środa, 14 sierpnia 2013

2. Nowa dyscyplina - czyli Husaria podejmuje wyzwanie (tu nie będzie nic o zasadach FA :) )


W ramach festiwalu sztucznych ogni, którego szósta edycja odbyła się w Szczecinie w ostatnią sobotę, zorganizowano turniej smoczych łodzi. Idąc na tę imprezę, pojęcia nie miałam, na czym polega. Pytana, ile to może potrwać, odpowiedziałam, że pojęcia nie mam, ale pewnie z godzinę... Odra nie Amazonka, wsiadają do łodzi, płyną, wysiadają – ileż to może trwać? Zbiórka kibiców na jedenastą, niech pół godziny trwa ćwiczenie zwierzęcych wrzasków, do których zachęcali na stronie wydarzenia, wystartują o wpół do dwunastej, czyli koło pierwszej najpóźniej wracamy.
Taaa... Jasne!
Na imprezę pojechałam bez zwyczajowego wsparcia w postaci Mojej Przyjaciółki, bo późno skończyła poprzedni dzień, Kolega Dnia A był w pracy, Kolega Dnia S zaspał. Udało mi się namówić Moją Córkę i Moją Bratanicę, na miejscu spotkałam też Kaśkę J z małżem, Kaśkę W oraz Kaśkę N. Była też cała masa innych kibiców (widać wszyscy czaili się na te obiecane szaliki do wgrania w konkursie darcia dzioba – przy okazji – nie zauważyłam, kto wygrał :P). Pojawili się i starsi i młodsi,  był też najmłodszy kibic, w profesjonalnej koszulce, wspierał tatę z wózka, choć pewnie ciut nieświadomie. Ekipa zebrała się zacna, Dziewczyny ze Sztabu rozdały pompony, umocowano flagę, rozwieszono baner, po czym okazało się, że łodzi  zasadniczo jest przymało. Na dziesięć załóg biorących udział w imprezie, smocze łodzie były dwie. Konkurs miał się odbyć metodą dwójkową – dwie załogi płynęły jednocześnie, zapisywano czas, potem powtórka, żeby poprawić, jeśli się da, a cztery najlepsze wyniki kwalifikowały do walki o miejsca, że się tak wyrażę – medalowe. Patrząc, jak gramolą się pierwsze dwie załogi, szybko obliczyłam, że konkurs skończy się tuż przed pokazem wybuchów na niebie, czyli koło dwudziestej drugiej. Skrzywiłam się, bo tak poświęcać się nie miałam zamiaru, ale wycofać się byłoby trochę głupio. Tym bardziej, że apetyty ludzi na relacje rosną - już się mnie czepiają bez skrupułów. :) Nie mogę napisać relacji z czegoś, czego nie widziałam do końca... Przeliczyłam w myślach fundusze i stwierdziłam, że na herbatę mrożoną, tudzież wodę mineralną do wieczora wystarczy, a jeden dzień bez żarcia dobrze mi zrobi na figurę (może za rok znów ktoś mi pożyczy koszulkę na finale, a nie chcę wyglądać jak bałwanek Michelin). :) ). 
Ponieważ pierwsze dwie ekipy ślamazarnie wsiadały do łodzi, które z naszych stanowisk były (eufemistycznie mówiąc) bardzo średnio widoczne, odwróciłam się plecyma do Odry, skupiając uwagę na napływających Husarzach. Napływali i napływali i całkiem niezły połów mieliśmy na nabrzeżu. Do tego stopnia niezły, że gdybyśmy chcieli, moglibyśmy spokojnie dwa składy wystawić. Panowie profesjonalnie podeszli do kwestii startu w zawodach. Nie tylko wdziali drużynowe koszulki, ale wielu miało także specjalistyczne, wodniackie obuwie. Trochę basenowe, a trochę żeglarsko-kajakowe. Atmosfera panowała iście piknikowa, żartom i dowcipom nie było końca. Udało się zrobić serię kompromitujących zdjęć (do wglądu wyłącznie dla osób na nich występujących ). Lekko rozproszeni oglądaliśmy wyścigi konkurentów, udzielając naszym ulubieńcom fachowych porad. Jak zwykle – wszyscy znaliśmy się świetnie na technikach obsadzania środka transportu, sposobach poruszania wiosłami, tempie i sposobach walenia w bęben, że o sterowaniu nie wspomnę. Po naradach wszystkich obecnych trenerów uznaliśmy, że najcięższe egzemplarze załogi powinny usiąść przy rufie (dla niewtajemniczonych – rufa, to tyłek łodzi), najlżejsi tam, gdzie zostanie miejsce, czyli na dziobie (dziób to oczywiście przód – dużo do wyboru nie zostało, bo na wiosłach się nie siada). Wykoncypowaliśmy, że obciążony zadek pojazdu sprawi, że przód się wynurzy, a napęd wiosłami sprawi, że łódź wejdzie w ślizg i przy zmniejszonym oporze powietrza i wody po prostu popruje przez fale. Załoga nie dosłuchała do końca naszych cennych zaleceń, bo zanim doszliśmy do jakichś wniosków ich już zawołali do jednostek. Zupełnie nie przeszkodziło nam to w kontynuowaniu narady... Kiedy trenerzy zorientowali się, że załoga wsiada, przystąpili do obserwacji procesu.
 Daleko było, ja akurat dość ślepawa jestem, lornetki nie mam (ale trzeba będzie zainwestować, bo kto wie, czy nie zachce się Husarii skakać ze spadochronami na przykład), nie widziałam za wiele, ale patrząc zaczęłam się obawiać, czy te łodzie aby przeznaczone są dla ciężkiej jazdy... Jakoś tak burty ledwie wystawały nad poziom wody... Do tego wydawało mi się, że czemuś naszym sternik do gustu nie przypadł i zainteresowałam się, czy go czasem celnym argumentem za jednostkę nie wyślą... Po dłuższej chwili sytuacja została opanowana i zaczęli się zbliżać do naszego stanowiska kibicowego. Aby wystartować, tak ogólnie, musieli najpierw pokonać trasę wyścigu z prądem, ustawić się na starcie (ciut za nami po lewej), żeby potem pruć pod prąd do mety (kawałek za nami po prawej). Przemknęli koło nas, niepokojąc lekko niezbornością ruchów, ale pocieszyliśmy się, że próbują, bo to przecież „ich pierwszy raz”.
Na starcie już czekali konkurenci. Nasi dotarli i wykonali nawrót tak duży, że zaczęliśmy się zastanawiać, czy czasem do Świnoujścia nie płyną. Od razu padło podejrzenie, że sternik jest przekupiony, bo ewidentnie chce nam zmęczyć załogę. Padły groźby karalne, ale dość cicho. Tyle, że widać po wodzie daleko niesie, bo pan sternik jakby się zreflektował i zawrócili niemal spod elewatora Ewa. Na brzegu tylko na to czekał pan z flagą, którą się był zamachnął w celu wystartowania wyścigu. Husaria ruszyła z kopyta. Czy z wiosła, czy z czego tam się startuje na wodzie. Precyzyjnie machając pagajami, pokrzykując dla motywacji zasuwali do przodu. Doping na brzegu zapewniliśmy na najwyższym (jak to my) poziomie, nic zatem dziwnego, że po znacznym wysforowaniu się do przodu nasz wyścig wygraliśmy. Zadziwił nas tylko czas – 55 sekund. Pruli jak węgorze, na oko powinni mieć na tych stoperach co najwyżej 49, ale nie my odpowiadamy za pomiary, dlatego protestów nie było. Husarzy wrócili uśmiechnięci dookoła głowy, pomoczeni, dzieląc się chętnie wrażeniami.
 
Dowiedziałam się zatem, że rzeczywiście, coś im ten sternik nie podpasował, ale ostatecznie pozwolili mu zostać, że w łodzi było dużo wody i niektórzy zastanawiali się, czy da radę nią wrócić, że ogólnie było super i jeszcze chcą. Informacje wyciągałam od Adama, Leona (który mi tak pięknie komentuje tę tfu-rczość), Jarka, a także kilku innych, których jeszcze nie znam po imieniu. Nic dziwnego zatem, że kiedy organizatorzy zapowiedzieli dodatkowy wyścig, z profesjonalistami w dziedzinie pływania smoczą łodzią, Husaria zgłosiła się z wielką radością (nie wiem, czy ktoś się nie cieszył, bo oficjalny komunikat był, że wszyscy bardzo chcą). Wszyscy udali się na łódź i tym razem dołączyła do nich Monika, w związku z czym na facebookowej stronie drużyny są fantastyczne zdjęcia (mimo starań nie udało się utopić aparatu :)). Sytuacja z załadunkiem się powtórzyła, tym razem wymienili sternika na innego, odziewając go w barwy zespołu, czym nas troch skołowali, bośmy się zaczęli zastanawiać, który z nich się dorwał do drąga. Dopiero kiedy podpłynęli bliżej zidentyfikowaliśmy obcego w odzieży służbowej. Drugi kurs okazał się optycznie nieco bardziej chaotyczny, bo wiosła jakoś się zatły i nie chciały równo chodzić. Za to dumni byliśmy, bo mistrzowie wyprzedzili naszych nieznacznie (nie napiszę, że było ich mniej i mieli kilka kobiet, bo zaraz ktoś powie, że słabiśmy :)). Wynik mieliśmy lepszy niż pierwszym razem, aczkolwiek do konkursu się nie liczył.
Lekko rozproszeni oglądaliśmy wyścigi konkurentów, udzielając naszym ulubieńcom fachowych porad. Jak zwykle – wszyscy znaliśmy się świetnie na technikach obsadzania środka transportu, sposobach poruszania wiosłami, tempie i sposobach walenia w bęben, że o sterowaniu nie wspomnę. Po naradach wszystkich obecnych trenerów uznaliśmy, że najcięższe egzemplarze załogi powinny usiąść przy rufie (dla niewtajemniczonych – rufa, to tyłek łodzi), najlżejsi tam, gdzie zostanie miejsce, czyli na dziobie (dziób to oczywiście przód – dużo do wyboru nie zostało, bo na wiosłach się nie siada). Wykoncypowaliśmy, że obciążony zadek pojazdu sprawi, że przód się wynurzy, a napęd wiosłami sprawi, że łódź wejdzie w ślizg i przy zmniejszonym oporze powietrza i wody po prostu popruje przez fale. Załoga nie dosłuchała do końca naszych cennych zaleceń, bo zanim doszliśmy do jakichś wniosków ich już zawołali do jednostek.

Ponieważ pierwsze dwie ekipy ślamazarnie wsiadały do łodzi, które z naszych stanowisk były (eufemistycznie mówiąc) bardzo średnio widoczne, odwróciłam się plecyma do Odry, skupiając uwagę na napływających Husarzach. Napływali i napływali i całkiem niezły połów mieliśmy na nabrzeżu. Do tego stopnia niezły, że gdybyśmy chcieli, moglibyśmy spokojnie dwa składy wystawić. Panowie profesjonalnie podeszli do kwestii startu w zawodach. Nie tylko wdziali drużynowe koszulki, ale wielu miało także specjalistyczne, wodniackie obuwie. Trochę basenowe, a trochę żeglarsko-kajakowe. Atmosfera panowała iście piknikowa, żartom i dowcipom nie było końca. Udało się zrobić serię kompromitujących zdjęć (do wglądu wyłącznie dla osób na nich występujących
Całe rodziny trzymały kciuki, a ilość wsparcia bardzo dobrze rokuje na nadchodzący sezon.

Czas mijał szybko, bo na pikniku zawsze jakoś złośliwie przyspiesza, w przeciwieństwie do tego w pracy i zbliżała się godzina, w której miałam odstawić moje dwie kibicki do domu. Zdecydowałam się zrobić to od razu, żeby zdążyć na drugi bieg naszych. Okazało się w międzyczasie, że nasi pierwsi rywale nie doczytali regulaminu, w którym było napisane o drugim wyścigu i uznawszy, że nie mają szans na finał, bo czasowo byli poza pierwszą piątką, udali się do domu. W związku ze związkiem Husaria miała płynąć sama ze sobą, jako ostatnia. Śmignęłam pojazdem w obie strony i kiedy znów byłam na schodach przy Wałach Chrobrego rozbrzmiewał właśnie hymn Husarii. Domyśliłam się, że panowie szykują się do startu i przyspieszyłam, żeby zdążyć. Wpadłam na nabrzeże, chwyciłam pompony i z ekipą Dziewczyn ze Sztabu robiłyśmy wiochę wzdłuż nabrzeża, starając się nadążyć za smokiem z Husarzami. Okazało się to dość trudne, więc wróciłyśmy do wydzierania się stacjonarnego. Husaria oczywiście wygrała, tyle że okazało się, że na łódź dostało się zbyt wielu entuzjastów wodnych sportów i zostaliśmy zdyskwalifikowani. Moim zdaniem niesłusznie, powinno się tylko nie uznać ostatniego wyniku, ale szarpać się nie miałam zamiaru. Chwilę zastanawialiśmy się, czy się Husarzy nie zdrzaźnią, były obawy, że nasz power team rozniesie coś w drodze powrotnej, ale  okazało się, że absolutnie ich to nie wzruszyło. Stwierdzili, że najważniejsze zawody w tym roku wygrali, a reszta im wisi, jak kilo kitu na agrafce. Też się cieszyłam w sumie, bo perspektywa tkwienia w upale, znów twarzą do słońca, do niewiadomo której godziny, kiedy emocji jest tyle co na boisku czwartej ligi piłki nożnej nie była porywająca. Sprawnie zwinęliśmy obozowisko, część udała się w sobie wiadomym kierunku, część na mały afterek do wielkiego, białego namiotu, który okrywał źródła browara. Na party podzieliliśmy się emocjami, piwem i czym tam kto miał, urządziliśmy konkurs na zdjęcie dnia, który wygrałam dzięki amatorom truskawki w czekoladzie, po czym partiami odpływaliśmy w nieznane. Miłosz zapytał, czy będzie relacja, odpowiedziałam, że przecież po to przyszłam, żeby napisać, ale od razu wykorzystałam okazję, żeby złapać następną ofiarę do przesłuchań. Próbowałam przez neta, ale trafiłam na Kacpra, który aktualnie rezyduje w Koszalinie. Obiecał, że jeśli będzie w Szczecinie i będzie miał chwilę, to na pewno nie zwieje przed obowiązkami wobec wielbicieli.

Zatem w piknikowej atmosferze, po oficjalnym wyrażeniu zainteresowania dalszą twórczością w tym miejscu, zaczęłam się domagać wsparcia. Większość obecnych (nie patrzyłam, kto nie :)) zadeklarowała chęć uczenia mnie, udzielania wywiadów, brania udziału w nagraniach i innej uciążliwej aktywności gwiazd z pierwszych stron gazet. Zanotowałam, będę się czepiała. :)
Dodatkową korzyść ze spotkania, poza indiańską barwą na obliczu (to chyba jakaś klątwa z tym słońcem), było zaobserwowanie aktualnego stanu odzieży służbowej Husarii... Otóż wiele cudnych koszulek było dość sponiewieranych. Kilka wyglądało, jakby opadły naszych wyjątkowo zdesperowane kibicki o ostrych pazurkach. Czemu zachwyca mnie dewastacja uniformów? Ze względu na mojego fioła koszulkowego... Całej nikt mi nie da, ale przy takiej eksploatacji jest szansa na załapanie się na odzież któregoś z ulubieńców... Muszę ustalić tylko, u którego kolejka jest najkrótsza... :)



p.s. Jestem na takim zadu... peryferiach, że wrzucam ten tekst drugą godzinę.W związku ze związkiem zdjęcia wstawię, kiedy wrócę do cywilizacji... :)

2 komentarze:

  1. Melduję, że mogłabym skrócić życie odzieży roboczej Juniora dajmy na to niechcący farbując ją, na jakiś oczojebny wściekły róż. Niestety brzydzę się szeroko pojętą filantropią:( i musiałabyś Pyszczku wynagrodzić mi jakoś poświęcenie. Dodatkowo mogę Juniorowe rajtuzy poszarpać we "Frani" która ocynku nie posiada od lat 90'.Na stanie mam również starego dobrego "Łucznika"; oczekuję propozycji wyłącznie niemoralnych.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie zrozumiałaś mnie... Nie chcę czegoś, co kiedyś było strojem służbowym Husarza, a teraz wygląda jak dzieło francuskiego kreatora mody... Chcę to, co jest strojem służbowym Husarza i dokładnie tak wygląda, jak wyglądało na boisku :D

    OdpowiedzUsuń