W poszukiwaniu pożywki dla serca i mózgu użebrałam
zgodę na przyglądanie się husarskiemu treningowi. Uczciwie mówiąc – nie było
ciężko. Trener od razu stwierdził, że nie ma nic przeciwko, ale poprosiłam o
zapytanie zawodników, bo trening to trening – trzeba się skupić na pracy, a nie
poprawiać żel na włosach, bo jakieś obce, do tego babskie, i jeszcze piszące
oczy się gapią. Zawodnicy podobnież też nie mieli nic przeciwko (pewnie też im
się nie podoba, że nie ma czego czytać J ), dlatego
decyzja zapadła – jadę. Wszyscy – i trener, i zawodnicy uprzedzali mnie, że to
w zasadzie nie jest sezon treningowy, że chwilowo przychodzą dość luźno, że jak
się komu chce, więc żebym się nie nastawiała jakoś potwornie. Zaczynałam się
zastanawiać, czy nie chcą mnie aby zniechęcić, ale nie. To była wyłącznie
troska o moje ewentualne rozczarowanie. Nasza władza miała być nieobecna na
pewno, co było zrozumiałe, bo trzeba przegonić reprezentacyjną defensywę przed
sobotnim meczem, kilku zawodników też powiedziało, że ich nie będzie, ale
reszta milczała. Dodałam wabik w postaci ustaleń zespołu zapaleńców, który w
dwuosobowym składzie przygotował kilkanaście propozycji zareklamowania drużyny
w mieście. Reszta zapaleńców wspierała nas zdalaczynnie, bo termin i godzinę
imprezy wybrałam taką, że większości nie pasowało. Ustalenia wydrukowałam
czcionką wielką, jak dla niewidomych (co okazało się dopiero po wydrukowaniu
:P), ale stwierdziłam, że trudno, trzeba oszczędzać lasy, najwyżej będą sobie
zawodnicy czytać z końca boiska.
Ponieważ w ramach jednego z punktów promocyjnych
potrzebne będą jakieś zabawki lub gry, zestroiłam się jak stróż w Boże Ciało i
przed treningiem udałam się na żebry do jednej ze szczecińskich hurtowni
zabawek. Władzy nie było, ale po wstępnych, bardzo udanych rozmowach, zostałam
z nią umówiona na spotkanie pod koniec września. Spoglądając co chwilę na zegarek
zakończyłam biznesowe spotkanie i pojechałam na Witkiewicza. Zawodnicy już
częściowo byli. Rozdałam im zatem papiery. Panowie nerwowo próbowali przeczytać
pięć stron, które stworzyłyśmy, ale uspokoiłam ich, że to do domu mają zabrać i
tam czytać. Tu mają trenować. Nie przyjechałam sprawdzać, czy znają alfabet
przecież!
Nastraszona nieco tymi zapowiedziami, że mało ludzi
będzie, z ulgą zauważyłam, że jak na moje potrzeby jest tych Husarzy całkiem
sporo. Stawiałam na pięciu… Trudno było policzyć, bo szwendali się wszędzie i
co chwilę policzeni włazili w grupę niepoliczonych, ale metodą kolejnych
przybliżeń ustaliłam, że mam do dyspozycji czternastu wojowników. Piętnasty
doszedł chwilę po rozpoczęciu imprezy.
Dobre słowo na rozpoczęcie wieczoru wygłosił Dyżurny
Instruktor. Z technicznego przemówienia zrozumiałam, ze coś osiem minut, a coś
piętnaście, że woda na komendę, a generalnie nie ma znaczenia, że Olaf Werner jest nieobecny, litości nie
będzie. Tego się już domyśliłam, kiedy na granulacie boiska pojawiły się wielkie
części maszyn rolniczych, elementy wyposażenia warsztatu stolarskiego, zestaw
psich misek bez dna, drabinki sznurowe, zwykle oglądane w filmach sensacyjnych,
w postaci zwisów z helikoptera, a także elementy bielizny pościelowej.
Nie będę pisała szczegółowo, co zawodnicy robili, bo
przeciwnicy czuwają i mogą szpiegować na moim blogu. :D Mam w planach
wspieranie Husarii, a nie tych z drugiej strony boiska. Mam jednak nadzieję, że
korzystając z bogactwa naszego języka uda mi się opowiedzieć Wam, jak było, w
taki sposób, żeby drużynie nie zaszkodzić.
Najpierw była rozgrzewka… Panowie ustawili się w
liniach, po drugiej stronie stanął Dyżurny Instruktor z Asystentem. Padały
życzliwe uwagi, gimnastyka się odbywała, a ja zastanawiałam się, czy nie byłoby
fajnie przychodzić na te treningi, ustawić się gdzieś z tyłu i ćwiczyć razem z
nimi. Chwilę później doszłam do wniosku, że to się jednak nie uda. Pajacyki,
ćwiczone w wersji „US NAVY” ściągnęły do okien pobliskiego budynku kilkunastu
mieszkańców, którzy wywiesili zwłoki za parapety i gapili się z
zainteresowaniem, niekiedy popijając piwko.
Zdecydowanie wolę ćwiczenia bardziej kameralne.
Przeczytałam niedawno w necie, że komary lubią
dużych. Byłam jedną z najmniejszych, ale widać komary nie czytały tego tekstu. Żarły,
jak wściekłe, ale tylko mnie. Po czym zauważyłam, że zawodnicy zastosowali
obficie różne OFFy. Na mnie te preparaty słabo działają, na nich widać lepiej,
choć i tak nad głowami latało im, aż czarno. Najlepsze jednak było, kiedy przychodzili po wodę w czasie przerw.
Całe to skrzydlate żarłoctwo przyciągało do mnie. Zawodnicy napili się i
wracali do treningu, bzykadła zostawały… Broniłam się, jak mogłam. :P
Trening zaczął się od biegania po drabinach i macania
ustawionych do góry dnem dziurawych psich misek. Husarzy podzielili się na
grupy i każda dostała zadania do trenowania. Tempo narzucili zabójcze,
zmęczyłam się samym patrzeniem. Trochę to przypominało nasze ćwiczenia z psami-
agillity, flyball i jeszcze elementy
obedience, ale bez niektórych urządzeń technicznych. W trakcie przerw trwały
sapane dyskusje na tematy bieżące, poradnictwo techniczne w kwestii elementów
uzbrojenia, a w momentach największego wyczerpania następował zdrowy plażing
(zdrowy, bo ze względu na późną porę słońca nie było i nie groziły udary i oparzenia).
Największym wyzwaniem były biegi po
drabinie, bo ona, w przeciwieństwie do misek, czasem biegła za zawodnikiem.
Uwolnienie się od niej bywało kłopotliwe, ale najfajniej wyglądał zawodnik,
który biegł za tym, którego sobie drabinka ukochała… Biegł, a tu mu urządzenie
sprzed nosa uciekało…
W czasie przygotowań do drugiej porcji gimnastyki
wyraźnie było widać, że najwięcej sił mam ja i pilnowacz, który spacerował po
terenie sprawdzając, czy ktoś czegoś nie psuje…
Druga część była zdecydowanie bardziej widowiskowa.
Nie tylko ze względu na niespotykany sprzęt treningowy, ale też z powodu jego
wykorzystania. Na pierwszym planie, tuż przede mną, śmigali panowie w zawodach.
Obserwując Dyżurnego Instruktora doszłam do wniosku, że już wiem, czemu wszyscy
sprinterzy są łysi. Otóż kiedy prują w wielkim pędzie, wiatr wyrywa im włosy.
Husaria jest jeszcze obficie zarośnięta, bo na meczach mają kaski, które nie
tylko chronią głowy i twarze, ale i zapobiegają utracie kędziorów. Treningi nie
powinny zaszkodzić, ale w razie czego można użyć szmacianych czepków
kąpielowych. :D
To, co się działo na drugim planie, za sprinterami,
rozwaliło mnie totalnie. Zacznę od początku. Husarzy podzielili się na grupy
dość luźne, w każdej była pełna rozmiarówka zespołu. Na stanowisku drugim ćwiczono
parami. Jeden zawodnik miał zaplątać się w pościel i pchać się do przodu, a drugi,
ciągnąc go za pozostałe kawałki materii – miał kolegę zatrzymywać. Słuszne ćwiczenie,
wielokrotnie widziałam na meczach, jak prący do przodu z piłką zawodnik na
swoich lajkrach ciągnie pół załogi przeciwnika. Podziwiałam zarówno siłę
gracza, jak i wytrzymałość odzieży. Te dla kobiet dziwnie szybko się drą… Chyba
muszę zmienić sklep.
Moją uwagę, skupioną do tej pory na śmigających
przed nosem gepardach, przyciągnęło głośne stękanie. Skrzyżowanie porodówki z
filmem porno sprawiło, że w stronę źródła intrygujących dźwięków odwrócili się
wszyscy. Naszym oczom objawił się następujący widok. Jeden z ćwiczących, typ
Lekki Szparag Zbrojny, próbował iść do przodu. Za nim stał drugi zawodnik, typ
Panzerkampfvagen PANTHER i trzymał. Proporcje rozmiarowe sprawiły, że ten
pierwszy właściwie się nie przemieszczał, choć wkładał w ćwiczenie całe serce…
Ogólnie wyglądało tak, że za chwilę Pantera zwyczajnie przerżnie Szparaga
szmatą na pół i każda z części Dzielnego
Warzywa pójdzie do przodu oddzielnie.
- No daj mu trochę luzu! – ocknął się z osłupienia
Dyżurny Instruktor.
Kiedy umęczony zawodnik dotarł do zmiany, czyli
zamienił się miejscami z silnym kolegą, żeby go zatrzymać musiał się wbić
piętami w granulat. Szybko jednak doszedł do takiego samego wniosku, jak ja, że
się właściciel obiektu nie ucieszy, kiedy mu zaorają powierzchnię, bo z opcji „orka”
przeszedł na opcję „narciarstwo na nawierzchniach sztucznych”.
Usmarkałam się ze śmiechu i już nie mogłam oderwać
oczu od tamtego rogu boiska, choć kawałek za biegaczami, po lewej stronie, w
bardzo efektowny sposób panowie zdemolowali część sprzętu stolarskiego (choć w
sumie, sądząc z rozmiarów, to nawet kowalski był ten sprzęt, a nie tylko
stolarski).
Załoga dzielnie ćwiczyła, obficie zlewając się
potem, dla animuszu podsumowując od czasu do czasu co bardziej efektowne
osiągnięcia kolegów, a także rzucając komentarze „to czwarta kwarta panowie!”. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać,
czy nie powinni na tym rolniczym sprzęcie ćwiczyć z szantami na ustach, bo to
ponoć pomaga zachować rytm. I w tym momencie zabrzmiała polska pieśń
patriotyczno-ziołowa o rozmarynie. O utrzymaniu powagi nie mogło być mowy, brzuch
mnie bolał coraz bardziej. Popisy cowboyskie na prześcieradłach, kiedy to jeden
zawodnik zachęcał drugiego do biegu marchewką były wisienką na torcie, a naloty
bombowe uzupełniły atrakcje wieczoru.
Cud, że nie pękłam tam ze śmiechu, zwłaszcza kiedy
jeden z ćwiczących w czasie rozciągania na zakończenie treningu dokonał
odkrycia ( Urwa, ale łydka!), a drugi wstał z granulatu z ruchomym tatuażem, bo
mu się do spoconych pleców powierzchnia ćwiczeniowa przykleiła. Panowie
stwierdzili, że przy takich treningach przyszły sezon I PLFA wygrywają z palcem
w… nosie, a ja potwierdzam. Nie tylko PLFA, ale też Mistrzostwa Europy Drwali,
Wulkanizatorów, Główne Rodeo w USA, wszystkie mitingi lekkoatletyczne, oraz
mogą zagrać w filmie o terrorystach, bo
drabinkę pokonali w trymiga.
Gdyby kiedyś chcieli zakończyć karierę sportową, na
pewno zatrudnią ich w każdym gospodarstwie agroturystycznym. Każdy z nich, trzymając
jedną ręką znarowionego konia, drugą podniesie ciągnik rolniczy i jednym celnym
pchnięciem zmieni mu wszystkie cztery koła na raz. Szczególne wyrazy uznania
dla zawodnika, który był tylko nieco grubszy od sprzętu kowalskiego, ale
dzielnie nim wywijał, niczym boski Thor…
Trening się skończył. Muszę powiedzieć, że przez
moment zastanawiałam się, czy nie było fajniej, niż na meczu, ale na meczu są jednak
zupełnie inne emocje. Nie było lepiej, ale było zupełnie inaczej. Jestem
zachwycona. Treningiem, zawodnikami, zaangażowaniem… Chętnie się jeszcze
pojawię, jeśli uznają, że zdałam egzamin na widza… Dziękuję!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz