, że
weźmie legitymację ubezpieczeniową, gdzie ma zdjęcie i akt ślubu, żeby
potwierdzić nazwisko. Przyjechałam na dworzec wcześniej, by się dopytać, czy
rzeczywiście nie może jechać, ale pani konduktorka powiedziała, że spokojnie,
że wystarczy, a zasadniczo to tylko straszliwi upierdliwcy się mogą
czepiać. I rzeczywiście - przez całą podróż nikt nie chciał oglądać Martowej
dokumentacji życiowej :)
Z Dorotą i Adasiem :) |
Początkowo panowała euforia. Kolejne wszczęte
procedury podróżnicze to zdjęcia, omawianie niespodzianki, radość, że się
udało, kombinowanie, jak zrobić, żeby się dalej nie wydało, obaj zawodnicy
bowiem to mężowie szalenie kochający swe żony i nieustający w kontaktach z
nimi... Czas leciał, robiło się coraz ciemniej i stwierdziłyśmy, że można
spróbować się przekimać. W przedziale było nas w sumie cztery sztuki - my trzy
i jeden obywatel. Dzięki temu, że siedziałam przy oknie, mogłam je sobie
otworzyć. Zapobiegło to zgonowi z upału i smrodu, ale pan chyba zmarzł, bo
nałożył sobie większą część posiadanej odzieży. Przymknęłam otwór
napowietrzający i spróbowałam ułożyć się wygodnie. Nic z tego... Wagon nam się
trafił średnio komfortowy, mówiąc eufemistycznie. Wprawdzie siedzenia były
pokryte tkaniną, ale pod spodem na pewno było samo drewno i metal.
Kręciłyśmy się, zmieniając pozycje, układając się we wszystkie możliwe strony i
na wszelkie możliwe sposoby, ale kicha z grochem. Potem jeszcze dosiadły się
dwie kolejne osoby i skończyło się Eldorado... Śmiejąc się i żartując
marzyłyśmy o 7 z groszami, kiedy to nasza wesoła podróż miała się
skończyć.
Mocujemy. |
Optymistów życie kocha, więc i nam ta siódma w końcu
wybiła. Z dworca odebrała nas moja fantastyczna koleżanka z Gliwic, Dorota,
która już wcześniej zadeklarowała, że nas odbierze, nakarmi, napoi i udostępni
łazienkę. Oraz zawiezie na miejsce, bo mecz jest na jakimś wypiź... na
peryferiach jest znaczy się... :) Zjadłyśmy, napiłyśmy się różnych dobrych
rzeczy, pogadałyśmy o starych Polkach, po czym nadszedł czas szykowania
się do wyjazdu. Odsmrodziłyśmy się, przebrałyśmy się w kibicowskie stroje i
wiezione luksusową limuzyną dotarłyśmy do boiska. Uprzedzone przez Agnieszkę,
że boisko wkoło jest łyse, autokar stoi niemal na płycie i trudno się ukryć,
zjechałyśmy na bok natychmiast, kiedy tylko dostrzegłyśmy bordowo- żółte stroje
Lwów. Dorota wysadziła nas i pojechała zaparkować auto, gdyż ze swoim
synkiem, Adasiem, postanowiła obejrzeć mecz. Adaś został oczywiście wyposażony
w husarski szalik, który z dumą nałożył, mimo panującego dzikiego upału.
Ekipa kibicek-niespodzianek dała znać Agnieszce, że
może przynieść drągi. Chwilę później dotarły do nas badyle niesione prze
Agnieszkę Kosmosową i drugą Martę. Przystroiłyśmy tyczki w nasze flagi. Chwilę
trwało przymierzanie, w którą stronę powinny być nałożone, żeby odpowiednio
eksponować napis, wreszcie ustaliłyśmy, że jest ok. Wiatr pięknie wiał, flagi
się rozpościerały, mało rąk nie urywając, procesja w stronę stadionu ruszyła.
Gotowe do finału niespodzianki :) |
Szłyśmy sobie, do stadionu było coraz bliżej,
miejscowe nastolatki powitały nas życzliwym, budowlanym słowem, a z przodu,
tyłem do nas, rozgrzewała się Husaria. Znaczy się – tyłem była większość, bo
jednak czwórka liderów stała przodem. Nie było widać przez te rusztowania na
twarzach, czy są zdziwieni, ucieszeni czy jacy, bo generalnie przez nie
niewiele widać, ale skoro Miziu się zagapił i na chwilę przestał machać łapami,
to chyba udało się go zaskoczyć. Defilada skończyła się ustabilizowaniem koło
autobusu i mogłyśmy się przywitać z pozostałymi autorkami niespodzianki, a
także spróbować ustabilizować nasze małe dzieła sztuki. Miłosz próbował pomóc,
zabrał się do dłubania otworu, w którym można by było umieścić drągi, ale po
wykopaniu pięciu centymetrów poddał się. Wsparcia w nas nie miał, ale i sam
doszedł do wniosku, że to raczej nie jest dobry pomysł. Dziewczyny przyczepiły
czerwoną flagę do szarego autokaru, a tę niebieską wzięłyśmy na dwa drągi
(nasze flagi są wielofunkcyjne, mogą robić też za banery) i po wyżebraniu od
Giseli takich piprzytków plastikowych, co się nimi zaciska różne rzeczy wokół
innych rzeczy, przypiprzytkowałyśmy ją do ogrodzenia. Dobrze się stało, bo
wiatr wypełniał ją niczym żagiel i trudno było momentami ustrojstwo utrzymać.
Zanim fakt stabilizacji flagi się dokonał, wykonałyśmy z Kosmosową lekką
rozgrzewkę przed after party, używając drągów jako akcesoriów do ćwiczeń. Prosi
się o nie wykorzystywanie publiczne poczynionych nagrań :P
Robimy wrażenie ;) |
Decyzja o wcześniejszym pojawieniu się na boisku
była oczywiście strategiczna. Zdawałyśmy sobie sprawę, że gdybyśmy wlazły w
trakcie gry, mogłoby dojść do rozkojarzenia graczy i utrudnić nam zwycięstwo.
Wprawdzie we wszystkich rozmowach słyszę, że oni niczego nie widzą i nie
słyszą, kiedy grają, ale kto ich tam wie… Lepiej na zimne dmuchać. Do tego obaj
małżonkowie, którym drugie połówki nagle i niespodziewanie na głowę spadły,
mogli się nacieszyć, tudzież wyrazić swoje oburzenie, za matactwa. Ponoć
zarzuty nie zostały postawione i dominowało uczucie radości. I git, tak miało
być.
Infrastruktura była taka sobie. Boisko wykoszone,
oznakowania ok, trochę kiepsko było z trybunami i oczywiście nie było toalety
dla widzów. Jednak gospodarze przygotowali dla naszej drużyny namiot, dzięki
czemu było dodatkowe miejsce, żeby się schować przed upałem. Słyszałam, że Lwy
muszą sobie ze wszystkim same radzić. Nic by w tym dziwnego nie było, bo
większość drużyn PLFA I i niżej ma ten sam problem, ale ponoć w Gliwicach
szczególnie małe wsparcie jest ze strony ludzi i samorządu. Szkoda, że nie
widzą, jaka to fajna alternatywa dla młodych i starych. Może czas pomyśleć o
jakiejś ogólnopolskiej akcji promocyjnej? Gliwice są sympatyczną drużyną, a
przynajmniej takie sprawiali wrażenie w tych meczach, które oglądałam… No i nie
sposób nie wspomnieć, że Gliwiczanie umożliwili wszystkim zainteresowanym
odnalezienie punktu G… :D Nawet kilka
ich było i Kosmosowa na jednym usiadła, ale mówiła, że nie czuje jakiejś
euforii, czy co tam powinno być. Stwierdziła, że jej mąż znacznie lepiej sobie
radzi. I dobrze, bo przykro by było, gdyby pokonał go jakiś stojaczek…
Zauważyli? |
Nadeszła wyczekana godzina 13 i mecz się rozpoczął…
Nietypowo, bo od przyłożenia Husarii :) Wprawdzie według moich obserwacji kto
inny zdobył punkty, niż to napisali na PLFA, ale mam strasznie słaby wzrok i
może zwyczajnie źle widziałam? Bardzo profesjonalny komentator świetnie
prowadził relację, myląc mnie co chwilę, bo NASI moi i jego to byli zupełnie
inni ludzie. Kiedy on się martwił, ja się cieszyłam… Ale poza tym bardzo mi się
podobał komentarz, co przeczy teorii, że nie lubię komentatorów :P
Na meczu nie da się prowadzić notatek, bo trzeba
łazić wzdłuż linii, patrzyć na boisko, uważać, a do tego kibicować. Podziwiałam
Kosmosową, która do tego robiła relację w necie. Ludzie atakowali ją w tym
necie ze wszystkich stron, ale dawała radę i bez wysiłku dodatkowo stosowała
doping indywidualny.
Nie mogę
powiedzieć, że przewaga Husarii była miażdżąca, bo Gliwice deptały nam po
piętach dość mocno, acz nie mogę też twierdzić, że czułam się zagrożona grą
gospodarzy… Po prostu, jak zwykle, rozpędzaliśmy się spokojnie. Było trochę
błędów, stresujące było zwłaszcza przedarcie się jednego koguta przez środek
naszej linii, ale też nasi wykazywali się zaangażowaniem w wyłapywaniu takich
zwiewaczy. Obejrzałam sobie akcję, w której Lwy próbowały wcisnąć nam swojego z
piłką na pole punktowe metodą pchania go całą drużyną, a także rozpaczliwą
walkę o przestrzeń jakieś –dziesiąt centymetrów przed naszym polem punktowym.
Husaria w całości rzucała się na wszystko, co przed nią, usypując na boisku jeden
wielki kopiec. Komentator pomyślał chyba to, co ja, bo rzucił na zakończenie
akcji: Dobra panowie, to teraz powolutku się rozplątujemy!
"Poloneza czas zacząć..." |
Nie wiem, czy specjalnie, czy przypadkiem, ale kilka
razy było tak, że wszyscy od łapania zwiali Jordonowi dość mocno do przodu, a
on został sam na sam z Lwami. Śmigał, jak laserowe światełko, którym czasem bawię
się z moimi kotami i nadziwić się nie mogłam, że można tak raptownie zmienić
kierunek biegu i nie tylko się nie wyłożyć, ale na dodatek wywrócić
przeciwnika, samemu kontynuując bieg! WOW! :) Jordon zresztą za linią boczną
pokazywał, jak się w biegu oszukuje przeciwnika na temat strony, w którą ma się
zamiar pobiec. Wyglądało to naprawdę fantastycznie.
Na boisku działo się. Gdybym chciała wymieniać,
chyba musiałabym wspomnieć każdego naszego zawodnika. W pewnym momencie zrobiło
się gorąco pod względem atmosfery życzliwości i przyjaźni na linii
Husaria-sędziowie. Rozpoczęła się seria kar dla naszych. Przy czym festiwal
zainicjowała akcja, która ponoć jest dopuszczalna, a sędziowie nie wiedzieli.
Mój brat, który był sędzią, zawsze w takiej sytuacji radzi, aby przed meczem
powiedzieć sędziom, jakie się ma nietypowe zagrywki. To zwykle pomaga uniknąć
podobnych wpadek. W każdym razie koledzy uspokajali tych co bardziej
wkurzonych, a Mizio(22) i Petarda(52) usłyszeli ekstra upomnienia. Emocje udało
się opanować i później już jakoś sobie radziliśmy z niezadowoleniem. Panowie
pozbierali się i nie było więcej ekscesów. Szalenie ucieszyłam się z tego
powodu, bo z sędziami meczu jeszcze nikt nie wygrał, choć taka Bielawa bardzo
się starała…
Pod koniec meczu upał nieco zelżał, czy może raczej
słonko schowało się za chmurami, dzięki czemu lżej było kibicować.
Wiedzieliśmy, że nadchodzi burza, ale mieliśmy nadzieję, że nas ominie.
Gospodarze przegrywali znacznie, ale mieli trochę swojej radości, bowiem, jak
mówił komentator, jeszcze nie zdobyli tylu punktów w jednym spotkaniu w tym
sezonie, co teraz. Po czym, nie pamiętam, w jakiej kolejności, ledwo żywi z
boiska zeszli Gracjan (82) i Marcin (30). Pierwszy utykał, a drugiemu do łokcia
nasza ratowniczka przyczepiła bułę wielkości kasku. :/ Jakby mało było
kontuzji…
Co się będziemy męczyć... Może spoczniemy tu na chwilkę? |
Mecz skończył się wynikiem 19:48 i oczywiście wielką
naszą radością. Pięknie podziękowano kibicom i my też pięknie podziękowaliśmy
graczom obu drużyn. Po czym panowie przystąpili do procesu przywracania się do
normalnego wyglądu – partiami odpływali do szatni.
Trwały dyskusje, gdzie mamy siedzieć, bo już w
piątek Agnieszka Kosmosowa dała znać, że będą miejsca w autokarze, więc
będziemy mogły się z nimi zabrać do domu. Upewniłam się pięć razy, potwierdziła
to Monika, więc oddałam nasze bilety. Po meczu weszłam do pojazdu, ale że
nikogo nie było, więc położyłam swój plecak na pierwszym wolnym miejscu, z
planem, żeby wrócić, kiedy już wszyscy zajmą swoje miejsca i się ewentualnie do
kogoś przykleić…
Zawodnicy wracali piękni i pachnący, przystąpiliśmy
zatem do ustalania, gdzie możemy się bezpiecznie usadzić. Nie powiem, żeby się
wszyscy pchali ze mną jechać :) Marcin złożył propozycję, ale obawiałam się, że
będzie na mnie chlapał z tej buły na łokciu, więc grzecznie podziękowałam. W
końcu przygarnął mnie Piotrek (50) i nawet mi miejsce przy oknie odstąpił, za
co mu bardzo niniejszym dziękuję :) Zgodził się także użyczyć mi ramienia,
kiedy ścierpłam od wygięcia w jedną stronę. :)
No i właściwie tu się powinna zacząć najciekawsza
opowieść, ale nie mogę nic chlapnąć, gdyż mam zakaz. :D Zostałam wpuszczona do
pojazdu pod warunkiem, że nic, co się tam będzie działo, nie wycieknie na
niniejszym blogu. :D Przy czym nie wiem, czemu były te zakazy, bo żadnej
działalności przestępczej, czy demoralizującej tam nie było – wyłącznie jeden
wielki FUN. :D W ramach zaostrzania apetytów powiem tylko, że my trzy
podróżniczki, po dwóch dobach na nogach, starałyśmy się nieziemsko utrzymać
oczy otwarte… Po opuszczeniu powiek działy się rzeczy wstrząsające…:D
Dwudziestki okrążają przeciwnika... |
Do Szczecina dojechaliśmy bezpiecznie trochę po
pierwszej w nocy. Nie chciało mi się zasuwać z buta z Wałów na Niebuszewo, więc
wezwałam taksówkę. Średnio przytomna kładłam się spać koło drugiej, z
perspektywą wstawania o szóstej trzydzieści… Praca, misiu, praca… Nic, w sobotę
odeśpię. Chyba…
Bardzo dziękuję Marcie i Agnieszce za wspólną
podróż, nie muszę pisać, że dziewczyny są fantastyczne, zapytajcie Pawła (22)
czy Piotra (81). Dziękuję Dorocie z Gliwic za przygarnięcie nas, jej synkowi,
Adasiowi za doping przez cały mecz, Agnieszce Kosmosowej za pomoc w realizacji
finału niespodzianki, Monice i Marcie za zdjęcia, a pozostałym dziewczynom za
wsparcie psychiczne i finansowe przedsięwzięcia. Panom – tradycyjnie – dziękuję
za emocje, Piotrowi (50) za wspólną podróż, tyłowi autokaru za nieznane
wcześniej wrażenia – jeszcze do tej pory mam zahamowania przy zamykaniu oczu,
naszym ulubionym kierowcom (39) (65) za bezpieczne i szybkie dowiezienie nas do
celu, a moim dzieciom za doglądanie naszego ZOO.
Zdjęcia jak zwykle od Moniki, ale też trochę od
Marty Miziowej :) I widzimy się w niedzielę, 6 lipca, na stadionie przy ul.
Witkiewicza!
A tu niżej wklejam Wam kolejną podstawę mojej miłości do tych ludzi... Nie wiem, czy mi za publikację tego zdjęcia łba nie ukręcą, ale Maniek już wrzucił do siebie na stronę, więc sobie pozwalam... Nie byłam świadkiem tego westernu, czego bardzo żałuję, ale kocham ich za ten dystans, jaki mają do siebie :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz